Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 24 listopada 2012

Sputnik jeszcze nie doleciał do Częstochowy, ale recenzja już jest!


PRZEZ NATURĘ, PRZEZ MIŁOŚĆ, PRZEZ WOJNĘ, PRZEZ PIEKŁO (SPUTNIK 2012 - RECENZJA KONKURSOWA FILMU "IDŹ I PATRZ")

 
fot. filmaster.pl
W OKRESIE II WOJNY ŚWIATOWEJ 628 BIAŁORUSKICH WSI ZOSTAŁO ZRÓWNANYCH Z ZIEMIĄ - TAKA INFORMACJA WIDNIEJE NA KOŃCOWEJ PLANSZY FILMU "IDŹ I PATRZ". JEDNAK FILM TEN, KTÓRY OPISUJE JEDNĄ Z WIELU STRASZNYCH SYTUACJI, KTÓRE MIAŁY MIEJSCE PODCZAS II WOJNY ŚWIATOWEJ, NIE JEST TYPOWYM OBRAZEM ROZLICZENIOWYM I TYM SAMYM DALEKO MU DO STANDARDOWEJ LEKCJI HISTORII W HOLLYWOODZKIM STYLU.

Ukazanie wojny oczami nastoletniego chłopaka ma wymiar apokaliptyczny. Główny bohater - Flora, wrzucony w wir dziejącej się dookoła hekatomby, nie jest w stanie uporządkować otaczającego świata. Rzeczywistość, która uległa deformacji, powoduje u chłopaka skrajne stany emocjonalne - na przemian: szalony, diabelski śmiech i dramatyczny, spazmatyczny płacz. Taki właśnie w klimacie jest film białoruskiego reżysera Elema Klimowa.
Apokaliptyczna wizja jest w tym filmie stokroć bardziej uniwersalnym przedstawieniem zła niż konkretnym odniesieniem do samej wojny. "Idź i patrz" to film schodzący do pierwotnych instynktów - strachu, walki, nieokiełznanej, zwierzęcej nienawiści. Świat ukazany w obrazie to rzeczywistość pozbawiona ludzkiego sensu. Wojna jawi się tutaj jako szał pierwotnych instynktów. Owo groteskowe pomieszanie i zawieszenie w absurdzie wzmaga ludowość białoruskiej wsi bardzo świadomie wykorzystana przez Klimowa dla tworzenia filmowej wizji.
Wizyjność to najważniejsza cecha tego dzieła. "Idź i patrz" nie kieruje się tradycyjną, przyczynowo-skutkową narracją. To kolejne obrazy, które przemawiają wyjątkowym, baśniowym klimatem, ale cóż to za baśń! Przerażająca, oniryczna, baśń a rebours. Właśnie ta odwrócona baśniowość tworzy jedyny w rodzaju nastrój filmu, który sprawia, że możemy odczytać "Idź i patrz" nie jako jeden z wielu filmów o wojnie, ale ponadczasową przypowieść o świecie utopionym w złu.
Aby osiągnąć ten porażający efekt Klimow sięgnął do świata ludowych mitów i wyobrażeń. W jednej ze scen zgromadzeni na wyspie pośród bagien ludzie, którzy zbiegli przed masakrą, tworzą z ludzkiej czaszki totem, który jest karykaturalnym wizerunkiem Hitlera. Z jednej strony mamy tu żarty i prześmiewcze uwagi ludowego artysty i obecnych, z drugiej ta fantastyczna figura jest jak lalka voodoo, która będzie, jako obiekt pogańskich obrzędów, ściągała na siebie całą ludzką nienawiść, żal i ból. Powraca w tych ludowych fragmentach przekonanie zapisane w ustnych podaniach i dawnych legendach, że ludzka krzywda nie pozostanie bez kary, że przelana niewinna krew woła z ziemi, w którą wsiąknęła. To ponadczasowa moralna wymowa, która jest aktualna i dziś. To ona czyni z filmu Klimowa arcydzieło.
Można by jeszcze długo o diabolicznej naturze w pięknych kadrach, o dziewczynie-wiedźmie w magicznych wizjach. W zasadzie każdą scenę można oglądać tutaj przez lupę i wyciągać coraz głębsze pokłady znaczeń i wrażeń. Chciałbym jednak skoncentrować się na najważniejszej - pogromie białoruskiej wioski przez oddział Sonderkomando. Dla mnie ta wizja jest jak zejście do ostatniego kręgu dantejskiego Piekła. Przypomina ona krwawe bachanalia, jakiś diaboliczny festyn śmierci, gdzie nad ludzkim cierpieniem rozlega się bezduszny śmiech oprawców - przecież ludzi takich samych jak my, ale wyjętych poza świat obiektywnych norm moralnych.
"Idź i patrz" to wizja apokaliptyczna, sam tytuł jest nawiązaniem do Apokalipsy Św. Jana. Koniec świata, jaki widzimy w filmie, jest końcem człowieczeństwa. Ta prawda, często trywializowana przez kulturę masową, została ukazana w filmie Klimowa jako przypowieść, łącząca tradycje ludową z biblijną. W tym tkwi siła jego uniwersalnej wymowy.

piątek, 9 listopada 2012

Recenzja książki Oriany Fallaci "Kapelusz cały w czereśniach"




Efekt końcowy

Ta piękna kobieta z okładki, siedząca przy maszynie do pisania, to Oriana Fallaci. To mądre spojrzenie dojrzałej kobiety będzie ci towarzyszyło za każdym razem, gdy otworzysz tę księgę, to opasłe tomisko, którego nie sposób zmieścić do podręcznego plecaka czy torebki. Ale nie łaszcz się mimo wszystko na wersję elektroniczną, bo utracisz to spojrzenie, bo utracisz szansę poczucia fizycznego ciężaru tych wielu pokoleń opisanych przez autorkę, które złożyły się na jej indywidualny genom.

Powieść typu sagi – trochę to się źle kojarzy, przynajmniej mi. Z jakimś tasiemcowym serialem, z jakąś „operą mydlaną”, gdzie ukazano losy wielu pokoleń danej rodziny, licząc na przykucie do fotela jak największej liczby emerytów i coraz mniejszą liczbę gospodyń domowych, zerkających na ekran podczas prasowania. Nudne to jak flaki z olejem, byle się snuło i snuło tę familijną opowieść. Tego jednak nie znajdziemy w książce włoskiej pisarki. „Kapelusz cały w czereśniach” jest bowiem, oprócz całej swej genealogicznej plątaniny, opowieścią o uwikłaniu w historię i o roli przypadku, a może lepiej powiedzieć przeznaczenia, które jest największą ludzką tajemnicą.

Patrzymy zatem na zdjęcie na okładce i za każdym razem zmuszeni jesteśmy zastanowić się, co złożyło się na to spokojne, mądre, silne oblicze. Mężczyznę, czyli mnie, uwodzi ono tą kobiecą odmianą pewności siebie, który nie musi hałasować, by być w centrum. Co stworzyło ten biologiczny kształt, który za każdym razem jest cudem zderzeń i połączeń rozproszonych w świecie genów? W swojej opowieści autorka sięga do XVIII wieku, by zacząć od losów swojego przodka Carla Fallaciego. Któż z nas potrafi sięgnąć tak daleko w rodowe historie, jeśli nie ma arystokratycznych korzeni? A przodkowie Oriany Fallaci byli prostymi ludźmi. Każda z tych historii jest połączeniem szczątków, faktów, domysłów i rodzinnych legend, na które pisarka spogląda przez pryzmat historii Włoch. Ale nie tylko, bowiem w genotypie włoskiej pisarki ważną rolę odgrywają także chromosomy polskiej i amerykańskiej historii.

Oriana Fallaci nie zdążyła ukończyć swego dzieła. Udało jej się dotrzeć tylko do przełomu XIX i XX-go wieku. Jakby przeznaczenie, które chciała pojąć, nie pozwoliło opowiedzieć tej historii do końca. Zostało jednak wystarczająco dużo, by zrozumieć piękno i dumę, kryjące się w spojrzeniu kobiety z okładki; zostało wystarczająco dużo, by zrozumieć, co jest istotą kultury europejskiej. Właśnie „Kapelusz cały w czereśniach” jest opowieścią o europejskiej „arce przymierza”, którą symbolizuje „skrzynia Cateriny”, przechowująca pamiątki rodziny Fallaci. O tę tożsamość Europy Oriana Fallaci walczyła całą swoją twórczością. Dzięki tej książce możemy lepiej zrozumieć, że jesteśmy drzewem, które nie może zapomnieć o swoich korzeniach. Bo przecież zdjęcie z okładki w kontekście tej sagi jest efektem końcowym odwiecznej biologicznej loterii, lecz nie jest efektem ostatecznym, gdyż ta historia trwa.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Zło, mroki tartaryjskie, piekło i infantylny feminizm


Gdzie diabeł nie może, pośle Wiktorię Biankowską


                  oficrec




Diablica, anielica?, znana już czytelnikom ze swych poprzednich wcieleń Wiktoria Biankowska w końcu została potępiona. Potępiła ją bowiem sama autorka Katarzyna Berenika Miszczuk w tytule swej najnowszej powieści „Ja, potępiona”, zrzucając swą bohaterkę w mroczne obszary Tartaru. Tak, tak, tak – dla Katarzyny Bereniki Miszczuk piekło i niebo to za mało! Sięga zatem do pogańskich światów i mitów, by poszerzyć obszar swych niecnych penetracji. Tartar stał się dla autorki symbolem nudy i szarości, gdzie spotkać można tak nieciekawe osobistości jak Hitler czy Kuba Rozpruwacz. W przeciwieństwie do ciekawych i kolorowych zaświatów - Nieba i Piekła - Tartar to istny koszmar, z którego nie ma ucieczki. Ale grubo się myli szanowna autorka, jeśli monotonią i nudą chce obłaskawić wieczność.
Bo jeśli z okładki spogląda na ciebie rudowłosa i usta ma pomalowane czerwienią niczym ogień piekielny, to wiedz, że się już coś dzieje. Bo jeśli diabły z aniołami harcują sobie pospołu radośnie i beztrosko, a piekło i niebo są tak samo atrakcyjne, to wiedz, że szatan wyciąga po ciebie swoje czarne jak smoła szpony. Bo jeśli duchy złe i dobre pomieszane, światy chrześcijańskie z mitologiami pomieszane, to wiedz, że to ZŁO miesza w twoim umyśle, by cię omamić i pojmać, by osłabić twój strach przed wiecznością straszną i piekielną, gdzie tylko „płacz i zgrzytanie zębów”. O tak, nad tymi duszami zatraconymi trzeba nam, posiadającym wiedzę o prawdzie, pochylić się z modlitwą, by uratować je przed piekielnym ogniem, by wyrwać je z chaosu, w którym tkwią.
Tak tkwią dusze w powieściowym Tartarze, z którego nie ma ucieczki, a w zasadzie nie byłoby, gdyby nie miłosne perypetie diablicy, anielicy i potępionej w jednym. Bo „Ja, potępiona” to w gruncie rzeczy romans iście diaboliczny. A że bohaterce ludzkiego kochanka mało, to pożąda demonicznie diabła Beletha. Niezmierzone są bowiem sercowe aspiracje Wiktorii. I tak to się wszystko miesza w piekielno-niebiańsko-tartaryjskim boju, a przed oczyma ziemian-czytelników przewijają się korowody takich postaci jak: Elżbieta Batory, Adolf, Kuba Rozpruwacz, archanioł Gabriel, diabeł Azazel, kot Behemot i sam Lucyfer. Są też Perseusz, Achilles i Hades ze swym Cerberem. Taki oto koktajl miłosno-anielsko-diaboliczno-klasyczny serwuje nam Katarzyna Berenika Miszczuk.
A pierwszym pomieszaniem jest wpuszczenie w centralę zaświatów kobiety. Wszak ludowe przysłowie mówi, że „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. Bóg, Szatan, aniołowie i diabły – zaświaty są rodzaju męskiego, a czarownice, wiedźmy różnorakie są jedynie szatańskimi pomocnicami na Ziemi. Arogancja autorki nie zna granic - umieszcza w centralnym punkcie zaświatów kobietę i czyni z Wiktorii Biankowskiej sprawczynię „boskiej komedii”. Tym samym Katarzyna Berenika Miszczuk popełnia grzech najpierwszy – niewieścią pychą chce zdemolować miejsca zarezerwowane w naszym kręgu kulturowym dla pierwiastka męskiego. Stąd wynika całe dalsze pomieszanie wszystkiego. O nie Katarzyno Bereniko Miszczuk! Tej niewieściej ingerencji żadne zaświaty – ani Niebo, ani Piekło, ani nawet Tartar czy co tam jeszcze – by nie wytrzymały! Strzeżcie się zatem diablicy, anielicy, potępionej Wiktorii, bo nieźle może namieszać w waszych głowach!

czwartek, 1 listopada 2012

Mój malowany ptak

recenzja konkursowa, taka jaką bym ją widział
http://lubimyczytac.pl/skodawieszcodobre/dodanerecenzje/2012,10/2



Malowany ptak

lapsus31 października, 21:35

Obcość nam narzucona 

Są książki, które zmieniają postrzeganie świata. Szczególnie gdy czyta się je w okresie licealnych poszukiwań i jest to czas przełomu. Był rok 1989. Dobra książka była jeszcze wtedy towarem deficytowym. Bestsellery w niemożliwie niskich nakładach znikały spod lady, a na półkach zalegały tomy dzieł zebranych Putramenta. Wiało nowe, ale nikt nie wiedział jak ono ma wyglądać. Pierwsze sex-shopy, pierwsze McDonaldy - tyle. 

Literatura kojarzyła mi się wtedy jako dobro bezcenne, narodowa skarbnica wartości. Co prawda nikt nie wiedział, co to za wartości i co one są warte, ale ogólnie wiadome było, że Wielka literatura jest wielka i basta. Nie zna co to brud, znój, pomyje i wymiociny; nie wie, co to miłosne ejakulaty. Nie widzi zła, nie słyszy zła, nie mówi zła. Nie zagląda w zakazane otwory, bo nie chce ujrzeć potwory, wyłaniającej się z bagiennych, mglistych oparów seksualnego uniesienia, które zawsze zanosi istotę ludzką ku wrogim rejonom pierwotnej natury.

 Tym wszystkim uderzał we mnie "Malowany ptak" Jerzego Kosińskiego. Brał w niewolę nasze młode, nieopierzone umysły i mamił onirycznymi, przerażającymi obrazami. Wychodził poza wszystko to, co przypisane było do lektur nieskazitelnie czystych. Schodził do świata zakazanego, ku archetypicznym emocjom, które przez pryzmat dziecięcego narratora nabierały apokaliptycznych form. Była to literatura poza pojęciem bezpiecznej metafory i sugestii. Słowa mamiły czytelnika swą bezpośredniością i wrogością, by pozostawić bezradnego i zauroczonego. Tak - to mroczne piękno, piekielne piękno było wtedy czymś świeżym i wyjątkowym. Może dziś, gdy pop-kultura zagarnęła dla siebie i obłaskawiła wszelkie ludzkie mroki, "Malowany ptak" nie działa na czytelników tak niepokojąco. Dla mnie jednak na zawsze pozostanie tym jedynym w swoim rodzaju mrocznym objawieniem, które mówiło o obcości i wrogości świata wobec człowieka; opowieścią dojmującą tym bardziej, że ukazaną oczyma dziecięcej niewinności.

czwartek, 25 października 2012

Czytaj! Nie Czytaj? Częstochowo!

                                     oto kombo WACC, czyli oprawcy graficzni festiwalu: Czarek i Łukasz

Tak -  to się zadziało. Od 15-21 października, nie bacząc na otwarty dach Stadionu Narodowego i drugi termin meczu Polska - Anglia, odbył się, miał miejsce, trwał był! Jedyny w swym rodzaju, jedyny w tym miejscu, mieście Świętej Wieży! Festiwal Dekonstrukcji Słowa! Numero 2! Anno Domini 2012! Minął ale był!

Ożyły słowa, literatura w różnych odcieniach mieniła się w częstochowskiej przestrzeni - w klubach, na ulicach, w bramach i ciemnych zaułkach. Czytano. A może nie? Nie całkiem?

Jest to w końcu jakiś pomysł na literaturę, żeby ja wyciągnąć z bibliotek, książkowych półek i wywlec w plener. Pokazać! Podokazywać! Pohałasować nią! Że tutaj sieczyta. Nawet nie to , że czyta. Ale tutaj się dekonstruuje. Szpanersko tak, ale każdy sposób dobry. By "wyjść z ukrycia", jak czytelnicy, którzy paradowali w sobotę kolo południa z księgami na pokaz - chyba paradowali, bo nie widziałem, bo w pracy byłem, zapracowany. Ale dobry Bóg z nimi.

a to kadr z filmu, ich filmu, zapowiadającego CZ!
Doświadczyłem tej antyczytelniczej ansy na długo jeszcze przed festem, jak "królewny" kręciły w piękny sierpień materiały do festiwalowych klipów, a to było w tramwaju i jedna pani zajadle, a może nawet i wściekle, ze wścieklizną w oczach. Polska.  Kochana, rozgrzeszona i kato. Plująca siarą w rezultacie.  Że czytać nie wolno w tym tramwaju i w ogóle, że wypierniczać do domu z tą książką. No to może było jednak warto i klipy wyszły pięknie, choć mało jesiennie. Ale oprócz wtorku, gdy Michał W. przywiózł ze sobą mrok, to słońce ładnie, październikowo dawało i zamiast pleneru i grzybowo-brązowo-liściastych poszukiwań było czytanie.



Czytanie na wszelakie sposoby bo i teatralne i plastyczno-instalacyjno-performerskie i muzyczne i hipertekstowe i filmowe i odautorskie czytanie z komentarzami i warsztaty wszelakie komiksowe i pisarskie. I za to wszystko, że było i żesie udało podzięki dla Agnieszki i Adama, głównych dekonstruktorów i podstawowych twórców, którzy ogarniali twardo i dzielnie (żeby mi Adam kolegów nie przesadził, bo przesadził w Rue, jak Święci czytali Bukowskiego, to już całkiem byłoby suber, a tak to kseno jakieś zawiało). Dzięki Tomkowi za to, że mogłem sobie pouczestniczyć, pocieszyć się działaniem, że przyciągnął mnie od LC do Czytaj! i za to, że trwał póki sił na posterunku. To głównie dzięki niemu Cze odwiedzili Michał Witkowski, Sławek Shuty, Katarzyna Bazarnik i Zenon Fajfer ze swoim wynalazkiem, czyli liberaturą. No i dzięki tym wszystkim artystom częstochowskim, których tak wielu, że mi wbijać nadgarstki i paliczki pulsują tyle było tych akcji/atrakcji.
                                       1.  Agnieszka i Adam na finał Czytaj! fot. Marcin Opałczyński
                2.  Tomek(chory, ale jeszcze czytajowy) podczas otwierania poniedziałkowego z Matyldą,    Agnieszką, Anną i psami

Napiszę krótko o tym , co widziałem i przeżyłem.
Poniedziałek - "Lśnienie" do muzyki Krzyśka Niedźwiedzkiego, czyli King, Kubrick i gra muzyka. Świetny pomysł i wykonanie. Szczególnie spodobał mi się montaż scen z filmu. Szkoda, że trochę mało osób to obejrzało, bo warto było.
Wtorek - padało w Częstochowie na wieść, że Michał Witkowski nadciąga, a może chodziło o mecz Polska -Anglia. W Rue czestochowscy futboliści, w swych kosmicznych strojach czytali erotyki, ale co to były za erotyki! Mizoginiczne opowieści największego literackiego twardziela - Charlesa Bukowskiego - wyprowadzały z równowagi i , mam nadzieję, że szokowały, bo to z mojego podpuszczenia.
                                                      fot. Jarosław Respondek
A potem cicho wszędzie, głucho wszędzie z Michałem Witkowskim w Teatrze from Poland. O pisarzu nie dowiedziałem się zbyt wiele, oprócz tego, że kocha czytać swoje książki na głos. Nie było to łatwe zadanie dla Tomka, bo panu Michałowi trochę w tym czytaniu przeszkadzał. Generalnie megajesiennie.
                               Tomasz próbuje pytać, Michał próbuje czytać. fot. Agata Lankamer

W środę był slam. Był, a jakby go w ogóle nie było. Ponura tajemnica slamu. Slam, który znika. W poszukiwaniu zaginionego slamu. Coś jak kryminał.
Czwartek. Najpierw poprasowałem sobie jaszczura. Było to niezapomniane uczucie. Czytajowy jaszczur był autorstwa Anny Wójcik i Sławka Kuśmierza, a na zdjęciu poniżej prasowanie wykonuje sam autor "Jaszczura", czyli Sławomir Shuty.
fot. Agata Lankamer 

A potem opowieść o hipertekstowej dekonstrukcji "Rękopisu znalezionego w Saragossie" Jana Potockiego  snuł jej przyszły autor, czyli Mariusz Pisarski. Na koniec projekcja "Rękopisu..." w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa przyciągnęła do OKF-u wielu kinomanów. Między innymi tego pana.
fot. Agata Lankamer
Piątek. Ogłosiłem to, co czytałem przez dwa tygodnie, mianowicie nagrody za najlepsze recenzje. Tutaj zwyciężyła Florentyna (tym razem bardziej Laur-entyna) z Kopernika, która równo przejechała się po "50-ciu twarzach Greya". Potem były pokazy filmów z tematem literackim, a ja zamiast spać przed spotkaniem ze Sławomirem Shuty, poszedłem posłuchać oldskulowego grania Cree w Stacji w ramach odstresu (dostałem  przywilej prowadzenia spotkania autorskiego w spadku po Tomku, który przypłacił spotkanie z Michałem W. stanem głębokiej utraty zdrowego siebie).
No i stało się w sobotę. Po spotkaniu z Jarosławem Grzędowiczem - mistrzem rodzimego sf - poprowadziłem pierwsze w życiu odpytywanie literata. Chyba tylko dzięki postawie Sławka nie popełniłem samobójstwa do tej pory.
szanowny lapsus próbuje rozmawiać z prawdziwym pisarzem i nie tylko 
fot. Agata Lankamer
 Było to chyba najsympatyczniejsze ze wszystkich festiwalowych spotkań, ale to już tylko dzięki osobowości szanownego mego interlokutora. Potem koncert "ptaków, które drażnią drzewa" z wizualizacją Nogi Żółwia - jak zawsze klimatycznie i energetycznie.
oto bohaterowie niedzielnego popołudnia - Katarzyna Bazarnik i Zenon Fajfer
fot. Marcin Opałczyński
Na niedzielę zostawiłem słowo o liberaturze. I znów spotkanie z przesympatycznymi ludźmi - Katarzyną Bazarnik i Zenonem Fajferem na temat tego czy literatura to tylko słowa, czy także książka.

Pominąłem tak wiele, bo nie sposób było tego samodzielnie ogarnąć. Trochę inaczej o literaturze w Częstochowie się mówiło przez ten tydzień. I to było świetne. Jeszcze raz dzięki!

Oto są dzieła, których recenzować niepodobna, by nie skazić ich w swej wielkości



Tłumacz idzie na wojnę












                                                oficrec



Także tekst może okazać się wrogiem. Już wcześniej, w swoim „Prospekcie emisyjnym”, wydanym przez wydawnictwo Ha!art, Krzysztof Bartnicki demaskował „obcość” polszczyzny jako wrogą wobec odbiorcy. Czymże są upakowane w walizy słowa Joyce'a przy całkiem realnym zagrożeniu prawniczo-korporacyjnej nowomowy. W „Prospekcie emisyjnym” został ujawniony zdrajca, czający się w mowie rodzimej, która obrosła chaszczami zdziczałej polszczyzny zawartej w bibliotekach pism o charakterze użytkowym – przepisów, regulacji, regulaminów, katalogów. Potrzeba tłumacza staje się dziś równie nieodzowna jak możliwość korzystania z opieki zdrowotnej. „Fu wojny”, czyli „kontynuacja wojny innymi środkami” według opracowania Krzysztofa Bartnickiego, ukazuje strategię tłumacza wobec najbardziej ekstremalnego lingwistyczno-literackiego eksperymentu w dziejach.
„Finnegans Wake” Joyce'a było wyzwaniem wręcz niemożliwym do zrealizowania. Spolszczenie dzieła, które świadomie odbiegało od wzorców języka angielskiego i czerpało nie tylko z lingwistycznej różnorodności, ale także eksperymentowało z pojęciem znaku, stawiało przed tłumaczem zupełnie inne wyzwania niż tradycyjna literatura. Po ukazaniu się polskiej wersji dzieła wielu podważało sensowność wysiłku włożonego przez Krzysztofa Bartnickiego. Padały głosy, że lektura „Finnegans Wake” jest zabawą dla wybranych i przybliżanie jej tak zwanemu „przeciętnemu” czytelnikowi nie ma sensu. Niemniej, mimo wielu krytycznych głosów, niemożliwe stało się ciałem i „Finneganów tren” jako dziesiąty na świecie przekład nieprzekładalnego dzieła Joyce'a przyszedł na świat.

Podziwiam Krzysztofa Bartnickiego za butę, ale i za skromność. Że się podjął tego heroicznego wyczynu, ale też podchodził z szacunkiem do osiągnięć rodzimej „joyco(dżojso)logii”. Sam tłumacz twierdził w licznych wywiadach, że w trakcie pracy nad tekstem, podczas tego jedynego w swoim rodzaju „Translate in Progress”, udało mu się doszczętnie znielubić „Finnegan Wake”. Stąd nie dziwi, że taktyka, którą przyjął tłumacz jest strategią prowadzenia wojny, która dzieje się w głowie podczas procesu tłumaczenia. Aby opisać swoje doświadczenia z tekstem Joyce'a Bartnicki wykorzystał starożytne teksty chińskie, których tematem jest przekład. Trzeba to brać na wiarę, chyba że ktoś jest znawcą rozpraw sinologicznych z dawnych wieków. Cóż – o ile dobrze pamiętam, Bartnicki utrzymywał, że „Prospekt emisyjny” jest napisany językiem wilamowickim. Prawdopodobnie autor oparł się w dużej mierze na klasycznym tekście chińskim z VI wieku p.n.e. pt. „Sztuka wojny”, autorstwa Sun Tzu.
Ile w tym kreacji, ile autentycznych źródeł nie mam pojęcia, ani czasu, by to zgłębiać Wyjaśnienie opisu „Fu wojny” ze strony wydawnictwa Ha!art, że jest to „kontynuacja wojny innymi środkami”, wymagałoby co najmniej przyzwoitej rozprawy, nie tych kilkuset słów. Jedno jest pewne – lektura „Fu wojny” nie jest lekturą lekką i przyjemną. Jest to lektura, podobnie jak FW, wręcz niemożliwa, bo odnosi się do hermetycznego zapisu pracy tłumacza, która jest ukazana jako strategia intelektualna. To co „czytelne” zawarte jest w przypisach, gdzie podane są przykłady tłumaczenia poszczególnych fragmentów „Finneganów trenu” - zresztą owe przypisy stanowią przynajmniej połowę zawartości książki. Jak widać Krzysztof Bartnicki stał się specjalistą od dzieł niemożliwych. Czytelnikowi pozostaje jedynie, albo aż, perwersyjna przyjemność z dziubania kawałków „Fu wojny”, które mimo wszystko zbliżają do dzieła Joyce'a bardziej niż tomy przypisów, o których wspominał Lem, że bez nich „czytanie” „Finnegans Wake” jest zajęciem pozbawionym sensu.
Sławomir Domański

poniedziałek, 8 października 2012

Za tydzień rusza Czytaj!


Festiwal Dekonstrukcji Słowa "Czytaj!"

Słowa żyją. W swoim ogromie układają się w rzędy, układają się w sensy. Ludzie rozbijają te konfiguracje, a one powstają wciąż i wciąż na nowo. I gdzieś tam na styku tych zapasów powstaje sztuka, literatura, kino, teatr. Czytaj! Bo inaczej to co najistotniejsze, przemknie ci obok nosa... Już 15 października rozpocznie się druga edycja Festiwalu Dekonstrukcji Słowa „Czytaj!”
Przez cały tydzień przez częstochowską przestrzeń miejską, przez kluby, kawiarnie, galerie, przetoczą się litery, słowa, zdania i książki. Będą one, w rozmaitej formie, przenikając i wynikając z siebie, tworzyć nowe znaczenia czynności zwanej prozaicznie czytaniem. Bo „Czytaj!” niejedno ma imię.
Czytanie to kreacja! - wszystko, co tworzymy w naszych głowach podczas lektury. Czytanie to inspiracja! - wszystko, co powstaje ze źródła słów jako wyraz artystyczny. Teatr, film, sztuki plastyczne.
CZ!ytanie to CZ!ęstochowa – miasto, które będzie przez tydzień przeglądało się w książkach.

Oto program imprezy:
15 X (poniedziałek) – CZ!ęstochowianie CZ!ytają
Jerzy Kędziora - instalacja w przestrzeni miejskiej; Matylda Sałajewska - „Literska!”, instalacja / przegląd filmów amatorskich i niezależnych; Cezary Łopaciński - „Typografia miasta”, wystawa fotografii; Anna Biernacka, Marek Ślosarski - czytanie Mrożka; Aleksandra Florczyk, Piotr Nita - „Mama malowana”, monodram

16 X (wtorek) – Męskie CZ!ytanie
Piotr Kras - „Czytelniku wyjdź z ukrycia”, wystawa fotografii; Saints Częstochowa (drużyna futbolu amerykańskiego) - Święci czytają erotyki; Michał Witkowski - spotkanie autorskie

17 X (środa) – Poezja i gra w słowa w CZ!
warsztaty poetyckie; Scrabble - turniej finałowy; slam poetycki; Unitra Fonica Selecta Live Show

18 X (czwartek) – Szukamy rękopisu, który zaginął w Saragossie
Anna Wójcik, Sławek Kuśmierz - „Czytajpan”, instalacja; zabawy z hipertekstem - Jan Potocki „Rękopis znaleziony w Saragossie”, adaptacja sieciowa; Wojciech Has „Rękopis znaleziony w Saragossie” - projekcja filmu

19 X (piątek) – CZytaj! filmem, teatrem, plastyką, muzyką!
Grupa pod Wiszącym Kotem - „Czekając na Godota”, spektakl; „Czytaj i pisz!” - ogłoszenie wyników na recenzję książki; Grupa Artystyczna Teatr T.C.R - „Skládačka”, akcja; Natalia  Wiśniewska - „Kolekcja”, wystawa; Krzysiek Niedźwiecki - „The Shining”, akcja literacko-filmowo-muzyczna; Anna Wójcik - „Słodkie Słówka”, gra miejska

20X (sobota) – Fantastyczny Jaszczur
warsztaty zinów komiksowych; „Dziecięca mania recytowania” - konkurs recytatorski dla dzieci; „Czytelniku wyjdź z ukrycia” - flashmob; gra półsłówek; Maja Kossakowska, Jarosław Grzędowicz - spotkanie autorskie; Sławomir Shuty - „Jaszczur”, premiera książki, spotkanie autorskie; Wolność Ptaków Drażni Drzewa - koncert

21X (niedziela) – O liberaturze i innych sprawach
Katarzyna Bazarnik, Zenon Fajfer - spotkanie z liberaturą; warsztaty kreatywnego pisania; warsztaty typografii; „Ekoalfabet” - warsztaty plastyczne dla dzieci i rodziców; Teatr Narybek From Poland - „ZŁO/łamane przez/DOBRO”, spektakl; Teatr Ecce Homo - „Gracz”, spektakl

Szczegółowy program: www.czytaj.festiwal.info/czytaj.html
Lubimyczytać.pl jest patronem medialnym Festiwalu.