Dom (zly)

Dom (zly)

środa, 5 marca 2025

Wrażenia po "Autobiografia. Wiara" Michała Witkowskiego


 Witkowski - niewinny narrator 

 

Ktoś, jakiś nowoczesny poeta, rzekł mi kiedyś - pisanie prozy biograficznej jest passe. I jak to odnieść do sukcesu “Autobiografii” Michała Witkowskiego, która jest nie tyle dziełem skończonym, co świadomie otwartym “work in progress”, zapisem życia?

Niby nic nowego. Knausgard zrobił to już wiele lat temu. A wszelkie pamiętniki, dzienniki? Czy tak bardzo się różnią swą formą od tego, co robi Witkowski? Zapotrzebowanie na wspomnienia nigdy się nie skończy, my, czytelnicy, kochamy takie pisanie, a kochamy je tym bardziej im bardziej są one nasze.  

A ja mam z Witkowskim po drodze, bo chociaż jestem kilka lat starszy, to przecież przełom lat 80-tych i 90-tych był także moim intensywnym doświadczeniem przełomu dzieciństwa i młodości.  

Dla mnie brutalność “Lubiewa”, pierwszej książki MW, którą przeczytałem, była nie do przyjęcia. Cała ta proza była przeniknięta gwałtem - gwałtem zarówno w stosunku do bohatera jak i z punktu widzenia bohatera jako łowcy. Dla mnie “Lubiewo” to powieść o żądzy, o polowaniu na luja. Pamiętam spotkanie autorskie, gdzie pisarz ku uciesze gawiedzi czytał co mocniejsze kawałki, a światli humaniści Częstochowy byli obowiązkowo zachwyceni, a ci nieświatli obowiązkowo oburzeni. 

Tak, Witkowski lubi prowokację jak “koń owies”, cytując posłankę Samoobrony, ale mnie ta agresja, ten językowy atak uczynił przerażonym i gotowym do ucieczki. Doceniłem język, plastykę, jędrność i biologizm, ale to był czysty żywioł pederastii, gwałcący mnie heteryka w sposób dooczny a na spotkaniu jeszcze mocniej – douszny.  

I dlatego “Autobiografia. Wiara” - proza opisująca dzieciństwo i wczesną młodość, proza o niewinności, pozwoliła mi na docenienie w pełni autora “Lubiewa”. A że było to także moje dzieciństwo i moja młodość to jakżebym mógł nie docenić w pełni i nie postawić tej książki na szczycie polskiej prozy XXI wieku?  

Czułość, delikatność, empatia – to wszystko cechuje tę prozę. Właściwie “Autobiografia. Wiara” to proza o stracie, opowieść o wszystkim, co tracimy wraz z seksualnością. To opowieść o czasach pokoju zanim ruszymy na wojnę i staniemy do walki – ze światem, z kobietami, z mężczyznami. I nawet smutny, szary PRL nie jest pozbawiony u Witkowskiego tego swojskiego piękna z polskiej peerelowskiej wiochy i z polskich peerelowskich bloków.  

I jest to także opowieść o wierze, o potrzebie metafizyki, którą odbierze nam w zakochaniu kobieta lub mężczyzna, którzy okażą się po czasie miernymi bożkami, do których, zamiast z modlitwą i ofiarą, będziemy podchodzić z litością i rozczarowaniem. Tak, “Autobiografia” jest opowieścią o zachwycie światem zanim stanie się on źródłem bólu. 

Brakuje mi tego instynktu myśliwego. Wolę spać i marzyć zamiast ruszać o świcie wymalowany w maskujący makijaż w puszczę z łukiem i dzidą. Nie obudziło się we mnie   to pragnienie krwi i świeżego mięsa, a mój świat pozostał wbrew naturze światem zabawy – w kulturę, w sztukę, w baśń i opowieść. Takim światem jest świat wspomnień Michała Witkowskiego zawarty w książce “Autobiografia. Wiara”. 

niedziela, 2 marca 2025

Oscar 2025 - moje rozdanie

 


OSCARY 2025

Zaproponuję tutaj swój zestaw najwazniejszych nagród. Udało mi się w tym roku obejrzeć wszystkie nominowane filmy w najważniejszych kategoriach. 



Najlepszy film? Ciężko mi. Nie przeżyłem szoku. "Brutalist" mnie wymęczył, "Anora" to trochę śmiech na pogrzebie, "I'm Still Here" snuje się i snuje, że zatraca cały dramat, "Emilia Perez" oszałąmiający ale pusty, "Miedziaki" temat rasizmu zgrany do cna, "Konklawe" na koturnach, "Wicked" bajeczka, "Substancja" to jednak Oscar klasy B, "Kompletnie nieznany" to osobna kategoria powinna być - biopic, "Diuna 2" już nie tak piękny jak "Diuna1". 
Dałbym dla "Konklawe", bo jest piękny jak "Brutalist" i "Emilia Perez" i jest o czymś ważnym: czym dziś jest dla nas wiara? kim dziś jest dla nas papież? Stawia nam ważne pytania.

Najlepszy aktor: Sebastian Stan w filmie "Wybraniec", to jak odegrał przemianę Trumpa w demona.

Najlepsza aktorka: Ferrnanda Torres "I'm Still Here" to rola w pełnym znaczeniu tego słowa epicka.

Aktor drugopolanowy: Kieran Culkin w "Prawdziwym bólu" za dwubiegunówkę na ekranie.

Aktorka drugoplanowa: Isabella Rossellini w "Konklawe" jako zakonnica niby z boku a jednak w centrum.

Reżyseria: James Mangold  "Kompletnie nieznany", bo w film biograficzny można inaczej.

Scenariusz oryginalny:September5, bo trzyma za gardło, mimo że znamy wszystkie spoilery.

Scenariusz adoptowany: Miedziaki - za odwagę i bezkompromisowość wobec widza.

Najlepsza animacja: "Flow" - urzeka pięknem wizualnym i mądrością przekazu.

Najlepsze zdjęcia: "Nosferatu" - nawet tandeta postaci nie zdołała zabić tego mrocznego piękna.

Najlepszy film międzynarodowy: i tu mam największy ból, bo to najlepsze filmy sezonu - myślę, że wygra "Nasienie świętej figi", bo to najważniejszy film, jaki obejrzałem ostatnio, który nie stroni od groteski w ukazaniu zła, ale przecież to samo można powiedzieć o "Dziewcznynie z igłą" i jej uniwersalnym, mrocznym przesłaniu, jednak irańska "Figa" jest w tak przerażający sposób aktualna, że jutro ten autorytarny świat może spotkać nas.








niedziela, 2 lutego 2025

O filmie "Dziewczyna z igłą"

 


W ciemnościach

Mam na własne potrzeby stworzony nurt dla takich filmów jak „Dziewczyna z igłą” – to „magic trip”, oniryczna podróż, która niekoniecznie jest horrorem, niekoniecznie wykorzystuje elementy fantastyki dla ukazania grozy świata – tego świata, który nas otacza, ale także tego wewnętrznego świata, który tworzymy z naszych traum i lęków. Wszystko jak zwykle zaczęło się od literatury – od Franza Kafki i Brunona Schulza, mniej więcej w tym samym czasie w plastyce niepokoi nurt surrealizmu. Film dał możliwość stworzenia nieograniczonych wizji, które mogły stwarzać na ekranie nasze wewnętrzne światy – Bunuel z Dalim tworzą swego „Psa andaluzyjskiego”, Ted Browning „Dziwolągi” a w Niemczech rodzi się ekspresjonizm filmowy, opisujący zjawisko rodzącego się w umysłach szaleńców faszyzmu. Mamy zatem czas po zakończonej I wojnie światowej, czas obudzonych demonów zbiorowej podświadomości, które już nie umilkną.



"Dziewczyna z igłą" reż. Magnusa von Horna, reżysera, który jest Szwedem, ale od lat związany z polską kinematografią, to bardzo mocny akcent w nurcie „magic trip”. Ten film to mroczne malarstwo, utrzymany w kafkowskim tonie wizyjny poemat, gdzie trudna społecznie fabuła, dotycząca niechcianego macierzyństwa, schodzi na drugi plan wobec czarno-białych kadrów. Rzadko można zobaczyć film tak malarski, przywodzący na myśl wczesne, czarno-białe filmy Lyncha ale także twórczość Piotra Dumały i braci Quay, filmowy ból i trwogę Belli Tarra, malarstwo Beksińskiego, gdyby pozbawić je fantastyki a zostawić sam mroczny romantyzm – mógłbym długo wymieniać tych, którzy w kinie i sztuce mierzyli się z ciemnością.


Klimat dolnośląskich kamienic, Bystrzycy, Kłodzka i Wrocławia, staje się tutaj kafkowskim labiryntem. Wnętrza mieszkań wyglądają jak piekielne klatki dla ludzi. Rzeczywistość czasów I wojny światowej staje się w tym ujęciu prawdą horroru. Ten film jest mistyczną niszą, z którą trudno będzie się widzowi spotkać, bo iskierka nadziei jest tu bardzo wątła. Ale jest. Na tym polega fenomen tego filmu, że społeczny wymiar staje się mroczną, malarską wizją. Nieprzypadkowo u von Horna odżywa dziś pełna ciemności historia o bezduszności świata.


Ten film nie miałby swojej mocy bez autora zdjęć Michała Dymka, autor tych koszmarowych wizji, to także operator filmu "Prawdziwy ból". Cieszy zaufanie do polskich operatorów, bo przecież Jonathan Glazer zatrudnił w "Strefie interesów" Łukasza Żala. Oba te filmy opowiadają bardziej obrazem niż słowami. Natomiast nie uważam tego filmu za polski. O przynależności narodowej decyduje w sztuce język, a tutaj mamy język duński.


Tak, duch Carla Theodore'a Dreyera także mocno przenika ten film. 9/10



niedziela, 1 grudnia 2024

MINGHUN reż. Jan P. Matuszyński

 

Paradygmat romantyczny w wymiarze multi-kulti

Gdy Maria Janion rozprawiała się w swoim słynnym eseju „Zmierzch paradygmatu” z polskim romantyzmem jako perspektywą narodowego cierpienia, walki i ofiary, nie mówiła o uniwersalnym wymiarze tej epoki, który płynie do nas choćby z fascynacji muzyką Chopina.

Romantyzm odżywa u Jana P. Matuszewskiego w filmie „Minghun” na wszelkie możliwe sposoby oprócz właśnie tego patriotycznego. Mamy tu człowieka w obliczu tajemnicy śmierci, mamy tu życie dusz kochanków – wszak tytułowy minghun to obrzęd zaślubin po śmierci, mamy fascynację orientem i obrzędami ludowymi. Nie mamy tylko tego wymiaru patriotycznego, który w obliczu uniwersalnej wymowy filmu na wiele się tutaj nie przyda.

Ten romantyczny wymiar podkreślany jest malarskimi kadrami, które dla mnie przywoływały obrazy Caspara Davida Friedricha z „Wędrowcem nad morzem mgły” na czele. To jak Marcin Dorociński w kilku scenach spogląda na bezkres wody jest kontemplowaniem bezmiaru czasu i wszechświata. Gdy śledziłem na ekranie losy Jerzego, to jak przeżywa stratę najbliższej osoby, to jak mierzy się z absurdalnym wymiarem świata i próbuje nadać mu sens, przypominało mi wczesne dzieła Mickiewicza – jego ballady i „Dziady” wileńsko-kowieńskie, czyli te utwory, gdzie jeszcze nie narodził się Konrad cierpiący za naród i ojczyznę.

Celowo nie piszę wiele na temat treści filmu, bo „Minghun” powinien pozostać dla widza tajemnicą, tak jak tajemnicą dla Jerzego pozostaje los ukochanych przez niego osób. Dziś romantyzm ze swoją magią i tajemniczością może wydawać się trywialny, bo przecież izolujemy się skutecznie od tych ostatecznych kwestii, uważając prawdopodobnie, że one nas nie dotyczą.

Ilekroć słyszę o tragicznych wypadkach, myślę o tej pustej przestrzeni, która tak pięknie jest pokazana w filmie Matuszyńskiego – przestrzeni „kota w pustym mieszkaniu” z wiersza Szymborskiej. Myślę, że reżyser zderzył nas z tym, co ostateczne, w najlepszy możliwy sposób – poprzez wyjście poza kulturowy, narzucony nam schemat. Myślę też, że na ten film trzeba się otworzyć, tak jak Jerzy musi otworzyć się na to, czego nie rozumie. Bez tego „Minghun” pozostanie dla widza milczeniem.


Mam nadzieję, że moje romantyczne konteksty wniosą coś do lepszego zrozumienia filmu. Moja ocena 8/10

wtorek, 29 października 2024

O "Megalopolis" Francisa Forda Coppoli


Megalomani i starcy


Film to „Megalopolis” w reżyserii FF Copolli, Megalon to substancja odkryta przez Cesara Cattalinę, głównego bohatera „Megalopolis”, aby odbudować Nowy Rzym-Hollywood jako nowy, wspaniały świat. To nie chodzi o sztukę, jak chcą niektórzy, ale o megalomanię. Ten film jest szczytem megalomanii - samego Copolli i wielkich gwiazd, grających w tym filmie, a Nowy Rzym to targowisko próżności medialnych bóstw. Musiałem przespać się z tym irytującym do bólu filmem, żeby zrozumieć, dlaczego mnie po nim nosi, że płynę amplitudą szczytów i dolin nie wiadomo dokąd.


Kupuję wielki kicz wizualny w bizantyjskim stylu, czerpiący garściami z tradycji Hollywood, ale nie wytrzymuję przy statycznych, napuszonych dialogach, a może lepiej rzec monologach? Każdy z bohaterów Nowego Rzymu peroruje do siebie, o sobie, o swojej wielkości. Gwiazdy Hollywood w tym filmie niczym bogowie rzymscy są zakochane w sobie i nie widzą, że świat, na którym balują w przepychu, zmierza ku upadkowi. Bohaterowie tego filmu mówią patetycznymi frazami do samych siebie, nie słuchając nawzajem.


Megalopolis” to film o blichtrze i pustce, nieznośny w rozbuchanej, barokowej formie wyraz depresji dzisiejszej kultury. To vanitas odchodzącej cywilizacji z bezradnymi nadludźmi, którzy niczego już nie rozumieją, oddzieleni od świata ścianami niewidzialnej, złotej klatki. Bogowie ci gotowi są zniszczyć ten świat i pociągnąć go za sobą ku upadkowi.


Copolla zdaje się nienawidzić swojej starości i pokazuje w „Megalopolis” – celowo czy nie? - jak bardzo jest ona odrealniona. Oto stary, rozkochany w sobie świat odchodzi. Co po nim pozostanie, czy istnieje jakaś szansa na przetrwanie?


Megalopolis” przecież jest baśnią, a z baśni ma płynąć nauka. Brzmi ona – jesteśmy bezradni, ślepi, pogrążeni w samozachwycie. Nie możecie już na nas liczyć. Jeśli nie znajdziecie nowych przestrzeni dla ludzkości i jej rozwoju, nie pomoże wam żaden Cesar Cattalina, nie pomoże wam fikcja megalonu, która zaleje wszystko rzymskimi fontannami narcystycznych wizji, zakrywając prawdę - smutną prawdę o samotności i alienacji współczesnego człowieka.


Film nieznośny i wspaniały – z zero i dziesięć wychodzi średnia 5/10.


wtorek, 22 października 2024

O filmie „Kulej. Dwie strony medalu”

 

Laurki są wkurzając. O filmie „Kulej. Dwie strony medalu”


Polskie kino zalewają laurki biograficzne. Przypominam sobie tylko jeden rodzimy biopic, który laurką nie był. To „Ostatnia rodzina” Jana P. Matuszyńskiego – byłem wkurzony po seansie, ale obejrzałem ten film dziesięć razy. To było trudne i ryzykowne zadanie, żeby naruszyć intymność rodziny Beksińskich i wywlec na światło dzienne te wszystkie „trudne sprawy”. Wspaniały film, tylko szkoda, że o Tomku Beksińskim – pomyślałem.


Tej odwagi brakło Xaweremu Żuławskiemu. Reżyser był odpowiedzialny i ledwie zaznaczył w swoim filmie „Kulej. Dwie strony medalu” mroczną stronę osobowości wybitnego boksera. Żyją wszak bliscy Kuleja, jego syn aktywnie uczestniczył w tworzeniu tego filmu. Wyszła taka dość poprawna laurka z sympatycznym wizerunkiem naszego dwukrotnego mistrza olimpijskiego, którego postać poprawnie i z wdziękiem tworzy na ekranie Tomasz Włosok. Podobnie jest z wizerunkiem żony Jurka, którą z całą mocą swego sexappealu kreuje Michalina Olszańska, ale nie przekracza granicy, mogącej zrujnować sympatyczny wydźwięk filmu.


A gdyby Żuławski poszedł na całość? Był potencjał, żeby naruszyć ten poprawny wizerunek i powstałby film, który wiele osób by wkurzył, ale który, jak w przypadku „Ostatniej rodziny”, sprowokowałby widza.


Jednak dostaliśmy film zrobiony dobrze i bez kontrowersji. Takimi filmami są w większości polskie obrazy biograficzne. Bo Żuławski bardzo się postarał, żeby wszystko tutaj zagrało, żeby to był PRL pokazany jak w Hollywood, bardziej „Rocky” niż „Wściekły byk”, z doskonale wplecionymi zdjęciami stylizowanymi na archiwalia i bardzo zadbał, żeby widz czuł się podczas seansu komfortowo i nie kręcił nosem.


Laurki są wkurzające, ale widocznie idąc do kina większość ludzi chce oglądać swoich bohaterów ukazanych nijako i w ciepłym świetle. Znalazłem u Hrabala takie zdanie – człowiek składa się nie tylko ze swej chwały, ale także ze swej hańby. Ten dialektyczny obraz walczących w człowieku sił byłby dla mnie bardziej bolesny, ale zarazem ciekawszy. Niektórzy czekają na takie wkurzające filmy a nie na wkurzające laurki ku czci.


Za ten przyjemny, bokserski relaks rodem z PRL-u daję 6/10, bo to bardzo przyzwoicie skrojony film.

piątek, 27 września 2024

Piotr Marecki "Ameryczka" - wyd. Ha!art


 

I nie będzie Niczego


Piotr Marecki znowu wyruszył w podróż. Po kawalerskiej podróży przez Polskę B w „Polsce przydrożnej” i poślubnej eskapadzie w „Romantice”, której akcja dzieje się w Ukrainie, nasz ulubiony bohater i autor znów wyrusza w samotną podróż - tym razem po Stanach i opisuje wszystko, a w zasadzie Nic nie opisuje. I taka jest „Ameryczka” – reportaż z podróży po Ameryce, w którym czytelnik nie znajdzie Niczego.


Marecki realizuje w swojej najnowszej książce program wyborczy byłego kandydata na urząd prezydenta Białegostoku, Krzysztofa Kononowicza, który, jak doskonale pamiętamy, miał plan, żeby „nie było niczego” i tym samym otworzył sobie drogę do wielkiej kariery celebryty i influensera. Zbieżność wizji Mareckiego i Kononowicza nie jest przypadkowa: obaj dla odbiorców są samotnymi jeźdźcami, obu fascynuje świat retro i obaj są zafascynowani możliwościami nowych mediów, skwapliwie je wykorzystując do swojego celu – celu ukazania Nicości.


Jedzie sam. Uwolniony. W końcu. Easy Rider przemierza tysiące kilometrów amerykańskich dróg. Zatrzymuje się w barach. Zatrzymuje się w motelach. Nie ma co opisywać tej podróży. Niczego tutaj nie ma. Niczego interesującego. Żadnych interesujących ludzi. Żadnych interesujących rozmów. Robi zdjęcia lomo. Są dowodem, że naprawdę Niczego tutaj nie ma. Dojeżdża. Byle napić się piwa. Byle w końcu położyć się spać.


Nicość jest dla Mareckiego boginią, Ameryka Mareckiego jest królestwem Nicości. Marecki wraca. Do swojej rodziny. Do swoich obowiązków. Do swojego świata. Do Polski. Ale będzie tęsknił. Za Niczym.