Paternalizm
a rebours
W
pierwszej scenie filmu „Toni Erdmann” pewien starszy pan udaje
przed kurierem z przesyłką, że jest ich dwóch i że ten drugi
specjalizuje się w przesyłkach z ładunkiem wybuchowym. Za chwilę
w horrorowym makijażu przewodzi pokaźnej grupie małoletnich
zombie, które śpiewają na szkolnej akademii piosenkę w stylu
Monty Pytona o bezsensie życia. Oto Winfried Conradi.
Jest
klaunem bardziej z usposobienia niż z profesji, co powoduje, że
każdą sytuację zamienia choćby niechcący w błazenadę. Nikomu
to nie przeszkadza, Toni wprowadza w ich monotonne życie promyki
światła i radości. Sam, jak na klauna przystało, jest samotny i
smutny. Na rodzinnej uroczystości spotyka dorosłą córkę, Ines
Conradi. Córka jest smutna, ale nie kryje tego pod pozorem
wesołości. Jako ogarnięta korpo-karierą prezentuje się swojej
rodzinie jako zimna i twarda sztuka, która nie myśli o niczym innym
niż powrót do swoich zawodowych obowiązków. Kolejnym etapem jej
błyskotliwej kariery ma być Bukareszt. To właśnie tam za swoją
córką udaje się Winfried, który poświęca swój miesięczny
urlop, by zbliżyć się do córki. Nie mogąc przełamać dzielących
ich barier zakłada czarną perukę i sztuczną szczękę, by stać
się Toni Erdmannem – trenerem personalnym pani Ines Conradi. Córka
podejmuje grę.
Wszystko
w tym filmie trwa dosyć długo, tworząc metraż o rozmiarze trzech
godzin. Jak na dość kameralny komediodramat, jakim jest film Maren
Ade, to rzeczywiście niemało. Jednak w moim odbiorze nie stanowiło
to większego problemu. Jako widz wielu filmów z nurtu slow cinema
pozwoliłem prowadzić się za rączkę scenarzystce i reżyserce w
jednym. I nie żałuję – historia niby bez fajerwerków i
komediowych szarż pozwoliła wybrzmieć niuansom ukazanej relacji
ojciec-córka. Wchodzimy w nią powoli, ale odbieramy ją dzięki
temu na głębokim poziomie zrozumienia. Wielka w tym zasługa duetu
aktorskiego Sandra Huller-Peter Simonischek, to dzięki nim wchodzimy
w tę gęstą, psychologiczną strukturę w całkiem naturalny
sposób, by móc najintensywniej uczestniczyć w koncercie aktorskim,
który nie przemawia do nas tylko tym, co widzimy i słyszymy na
ekranie, ale angażujemy się bez reszty w tę opowieść.
A
przecież to nic nowego. Ile razy rodzina i jej konflikty była
nicowana na wszystkie możliwe sposoby przez współczesne kino?
Trudno było znaleźć własną ścieżkę dla tego tematu, a
przecież Maren Ade udało się to doskonale! Połączyła opowieść
o robiącej międzynarodową karierę kobiecie z intymnym światem
bliskich relacji między córką a ojcem.
Toni
Erdmann jest maską, grą, teatrem. Przypomina to erotyczną
inscenizację dwojga znających się zbyt dobrze kochanków. To Toni
wchodzi w świat finansjery, świat, który jest dla niego obcy, ale
przecież żyje w nim jego córka. Winfried zakłada maskę, bo Ines
jest ze swoją zrośnięta na dobre. Tylko w ten sposób może poznać
motywy i uwikłania jej świata. Z drugiej strony sam fakt gry
wprowadza tutaj element zabawy, pozwala, by Ines spojrzała z
dystansem na to wszystko, co do tej pory traktowała śmiertelnie
poważnie.
Czy
Toni chce zmienić życie swojej córki? Uszczęśliwić na siłę,
wyrwać z kleszczy globalnych potentatów, by stała się grzeczną
dziewczynką, dobrą córką, która nie wciąga koki na biznesowych
rautach? Wcale nie jest to jego zamiarem. Klaun, jakim jest Toni,
chce dać ludziom odrobinę szczęścia, uśmiechu, także przeżycia
czegoś na co czasami ich po prostu nie stać. Zrośnięci ze swoją
maską nie zauważają, że to tylko marny teatrzyk marionetek. Toni
swoimi gierkami prowadzi dialog z życiem Ines, tym jak ono teraz
wygląda. Toni nie chce zmieniać życia córki, ma świadomość, że
osiągnięcie wysokiej pozycji w tym świecie kosztowało ją dużo
wysiłku i wie, że musi to uszanować. Ale dzięki prowadzonej
grze, która sama w sobie jest zabawą, wskazuje na uśmiech i radość
jako ten element, który buduje prawdziwą siłę dojrzałej kobiety.
Bez radości to wszystko byłoby i tak bez sensu, zdaje się mówić
Toni każdym swoim performancem.
Kluczowa
wydaje się być scena, gdy Toni rzeczywiście zmusza Ines do
odśpiewania przy jego akompaniamencie przeboju Whitney Houston The
Greatest Love of all, gdzie gwiazda śpiewa, że
największą miłością życia jest miłość do samej siebie, bo
nikt nie może jej odebrać. Wykonanie Sandry Huller to erupcja
skrywanych emocji, które tłamsiła w sobie Ines. Ona nie chce
liczyć na nikogo i nie chce „kroczyć w niczyim cieniu” .
Deklaracja bycia silną kobietą, decydująca o sobie w kontekście
smutnego końca piosenkarki jest pytaniem o granice ludzkiej siły,
to pytanie czy warto dźwigać życie samemu. Od tego momentu relacje
między Winfriedem a córką intensyfikują się, by wybuchnąć w
końcowych scenach, które są obrazem zrzucania maski w drodze do
świadomej przemiany, która nie będzie już dyktowaniem sobie tak
okrutnych warunków. W tych końcowych scenach, które są szokujące,
śmieszne i oszałamiające, ale o których wspominam oględnie, by
nie psuć przyjemności tym , którzy filmu nie widzieli, ocieramy
się o surrealizm pod wpływem kolejnego przebrania Winfrieda, który
staje się tym razem dobrym potworem z innej planety lub krainy snów.
„Toni
Erdmann” to filmowa opowieść o sile kobiet, ale sile, która daje
szansę miłości, o sile, która nie boi się prawdy, bo znajduje
oparcie w relacji z ojcem, który nie stawia wymagań, który
niczego nie karze i niczego nie oczekuje. To paternalizm a rebours,
bo nie płynie z nakazów, systemu kar, nagród i oczekiwań, ale z
zabawy, z ludycznych inspiracji dla czerpania radości z życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz