Do mnie Czesi przybyli pierwsi. Przychodzili z Wrocławską Pieszą Pielgrzymką, bo tak się złożyło, że mieszkam pod Jasną Górą. I tak zaczęły się wizyty w przygranicznym Nachodzie, wypady do Pragi i innych miast. Była połowa lat 80. W Czechosłowacji było tanio i wszystko dostępne – salami, szok, krojone w plasterki; wódka i piwo w każdym kiosku. No i Kofola. Targaliśmy z powrotem całe plecaki dobra wymienianego za tureckie dżinsy. Rządziło się, bo każdy Polak był wtedy w Czechosłowacji Rokefellerem i chyba Czesi nas wtedy bardziej znielubili niż w 68. Polski Pan, lat 16/17, na hotelach, salonach popijał Smirnoffa Becherovką i miał jedną myśl w głowie – Czechy są ładne. Pełne czekolady Studenckiej i lentilek. I taniego piwa.
A w domu była „Żena za pultem” czyli „Kobieta za ladą” i piosenka „Gdyż masz w chalupie orkiestrion” z serialu „Chalupaři” czyli „Pod jednym dachem”, „czeskie filmy” non stop, bo coś w nich urzekało, ale nie było do końca wiadomo co - „Jak utopić doktora Mraczka?”, „Straszne skutki awarii telewizora” czy „Adela jeszcze nie wieczerzala”, dużo tego było i nie było tam wojny, nie było Klosów ani Czterech pancernych. I była też czechosłowacka Jedynka z anteny naziemnej, z tymi wszystkimi hospodami i biesiadami. I było to dobre.
Twórczość Petra Šabacha to także „czeskie filmy”. Na motywach jego prozy chętnie kręci jeden z najbardziej znanych obecnie czeskich reżyserów Jan Hřebejk. „Pod jednym dachem” czy „Bigbeatowe lato” są filmami dobrze znanymi nie tylko w Czechach. „Pupendo” z 2009 jest filmową adapatacją „Pijanych bananów”.
„Pijane banany” są dobre. Choć, szczerze mówiąc, nigdy ich nie próbowałem. Nie wiedziałem, że istnieją jeszcze takie czeskie rarytasy. Honza ma szesnaście lat i miesza w Pradze w latach 80. W Czechosłowacji władzę pełni breżniewowski namiestnik Gustav Husák, a wśród młodych ludzi rządzą ceczka – tak przynajmniej twierdzi autor książki Petr Šabach. Czym są ceczka, jak już powiedziałem, nie zdradzę, musicie zatem przeczytać tę książkę, bo tam to jest wyjaśnione, a póki co możecie sobie posłuchać piosenki Michala Davida o tym czechosłowackim fenomenie.
Normalizacja. Jakiś dziwny letarg, gdy oficjalne media podają, że Czechosłowacja jest piękną krainą, gdzie spełnia się socjalistyczny sen o równości w postaci knedli i piwa, tego szwejkowskiego minimalizmu. Ze Żwirkiem i Muchomorkiem, Makową Panienką i Krecikiem, Sąsiadami, którzy zawsze wszystko spaprają, ale i tak są zadowoleni z życia. Bo Czesi to śmiejące się bestie. Kto tak powiedział? Heydrich, Goebels, a może Hrabal? Normalizacja – koszmar sprowadzania wszystkiego do wspólnego mianownika. Eliminacja-emigracja jak się znormalizować kogoś nie da. I ten naród, przedziwny i perfidny, daje się uśrednić, daje się sprowadzić. Niby wszystko idzie wedle prawideł Husáka sterowanego przez towarza Breżniewa, ale pamiętajcie: Czesi to śmiejące się bestie! Ci jowialni, uśmiechnięci mieszczanie jak z powieści Haszka, zahibernowali w sobie gen niepokoju – to, co nas przeraża u Haszka właśnie, u Hrabala, czy Formana; to, co płynie do nas z poetyki Franza Kafki, że pod absurdem codzienności czają się demony.
Ten absurd codzienności doskonale oddał Šabach w swej powieści, poświęconej wspaniałym latom 80. Niby wszystko tutaj takie swojskie, beztroskie, ale widać u wszystkich bohaterów swoiste zawieszenie, niemożność, bezwład i oczekiwanie. To świadoma poetyka Šabacha. Trzeba się do tych treści przebijać, ale są one wyraźne. Widać je przede wszystkim w dojmującym poczuciu absurdu egzystencji, w powszechnym, niby wesołym, ale depresyjnym alkoholizmie bohaterów. Ale mimo całej melancholii „Pijane banany” są jednak pełne nostalgii, tęsknoty za czechosłowackim normalizacyjnym spleenem lat młodzieńczych, bo jest to powieść o tym, dlaczego kochamy komunę. Za marzenia. Za to, że byle kałuża przypominała nam morze, że byle podróbka była jak namiastka nieba, i że była miłość w tych błyskach ceczek. I że te marzenia nam odebrano. Ale nie dowiecie się, czym są ceczka, jeśli nie przeczytacie tej powieści w całości, do samego końca.
Na koniec ukłon w stronę wydawnictwa Afera i Julii Różewicz. To piękne i potrzebne przekłady. Ale ważna jest także forma, jaką „Afera” nadaje tym skromnym przecież objętościowo utworom. Książki tego wydawnictwa są cudnymi miniaturami, które dają piękno i uśmiech. Z takimi cackami (ceczkami?) spotkałem się, gdy zacząłem kupować Hrabala w oryginale. Dziś mam na półce kilka książek Afery i prezentują się one śliczniej niż niejeden opasły tom, który sili się na monumentalne syntezy, a faktycznie jest przyciężki. Książki wydawnictwa Afera i sama książka Šabacha są skromnym arcydziełem, zarówno pod względem treści jak formy. A słowo „skromny” niech będzie dla tego utworu najlepszym komplementem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz