Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 16 lipca 2019

Recenzja książki "Ucho igielne" Wiesława Myśliwskiego wyd. Znak


Mieszkania

Wiesław Myśliwski ma 87 lat. Czy można tak pisać w tym wieku? „Ucho igielne” , najnowsza powieść tego pisarza, jest odpowiedzią na to nurtujące pytanie. Wydawało mi się, że „Ostatnie rozdanie” to pożegnanie z literaturą, rozliczenie z życiem, ale takim rozliczeniem jest każda powieść autora „Kamienia na kamieniu”. Dlatego trudno  zarzucić "Uchu  igielnemu" powielanie tych samych motywów– starość, powrót do dzieciństwa, młodości, refleksja, dlaczego właśnie tak potoczyło się nasze życie, na ile mieliśmy na nie wpływ, na ile niósł nas prąd rzeczywistości. To zawsze, od samego początku było obecne w prozie Myśliwskiego.

Ale nie ważne co, ważne jak. A nikt jak Myśliwski nie potrafi budować specyficznej oniryczności, płynącej z rzeczywistości, nikt też jak Myśliwski nie porafi z jednej strony ukazać zmiany realiów, a z drugiej pokazać, że mimo tych zmian w istocie swej życie pozostaje jedno – nieustającą zagadką po co ono jest. Ta refleksja jest także bardzo widoczna w „Uchu igielnym”. Istotą tej książki, tak jak innych dzieł tego autora, pozostaje dla mnie umiejetność łączenia poetyckiego opisu z realizmem. Ów poetycki opis pozwala wyjść czytelnikowi poza ramy określonego czasu i przestrzeni, dostrzec uniwersalny wymiar jednostkowego doświadczenia.

To uniwersalne doświadczenie ma w „Uchu igielnym” wymiar miejsc, mieszkań, przez które przewinęło się życie bohatera-narratora. Kolejne mieszkania i ludzie, z którymi tam się spotkał, ponowne zetknięcia, które niczego nie weryfikują a raczej wprowadzają jeszcze większy zamęt w pamięci. Człowiek w „Uchu igielnym’ staje się się bezradny wobec samego siebie i z jeszcze większą mocą pojawia się pytanie – kim jestem, czym było moje życie?

W tych niezliczonych zagadkach życia na pierwsze miejsce wysuwa się marzenie miłości. Tak - „Ucho igielne” to baśń o poszukiwaniu miłości, niezależnie od miejsc, od czasu, od tego, co robimy w życiu. I do tego powraca człowiek, na to nieustannie czeka, a cała reszta staje się bez znaczenia. To uniwersalne pragnienie miłości, miłości tradycyjnej i przestarzałej w ujęciu Myśliwskiego, miłości odartej z obyczajowych kontekstów współczesności, jest dla mnie tym tytułowym „Uchem igielnym” - że łatwiej wielbłądowi itd. niż dostąpić nam miłości. I nie wiem jak to się dzieje, że tylko Wiesław Myśliwski umie wypowiadać te banalne, górnolotne prawdy, odmienione już przez wszystkie przypadki i czasy, bez poczucia zażenowania i wstydu.

czwartek, 11 lipca 2019

Nowe Horyzonty 2019 - plan

NH dzień pierwszy 25.07- nowy 4.5 godzinny film filipińskiego reżysera Lava Diaza "Ang hupa"

 NH 26.07 - Varda wg Agnes reż Agnes Varda, Olanda, Tommaso reż. Abel Ferrara, Jak Fernando Pessoa uratował Portugalię? reż. Eugene Green,
 Opętanie reż. Andrzej Żuławski

 NH 27.07 - Parasite reż. Boon Joon Ho, laureat tegorocznego Cannes z Korei Południowej, Szatańskie tango reż. Bella Tarr - sześciogodzinny filmowy fresk z Węgier, totalne arcydzieło, które pragnąłem obejrzeć w kinie, Prawdziwa dziewczyna - Catherine Breillat, do dziś erotyczne kontrowersje z lat 70 Mój dzień.

 NH, 28.07 Ból i strach reż. Pedro Almodovar ?, Zombie Child reż. Bertrand Bonello, Nasz czas reż. Carlos Raygadas, Siedzący słoń reż. HuBo - niewybaczalna zaległość z zeszłego roku

NH 29.07 Koko di Koko da reż. Johannes Nyholm, Owoce namiętności rez. Shuyi Terayama, Najlepsze lata reż. Jonah Hill, Dzieci umarłych reż.Kelly Copper, Pavol Liska, Kocha, nie kocha reż. Serge Gainsbourg

  NH 30.07 "Synonimy" r. Navad Lapid; "Zdrajca" r. Marco Bellocchio; Żegnaj, Arko! r. Shunijo Tereyama; "Siła ognia" Oliver Laxe; "Kwiat szczęścia" Jessica Hauser

 NH 31.07 ★ r. Johann Lurf; "Blue" r. Derek Jarman; "Przynęta" r. Mark Jenkin; "Córki ognia' Albertina Carri, "Belladonna smutku" Eiichi Yamamoto


NH 1.08 "Dzięki Bogu" r. Francois Ozon "Długa podróż dnia ku nocy" r. BiGan "Rosyjski młokos" r. Aleksandr Złotouchin; "Van Gogh. U bram wieczności" r. Julian Schnabel; "Plażowy haj" r. Harmony Korine

 NH 2.08 "Ghost Tropic" r. Ben Devos; "Mowa ptaków" Xavery Żuławski; "Urodziny" r.Hilal Baydarov; "Wiejska ciuciubabka" Shujio Terayama; "Spermula" r. Charles Matton

 NH 3.08 "Młody Ahmed" r. bracia Dardenne; "Portret kobiety w ogniu" r. CelineSchiamma ; "Monos - oddział małp" r. Alejandro Landes; "Pewnego razu w Hollywood" r. Quentin Tarantino; "The Logde" r. Severin Fiala, Veronika Franz

 NH 4.08 Beats r. Brian Welsh; Jeanne r. Bruno Dummont; Twoja twarz r. Tsai; Fukuoka r. Zhang Lu

środa, 10 lipca 2019

Za wzgórzami Pana Boga - o filmie „Za wzgórzami” reż. Cristian Mungiu , Rumunia 2012


Za wzgórzami Pana Boga - „Za wzgórzami” Cristian Mungiu , Rumunia 2012

Dopiero teraz udało mi się nadrobić film Cristiana Mungiu, który został nagrodzony na festiwalu w Cannes 2012 za scenariusz i kobiece kreacje aktorskie. Lepiej późno niż wcale, ale za każdym razem, gdy widzę wartościowy, ważny film, który omija ekrany polskich kin, a przede wszystkim świadomość polskiego widza, zastanawiam się jak wiele takich dzieł istnieje poza moją świadomością. Mówimy wszak o filmie reżysera „z dorobkiem”, filmem nagradzanym na międzynarodowych festiwalach. Ominął mnie ten film w 2012 na Nowych Horyzontach, ale całe szczęście wyszedł w pakiecie DVD. To i tak fart nie lada.

Niestety, znam tylko dwa filmy Mungiu, obydwa wspaniałe. Oprócz „Za wzgórzami” udało mi się obejrzeć jeszcze „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” - przejmujący dramat, poruszający temat nielegalnej aborcji w komunistycznej Rumunii doby Nicolae Ceaușescu, nagrodzony w 2007 r. Złotą Palmą. Szkoda, że nie udało mi się dotrzeć do innych filmów rumuńskiego reżysera, ale nie jest tajemnicą, że kino rumuńskie święci w ostatnich latach wielkie sukcesy dzięki kameralnym dramatom, które potrafiły pokazać aktualne, uniwersalne problemy Europy w początkach XXI wieku. Marginalny, rumuński punkt widzenia stał się doskonałym miejscem dla obserwowania globalnych przemian związanych z nowym kształtem Zjednoczonej Europy. Dziś, przy trwającym kryzysie wielkich kinematografii Francji, Niemiec, Hiszpanii, liderami sztuki filmowej stali się ci, którzy dobrze pamiętają czasy i realia obozu socjalistycznego.

„Za wzgórzami” też do pewnego stopnia opowiada o opresji grupy wobec jednostki, jednak w filmie z 2012 roku polityczny środek ciężkości zostaje zastąpiony tematem religijnym. Mungiu mimo podjęcia problemu małej zakonnej społeczności prawosławnej potrafił odejść od prostej publicystyki (było to wyraźne także w „3 miesiącach…”, gdzie totalitaryzm doby Ceauşescu był tylko pretekstem dla ukazania wewnętrznego więzienia głównej bohaterki, która boryka się z problemem, który ją przerósł). Kanwą „Za wzgórzami” była autetyczna historia młodej zakonnicy, która zmarła wskutek egzorcyzmów przeprowadzonych przez członków wspólnoty, w której żyła, czyli najbliższych jej ludzi. Społeczność religijna, w naszym rozumieniu klasztorna, współpracowała z miejscowym domem dziecka, skąd wywodziło się kilka oddanych i wspólnocie Bogu sióstr, w tym dwie główne bohaterki.

Wszystko dzieje się tutaj w duchu chrześcijańskiej miłości i bogobojnego lęku przed światem zewnętrznym, który jest źródłem grzechu. Mungiu pokazuje doskonale proces odchodzenia od zmysłów ludzi, którzy wzajemnie „nakręcają” się przekonaniem o słuszności działania w imię walki z szatanem. Nie wiadomo, kiedy zostają przekroczone granice zdrowego rozsądku, w którym momencie przepełnione miłością siostry na czele z prawosławnym duchownym stają się oprawczyniami. Jedno jest pewne – gdyby w tej wspólnocie był ktoś, umiejący spojrzeć z dystansem na sprawy hermetycznej wspólnoty, do takiej tragedii nigdy by nie doszło. Tą rolę spełnia w filmie bezstronna kamera filmowa.

Film mimo skromnej formy idzie swoją niesamowitą dynamiką w stronę thrilleru i mimo prawie 3-godzinnego metrażu pochłania bez reszty widza  - to zasługa nagrodzonego w Cannes scenariusza. Mungiu sprawdza się znów doskonale w prowadzeniu aktorów – trudno tu mówić o rolach głównych, mamy tu bohatera zbiorowego i kunszt reżyserski objawia się w tym, że nawet wiodące postaci nie są w tym filmie specjalnie wyróżnione, a tylko umiejętnie współtworzą kolaż osobowości poddanych z własnej woli opresji grupy. Czyni to „Za wzgórzami” filmem wiarygodnym psychologocznie zamiast, jak na przykład widzimy to w „Klerze”, nośnikiem ważnej sprawy, artystyczną publicystyką.

Piszę o tym filmie także po to, by pokazać jak kino zmarginalizowane może albo powinno być ważne. No i dlatego, żeby uświadomić jak trudno, mimo tych wszystkich internetów, do takich dzieł dotrzeć. Jak dobrze, że Roman Gutek urodził się w Polsce.

wtorek, 2 lipca 2019

Książki I połowa 2019 - na liczniku 28

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 30 czerwca 2019
    Opinia:
    Chyba dlatego, że to o gościu w moim wieku, uważam, że to najwybitniejsza książka Houellebeqca. To jest jedyna, jaką znam, powieść o kryzysie wieku  średniego, która do mnie przemówiła, w dodatku powieść tak silnie uzależniająca. Taki fightclub dla loserów przed 50-tką. Roztrzaskane miłości, roztrzaskane życie, gdy minęło się rubikon. I pytanie co robić? Z tej książki emanuje skrajna, bezbrzeżna samotność. Houellebecq znowu nie pozostawia złudzeń, że w pogoni za wolnością Europa wpadła w zasadzkę dekadencji, gdzie nawet życie przestaje mieć znaczenie - można być albo nie być. Jak u Szekspira. A najlepiej zażyć captorix, żeby podnieść poziom serotoniny i zniszczyć libido. I ta tęsknota za Bogiem i wiarą, że to cierpienie ma sens i znajduje ukojenie w miłości absolutnej. Od "Mapy i terytorium" H. zwraca się konsekwntnie ku chrześcijańskim korzeniom Europy. Bo to są korzenie, a żaden świadomy organizm nie jest w stanie funkcjonować bez korzeni, bez swej tożsamości.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 05 czerwca 2019 
    Opinia:
    Stasiuk ma rację - każde zdanie jest jak nokaut.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 01 czerwca 2019
    Opinia:
    Czerń braku wiary, pogaństwo "chrześcijan", czyńmy dobro w swoich najmroczniejszych odcieniach.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 31 maja 2019
    Opinia:
    Książka dla chłopów i chłopców

    A ja żem się zaskoczył - kolejna celebryta poszła w książki - pomyślałem. A ja żem się pomylił. To że jest to współczesny językowy wulkan to nic. To jest zdrada! Nosowska zdradza największe tajemnice kobiet i z książki tej polski chłop może się dowiedzieć więcej niż z wizyty u seksuologa albo ze wszystkich poradników i poradni psychologicznych razem wziętych o tych skrywanych i niezaspokojonych, o traumach i lękach, których nie pojmiemy. Ale poza tym tak miałem, że to o tym, że żeby być szczęśliwym, to trzeba się o to starać, a to staranie to nauka pokory, żeby nie chcieć od życia zbyt wiele, a umieć brać to, co ono nam daje za darmo. Ja bym tę książkę czytał młodym chłopakom na lekcjach wychowawczych, bo lepiej bym o tym nie umiał opowiedzieć - współcześnie, z dużym humorem, kolorowo, a przede wszystkim mądrze? Niemożliwe. A taka jest ta książka dla chłopów i chłopców! Szczególnie dla tych, którzy uważają, że kobiety są debilkami.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 28 maja 2019
    Opinia:
    "W czarnej urnie moich wszystkich czarnych lat
    Czarna błyskawica spala czarny kwiat,
    Czarne słońca gasną, wschodzi czarny nów,
    Spieszmy się, nim czarny dzień powróci znów"
    To że jesteśmy w czarnej dupie to jasne. Problem w tym, że zaczęliśmy się tam urządzać.
    Proza Błahego to czerń, ta proza to Błahego niezgoda na czerń. Tu nie jest miło. Tutaj naprawdę nie jest miło. Nie udawajmy, że jest.
    Nikt w tym mrocznym kraju nie potrafić pisać tak dobrze, tak ostro i przy tym tak mrocznie. Gore to przy tej książce z Polski bajeczka dla grzecznych dzieciaczków.
    Pokażcie mi drugiego takiego następcę Celine'a czy Bukowskiego w polskiej literaturze a ozłocę.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 23 maja 2019 
    Opinia:
    Pod tandetną okładką kryją się kopniaki w duszę - tylko one jakieś fajnowate. Chciałbym się dowiedzieć, że przed szaleństwem nie ma dokąd uciec, jednak z tej książki się o tym nie dowiedziałem. Było miło. I tyle.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 20 maja 2019 
    Spoko, ale czy ta książka pretenduje do miana polskiego "Kodu Leonarda da Vinci"? Brak jej tej lekkości, ale to nie jest wina samego autora, lecz kiepskiej redakcji - pomysły są, energia jest, brakło kilku szlifów. Trochę szkoda dobrego potencjału - musiałby się wziąć za to wydawca z prawdziwego zdarzenia.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 06 maja 2019
    Kreacja - to siła tej cudownej książki. Wybitny reżyser, autor "Wielkiego piękna", "Młodości", "Onych" i 'Młodego papieża" pokazuje nam swój warsztat, składający się z wyobraźni i empatii. Anonimowe portrety i historie do nich dopisane pokazują, że nikt nie jest nieistotny, bo istnieje jeszcze wyobraźnia, dzięki której możemy zostać hrabalowskimi "aferzystami". W pięknych losach mieszają się śmiech i smutek, radość i rozpacz, a niektóre frazy znowu nawiązują do bawidulskich legend, zasłyszanych tym razem w trattoriach a nie praskich knajpach. A to przykład jak z Hrabala: "- Roberto, jak ty to robisz, że jesteś taki pogodny?
    - Jako dziecko mieszkałem blisko szpitala. W nocy słyszałem płacz noworodków. Za dnia - płacz rodzin zmarłych."

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 16 kwietnia 2019 
    Opinia:
    Chodzić każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi. Przynajmniej w aspekcie chodzenia. A chodzili różni - Nietzsche, Rimbaud, Theroux, Rousseau, Ghandi, cynicy, święci i opętani. O wszystkich tu przeczytacie - o wszystkich aspektach chodzenia. Oprócz Haszka, a to był włóczęga nie lada. Szkoda, że go tu nie ma.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 13 kwietnia 2019 
    Opinia:
    "Sygontka" traktuje o budowaniu nowego domu z dala od miasta, poznawaniu nowej przestrzeni w życiu autora, o zmianie perspektywy patrzenia na świat, gdy człowiek przekracza „smugę cienia”. Sygontka, wioska 30 kilometrów od Częstochowy, i otaczająca tę małą miejscowość natura staje się pretekstem dla ukazania jak zmienia się perspektywa patrzenia na świat i relacje z bliskimi, gdy traci się „zasięg” i siłą rzeczy trzeba być ze sobą blisko. Na pytanie, czy bohater jego wierszy jest uciekinierem z miasta, Aleksander Wierny odpowiedział: „To nie jest ucieczka, to jest znalezienie miejsca, z którego lepiej widać”.Dla mnie w tych wierszach AW uwalnia się od ciężaru polityki, od balastu światopoglądowych deklaracji, szukając przestrzeni dla siebie, dla relacji z najbliższymi i dla kontaktu z naturą. Sięgnijcie po "Sygontkę", by poszukać w niej samych siebie.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 04 kwietnia 2019 
    Opinia:
    Jest to książka tyleż lekka co ciężka, a właściwie nie poczułem dramatu tych wielkich tragedii, ukazanych w powieści. Jedno jest pewne - jest to książka o samobójstwie. Tak to się dzisiaj po prostu pisze - łatwo i lekko o sprawach trudnych, przerastających człowieka.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 29 marca 2019
  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 25 marca 2019 
    Opinia:
    Obrazki ładne, treść banalna.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 25 marca 2019 
    Opinia:
    Kolejne zderzenie z poezją współczesną okupione guzami i siniakami.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 23 marca 2019 
    Opinia:
    Jeden wiersz by wystarczył!

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 21 marca 2019 
    Opinia:
    Podziwiam tę łatwość narracyjną i naturalny sposób łączenia realizmu z baśnią i fantastyką na współczesnych zasadach. Przede wszystkim bardzo przyjemnie się czytało tę książkę, którą charakteryzuje łagodność.To był odpoczynek od agresji świata.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 17 marca 2019


  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 14 marca 2019


  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 09 marca 2019 
    Opinia:
    Z początku grzeszy nadto pobożnością, ale gdy ksiądz Paśnik przechodzi do opisu własnych przeżyć robi się ciekawie i ta ciekawość nie mija do samego końca. Zawsze w takich książkach brakuje mi jednego - opisu kościelnego draństwa, a przecież jest go tam tyle samo co gdzie indziej. I trzeba koniecznie wspomnieć o stronie edytorskiej, o którą zadbało wydawnictwo Świętego Pawła - tę książkę warto przeczytać dla samej przyjemności obcowania z tak ładnym przedmiotem.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 03 marca 2019 
    Opinia:
    Pytania o Polskę

    Pytania o Polskę powróciły. W mediach społecznościowych widać jak na dłoni polaryzację opinii wokół Holokaustu. Proces ten przybrał na sile na początku wieku XXI, gdy swoją pierwszą książkę o Jedwabnem wydał Jan Tomasz Gross. „Sąsiedzi” byli strzałem w dziesiątkę i komercyjnym sukcesem. Kiedy słuchałem dyskusji wokół książki Grossa to przypominałem sobie emocje związane z lekturą „Malowanego ptaka” pod koniec lat 80-tych, gdy miałem 18 lat. Nie odebrałem wtedy tej książki w kontekście Shoah. Była dla mnie o czymś innym – była to uniwersalna opowieść o ludzkim złu i o tym, co wojna robi z ludzi . Gdzieś tam docierały do mnie oceny krytyczne, które wyrażały opinie, że jest to książka krzywdząca dla Polaków w kontekście Holokaustu. „Malowany ptak” mnie fascynował – najpierw słuchałem jak Jerzy Radziwilowicz czytał go w radiu, potem stałem w długiej kolejce, by zdobyć unikatowy egzemplarz. Pamiętam też, że w tym czasie po raz pierwszy obejrzałem film „Shoah” - 8-godzinne dzieło będące syntezą Zagłady. Nie rozumiałem, dlaczego kolejarz pokazujący uwięzionym Żydom gest podrzynania gardła, miał być kimś złym. Dla mnie było wtedy jasne, że mówił „Uciekajcie, jedziecie na śmierć”. Niektórzy uciekli, niektórzy przeżyli.

    Dopiero „Sąsiedzi” jednak uczynili temat polskich zbrodni na Żydach „topowym”. Coraz więcej historyków, filozofów, pisarzy zaczęło tworzyć rozliczeniowy nurt, w którym miejsce hitlerowskich zbrodniarzy zajęli Polacy – nie jacyś szmalcownicy w trudnej do określenia liczbie, ale cały naród polski, który, jak powiedział ostatnio jeden z izraelskich polityków, wyssał antysemityzm z mlekiem matki. W ten nurt wpisuje się rodzinna opowieść Moniki Sznajderman, która łączy losy rodów żydowskich i polskich. „Fałszerze pieprzu” łączą te dwie nici polskiej historii poprzez postaci ojca pisarki, cudownie ocalałego z Zagłady Marka Sznajdermana i jej wuja, polskiego patrioty, narodowca Zygmunta Lacherta.

    Jak byłem mały dziadek opowiadał mi bajki o Żydmusiu Muśtawialskim, a babcia o sklepie na rogu, gdzie Żydzi toczyli z dzieci krew na macę. Jakoś mi tak utkwił ten polski antysemityzm, wyssany z mlekiem mojej matki, która była ich córką. Co jakiś czas ktoś ze znajomych, kto mówi antysemickie teksty przypomina mi o tym, że mimo tradycji Mickiewicza, Wyspiańskiego czy Prusa, jestem skażony. Jestem moralnie zaprogramowany na antysemityzm, dlatego zawsze będę bronił polskich oprawców i nie będę ich umiał zrównać z niemieckim katami i będę mówił, że tak – to prawda, że Polacy budowali Auschwitz, polscy więźniowie z łapanek. I będę zrównywał ofiary eksterminacji z poległymi w walce Polakami, którzy byli w niemieckiej niewoli i wcale w moich oczach nie byli z tego faktu zadowoleni – cierpieli, ginęli, umierali z zimna, chorób, głodu, strachu i czekali aż po Żydach przyjdzie ich czas, bo komory były gotowe i musiały pracować.

    Monika Sznajderman toczy pojedynek, swój prywatny mecz bokserski, w którym argumenty za i przeciw ustępują rozmaitym handicapom na rzecz taty, Marka. Dwie trzecie tej książki mówi o Holokauście, głównie o tym jak Polacy traktowali Żydów w czsie okupacji. Ale czy to faktycznie dla autorki była okupacja? Bo ja w trakcie lektury odniosłem wrażenie, że Polacy z ulgą w gruncie rzeczy przyjęli zbrodnicze projekty Hitlera i spółki, że niczym się w zasadzie od nich nie różnili. I znów to mleko matki we mnie wrze i bulgocze, że to cholernie niesprawiedliwe. Ale co ja tam mogę wiedzieć, skoro w moich żyłach nie ma kropli semickiej krwi. Brak mi tego. Może gdyby jedna kropelka się jakaś odnalazła , umiałbym spojrzeć na te sprawy inaczej.

    „Fałszerze pieprzu” nie mówią o strachu, biedzie i ciemnocie polskiego społeczeństwa; nie wspominają o trudnych dylematach i wyborach, które były zbliżone do tego, co przeżyła Zofia z powieści Styrona. Tak łatwo nam dziś zabierać głos i oceniać. Tylko czy wiemy jak my postąpilibyśmy będąc w tamtym miejscu, w tamtej porze. Na mojej ulicy stoi krzyż. To tutaj w kwietniu 1943 roku spędzono całą wieś, w tym moją babcię, która trzymała na rękach mojego wujka, brata mojej matki, który miał wtedy roczek. To tutaj wszyscy musieli patrzeć jak wieszają trzynastu zakładników. Co czuli ci ludzie, którzy wyssali antysemityzm z chudym, cieniutkim, biednym mlekiem swych matek? Co mogły myśleć te zamienione w kamienie figury w obliczu terroru? Nikt nie ruszył zgładzonym na ratunek.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 18 lutego 2019 
    Opinia:
    Historia surowa i słona, tonie w falach opływających norweskie Lofoty. Mam z nią problem o tyle, że donikąd mnie nie zaprowadziła. Ale chyba tak właśnie jest z naszym życiem. Ta narracja to mozół i trud, a radość jest tutaj cierpka i przyziemna. Tyle, że przepełniona jest ta proza gorzką prawdą, że nasze zabawy, kolorowe wakacje, technologie i seriale na Netfliksie są tylko ucieczką od tej naturalnej szarości naszej egzystencji.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 06 lutego 2019 
    Opinia:
    Mocna książka pisana z punktu widzenia dręczyciela kobiet u progu śmierci w dalekim Mauritiusie. Ta daleka perspektywa pozwala spojrzeć na istotę dyskryminacji ze względu na płeć w krajach niżej rozwiniętych. Ale to uczciwe spojrzenie nie byłoby możliwe bez niesamowitej narracji i bogactwa języka, ukazującej bogactwo kulturowe dalekiej krainy.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 06 lutego 2019

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 15 stycznia 2019
    Wielkie, szalone, mistyczne i niebezpieczne.

  • Na półkach: Przeczytane, 2019 Skończyłem: 02 stycznia 2019



sobota, 22 czerwca 2019

Recenzja filmu "Królowa Kier" reż May el-Toukhy, Dania 2019 spoilery


Przepowiednia królowej Saby 

(spoilery?)

Zacznijmy od tytułu. Film „Królowa Kier” odnosi się do „Alicji w Krainie Czarów” - książki, która często jest cytowana w filmie i symbolizuje kobiecą dominację i bezwzględność (wszak rzeczona Królowa Kier ma upodobanie w ścinaniu głów swoich poddanych), złą królową ma być główna bohaterka, Anne. Ale jest też oryginalny tytuł - „Dronningen” - i tu mam niejasność. W duńsko-polskim tłumaczeniu znalazłem tylko sformuowanie „Dronningen af Saba’, co oznacza Michaldę lub Makedę, słynącą z mądrości królową krainy Saby, znaną z proroctw, które za komuny można było kupić na odpustowych straganach i które czytaliśmy w czasie stanu wojennego, gdy brakło światła. Cóż może nam symbolizować tytułowa Dronningen, Michalda – królowa krainy Saby?

Anne i Peter to prawdziwie królewska para. On wzięty lekarz, ona prawniczka, broniąca praw molestowanych, gwałconych, ofiar domowej przemocy – mądra kobieta, królowa Michalda, która stoczyła biblijny pojedynek z samym Salomonem. Otóż w ich domu pojawia się Gustav, syn Petera z poprzedniego małżeństwa. Oprócz dwójki cudownych bliżniaczek ze związku ‘królewskiej pary” to on staje się częścią tej wspaniałej rodziny – szacownej, żyjącej w dostatku, przepychu wręcz, na wskroś równouprawnionej i nowoczesnej. Gustav to źródło konfliktu, niebezpieczeństwo, zagrożenie dla tego płynącego mlekiem i miodem królestwa.

Anne w przpływie fal niepokojów, braku bliskości z mężem, nowej sytuacji, która ją przerasta, zbliża się do nieletniego Gustava. Najprościej byłoby powiedzieć, że dla rozrywki wdaje się w niemoralny romans, przekraczając zarazem kilka barier moralnych – Gustav jest nie tylko niepełnoletni, jest także synem jej małżonka. Anne wykorzystuje sferę seksu jako sferę kontroli. To ona jest bardziej wiarygodna dla osób postronnych niż karany wcześniej chłopak. Uwiedzenie, bo przecież nie gwałt, staje się dobrym pretekstem dla rozwiązania trudnej sytuacji, w jakiej znalazło się „królestwo duńskie”. W tym kontekście „Królowa Kier” to przypowieść o tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić, aby ratować „stan posiadania”. Reżyserka, May el-Toukhy, nagrodzona za ten film na festiwalu w Sundance, odwraca tradycyjne role społeczne, by jeszcze wyraźniej pokazać, że gdy zagrożone jest nasze status quo jesteśmy w stanie oddać bardzo wiele – swą moralność, wiarę w ideały, w dobro tego świata. Po wybuchu bomby nikt z tej awantury nie wyjdzie cało, ale królestwo ocaleje, bo co innego pozostanie bohaterom niż jakoś żyć dalej.

Film May el-Toukhy wpisuje się w nurt kina duńskiego, które określają filmy Susanne Bier - „W lepszym świecie”, „Tuż po weselu”, czy „Bracia”, ale także „Polowanie” Thomasa Vinterberga. Pytanie, czy „Królowa Kier” czymś szczególnym wyróżnia się na tle powyższych filmów, które opowiadają o zapominaniu problemów w świecie dostatku i równouprawnienia, równouprawnienia także ku złu? I to „równouprawnienie ku złu”, wynikające z bycia mądrą królową Michaldą, jest chyba tym elementem szczególnym w spójnym, przemyślanym w detalach i ujęciach filmie, który może swą dokładnością nieco nużyć, ale z pewnością daje do myślenia. A o to trudno w dzisiejszym kinie europejskim.

środa, 6 marca 2019

Refleksja wokół książki "Fałszerze pieprzu" Moniki Sznajderman

Pytania o Polskę


Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna

Seria: Poza serią Wydawnictwo: Czarne
 
książek: 1672
lapsus | 2019-03-06
Na półkach: 2019, Przeczytane
Przeczytana: 03 marca 2019
Pytania o Polskę


Pytania o Polskę powróciły. W mediach społecznościowych widać jak na dłoni polaryzację opinii wokół Holocaustu. Proces ten przybrał na sile na początku wieku XXI, gdy swoją pierwszą książkę o Jedwabnem wydał Jan Tomasz Gross. „Sąsiedzi” byli strzałem w dziesiątkę i komercyjnym sukcesem. Kiedy słuchałem dyskusji wokół książki Grossa to przypominałem sobie emocje związane z lekturą „Malowanego ptaka” pod koniec lat 80-tych, gdy miałem 18 lat. Nie odebrałem wtedy tej książki w kontekście Shoah. Była dla mnie o czymś innym – była to uniwersalna opowieść o ludzkim złu i o tym, co wojna robi z ludzi . Gdzieś tam docierały do mnie oceny krytyczne, które wyrażały opinie, że jest to książka krzywdząca dla Polaków w kontekście Holocaustu. „Malowany ptak” mnie fascynował – najpierw słuchałem jak Jerzy Radziwilowicz czytał go w radiu, potem stałem w długiej kolejce, by zdobyć unikatowy egzemplarz. Pamiętam też, że w tym czasie po raz pierwszy obejrzałem film „Shoah” - 8-godzinne dzieło będące syntezą Zagłady. Nie rozumiałem, dlaczego kolejarz pokazujący uwięzionym Żydom gest podrzynania gardła, miał być kimś złym. Dla mnie było wtedy jasne, że mówił „Uciekajcie, jedziecie na śmierć”. Niektórzy uciekli, niektórzy przeżyli.

Dopiero „Sąsiedzi” jednak uczynili temat polskich zbrodni na Żydach „topowym”. Coraz więcej historyków, filozofów, pisarzy zaczęło tworzyć rozliczeniowy nurt, w którym miejsce hitlerowskich zbrodniarzy zajęli Polacy – nie jacyś szmalcownicy w trudnej do określenia liczbie, ale cały naród polski, który, jak powiedział ostatnio jeden z izraelskich polityków, wyssał antysemityzm z mlekiem matki. W ten nurt wpisuje się rodzinna opowieść Moniki Sznajderman, która łączy losy rodów żydowskich i polskich. „Fałszerze pieprzu” łączą te dwie nici polskiej historii poprzez postaci ojca pisarki, cudownie ocalałego z Zagłady Marka Sznajdermana i jej wuja, polskiego patrioty, narodowca Zygmunta Lacherta.

Jak byłem mały dziadek opowiadał mi bajki o Żydmusiu Muśtawialskim, a babcia o sklepie na rogu, gdzie Żydzi toczyli z dzieci krew na macę. Jakoś mi tak utkwił ten polski antysemityzm, wyssany z mlekiem mojej matki, która była ich córką. Co jakiś czas ktoś ze znajomych, kto mówi antysemickie teksty przypomina mi o tym, że mimo tradycji Mickiewicza, Wyspiańskiego czy Prusa, jestem skażony. Jestem moralnie zaprogramowany na antysemityzm, dlatego zawsze będę bronił polskich oprawców i nie będę ich umiał zrównać z niemieckim katami i będę mówił, że tak – to prawda, że Polacy budowali Auschwitz, polscy więźniowie z łapanek. I będę zrównywał ofiary eksterminacji z poległymi w walce Polakami, którzy byli w niemieckiej niewoli i wcale w moich oczach nie byli z tego faktu zadowoleni – cierpieli, ginęli, umierali z zimna, chorób, głodu, strachu i czekali aż po Żydach przyjdzie ich czas, bo komory były gotowe i musiały pracować.

Monika Sznajderman toczy pojedynek, swój prywatny mecz bokserski, w którym argumenty za i przeciw ustępują rozmaitym handicapom na rzecz taty, Marka. Dwie trzecie tej książki mówi o Holokauście, głównie o tym jak Polacy traktowali Żydów w czsie okupacji. Ale czy to faktycznie dla autorki była okupacja? Bo ja w trakcie lektury odniosłem wrażenie, że Polacy z ulgą w gruncie rzeczy przyjęli zbrodnicze projekty Hitlera i spółki, że niczym się w zasadzie od nich nie różnili. I znów to mleko matki we mnie wrze i bulgocze, że to cholernie niesprawiedliwe. Ale co ja tam mogę wiedzieć, skoro w moich żyłach nie ma kropli semickiej krwi. Brak mi tego. Może gdyby jedna kropelka się jakaś odnalazła , umiałbym spojrzeć na te sprawy inaczej.

„Fałszerze pieprzu” nie mówią o strachu, biedzie i ciemnocie polskiego społeczeństwa; nie wspominają o trudnych dylematach i wyborach, które były zbliżone do tego, co przeżyła Zofia z powieści Styrona. Tak łatwo nam dziś zabierać głos i oceniać. Tylko czy wiemy jak my postąpilibyśmy będąc w tamtym miejscu, w tamtej porze. Na mojej ulicy stoi krzyż. To tutaj w kwietniu 1943 roku spędzono całą wieś, w tym moją babcię, która trzymała na rękach mojego wujka, brata mojej matki, który miał wtedy roczek. To tutaj wszyscy musieli patrzeć jak wieszają trzynastu zakładników. Co czuli ci ludzie, którzy wyssali antysemityzm z chudym, cieniutkim, biednym mlekiem swych matek? Co mogły myśleć te zamienione w kamienie figury w obliczu terroru? Nikt nie ruszył zgładzonym na ratunek.

poniedziałek, 25 lutego 2019

Nekrolog dla Ryśka z Klanu - tekst sprzed 7 lat w rocznicę śmierci

Śmierć na sprzedaż. Rysiek z Klanu nie żyje.

Odszedł. Człowiek-ikona. Człowiek-legenda. Polak-ojciec, mąż-Polak. Uczciwy, poczciwy, swojski, przaśny jak bochen wiejskiego chleba, choć Warszawy mieszkaniec. Włączając po raz 3456 telewizor w powszednie popołudnie nie ujrzymy już jego prostej, wesołej twarzy - wzorca osobowego polskiego męża, ojca, Polaka. Po prostu Ryśka. Ryśka z „Klanu”.

Co tu dużo gadać – był Rysiek swojakiem. To był gość, z którym zamieniłbyś te kilka zdań w windzie, z którym pogadałbyś o tym jak kiepski rząd, jak drogo, jak czas zapiernicza do przodu i ani się obejrzysz, a tu całe zmarnowane życie masz za sobą. Jego żarty były jak głazy spadające na beton. Gość, z którym może śmiało zidentyfikować się 90 procent męskiej populacji w kraju nad Wisłą. Nie z jego bratem – słynnym doktorem Lubiczem - ale właśnie z tym prostym Ryśkiem. Z tą szczerą , polską, przaśną duszą trudno się zaprzyjaźnić (kto chciałby być przyjacielem Ryśka niech pierwszy rzuci kamieniem), ale nie chodzi o atrakcyjność. Dzięki Ryśkowi mogliśmy spojrzeć w lustro i lepiej zrozumieć sami siebie. Zrozumieć, że wcale nie musimy siebie lubić, żeby żyć.

Rodzino Ryśka – dziś płaczecie, ale Grażynko, czy potrafisz powiedzieć, kim był naprawdę Rysiek? Czy byłaś w stanie z kimś takim przeżyć chwile uniesień, czy wasza sypialnia zamieniała się czasami w tonącego Titanica? Przyznaj – nie było takiej opcji. Nie był Rysiek , mimo wielu jego aktywnych wariantów, Polakiem-kochankiem, wszak to oksymoron. Ale dlatego kochaliśmy jego jak siebie samego, bo był Rysiek tym Nobody, z którym każdy mógł się zidentyfikować. A relacje z dziećmi? Z „Klanu” wynikało, że Rysiek nie kumał, co jest nie tak z synem Maćkiem. W ogóle mało kumał, więc znowu był tym naszym wzorowym odzwierciedleniem. No może nie pił tak jak statystyczny Kowalski równo, ale rozumiemy, że ustawa, że nie wolno, że Rysiek pewnie smolił , ale krył się z tym umiejętnie w wypracowanym przez siebie systemie, tak jak ten polski wzorzec Everymana nakazuje i to tylko takie mrugnięcie okiem jest twórców. Nie można żyć tak jak Rysiek, być smutnym jak Rysiek, wyglądać jak Rysiek, mieć żonę jak Rysiek, i nie pić.

Rysiek miał przechlapane, fakt. Ale kto nie ma przechlapane? Rysiek był bliski naszym sercom, bo właśnie takim był wcieleniem smutku, poruty i naszej swojskiej beznadziei. Bez wszystkich czasowników na p. Znajdowaliśmy w nim przekonanie, że mimo tego całego badziewia da się jednak przeżyć jakoś kolejny nudny, szary, beznadziejny dzień. Wstać rano i jakoś pojechać dalej tą taksówką zwaną życiem, które jest jak najtańszy papier toaletowy. Ale co będzie teraz, kto zastąpi Ryśka? Mówi się ponoć o Rutkowskim, ale czy to będzie dobry ruch? Ten macho, ten męski typ będzie dla nas jakimś niedostępnym marzeniem o gościu w jedwabnej, rozpiętej koszuli. Rozumiemy, że przyszedł czas na nowy typ samca, ale kto, tak jak Rysiek z „Klanu”, ujmie się za tymi, którzy na ten szybkobieżny, nowoczesny pociąg się spóźnili.

Ale przyznajmy – śmierć jego była nam potrzebna. Jak trudno nam się przejmować przedwczesną śmiercią zagranicznych gwiazd. Przyzwyczajeni do narodowej żałoby, nie jesteśmy w stanie obyć się bez trumien, krzyży, kirów. Skoro nikt ważny nam nie umarł już prawie od dwóch lat, niech śmierć fikcyjnego Ryśka z Klanu wypełni nam tę lukę. RIP Rysiek RIP, i tak cię nie zastąp nikt.