Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 20 czerwca 2013

Recenzja książki Doroty Masłowskiej "Kochanie zabiłem nasz koty" Noir sur Blanc







Zabite koty wszystkie tego świata

Farah jest gruba. Lubi pojeść. Joanne natomiast ma chłopaka. A pod podszewką czai się śmierć. Zawsze to jakieś rozwiązanie. W końcu.

Dorota Masłowska pozostaje bez litości, nawet jak tworzy coś w duchu głównego nurtu. Coś w duchu. Coś w rodzaju. Problemy jak najbardziej „kobiece”, rozpięte gdzieś między „Bridget Jones” a „Seksem w wielkim mieście” albo lepiej „Śmiercią w wielkim mieście”. Tycie, żel antybakteryjny i samotność. I ani chwili zapomnienia, że nie ma wyjścia, bo nikogo to nie obchodzi 

Dorota Masłowska udowadnia , że potrafi „normalnie” pisać o nienormalności i niemoralności tego świata. Świata iluzorycznego, płynącego z reklam i okładek „kobiecych” czasopism. Nie ma tu miejsca na grubość, jest na żel antybakteryjny, który staje się obsesyjny - „Może żelu antybakteryjnego?” „Dzięki, troszeczkę. Chociaż żal mi bakterii. To żywe stworzenia” - w jedna i drugą (ekologiczno-wegańską) stronę.

Dorota Masłowska poświęca swoją ostatnią książkę temu, co jest jej najbliższe, czyli „kobiecym” schizom tego świata. Schizom, na których biznes nasz współczesny i kulturowy zarobił dobrze i zarabia dalej. Bo liczy się tylko to. Reszta jest nieradzeniem sobie, frustracją, prostracją, biedą i kompletnym żenua. Dlaczego nie lubię śpiewających kobiet, które tak ładnie śpiewają? 

Dorota Masłowska widzi tę biedę współczesności. Widzi piekło kobiet skazanych na sukces albo skazanych na wysypisko kubełków z KFC. I że można się z nich śmiać, ale nie wypada współczuć. I w dążeniu do praw kobiet, rzeczniczek kobiet, równego traktowania kobiet nie ma miejsca na szczęście. Co najwyżej szczęście drapieżnika, który dopadł ofiary, za które zawsze płaci się zbyt wiele.

Dorota Masłowska potrafi pisać normalnie. Teraz to wszyscy już wiedzą. Tylko szkoda jej dla tej normalności. Coś się straciło w języku. W tym świadomym korzystaniu z kalek, motywów brakło żywiołu. Brakło tego, za co fani kochali prozę Masło.

czwartek, 6 czerwca 2013

Recenzja książki Ignacego Karpowicza "ości"

                                                                            oficrec
                                                                           

Książka ości


Dawniej były „izmy” dziś są „ości”. Ludzie jak rybki w akwarium – takie skojarzenie pojawiło mi się podczas lektury najnowszej powieści Ignacego Karpowicza. Z tytułowymi „ośćmi” owe rybki mogą mieć wiele wspólnego.
Wiele „ości” to wiele „możliw-ości”, wiele wariantów i opcji kupna we współczesnym „hipermarkecie idei”, ze zacytuję Szymona Hołownię, który na wyżej wymienionym targowisku wart-ości odnajduje się świetnie. Jednak według Ignacego Karpowicza po rybie, także symbolu chrześcijaństwa, zostały „ości”. Człowiek, wyzwolony z prawd zastanych, tworzy prawdy własne, po których także zostają „ości”, ale zawsze są one o tyle lepsze, że indywidualnego sortu. Można powiedzieć, że współczesne „ości” są owocem woln-ości, która w końcu i tak „ością” czy też „k-ością” w gardle człowiekowi staje. Bo choć wcale nieźle sobie się podjadło, to widok na talerzu pełnym resztek nie przedstawia się zbyt ciekawie. „ości” to także to, co zostaje, co rozkłada się długo, zbyt długo i nie jest przyjemne do oglądania.
Książka „ości” to korowód, przedziwny, współczesny „dans macabre”, gdzie ludzkie losy zawieszone w niczym plączą się w konstelacjach samotnych bytów, łączących się i rozpadających co chwilę w dążeniu do pustki. To nie jest książka o poszukiwaniu sensu,  raczej o świadomości bezsensu i o nadawaniu temu bezsensowi chwilowej, jakże krótkotrwałej wartości. Tą wartością jest miłość. „ości” to także „mił-ości”,  to w gruncie rzeczy wiele melodramatów upakowanych w jednej książce. Historie tych splątanych losów zostały opisane metodą trepanacji – autor wyciąga z głów bohaterów wiązki myśli, wrażeń, obrazów z przeszłości i tka z nich fantasmagoryjny momentami kolaż ludzkich losów.
Bohaterowie utworu to bardzo aktualne okazy ryb w akwarium współczesności. Opozycjonistka z czasów komuny, geje, dużo gejów, kobiety wyzwolone, mężczyźni nie-geje tradycyjnie lekko przygłupi i wzajemne koincydencje, zderzenia, trzaski. Na tym.  bogatym i wolnym od przesądów tle siostra jednej z ważniejszych bohaterek a jakże Faustyna, typowa ofiara katolicyzmu porzucona przez męża z czwórką dzieci na grzbiecie, wygląda na okaz z jakiegoś innego, skansenowego akwarium .
I słowo „idiolekt”, które powinienem znać, a nie znałem, choć już dawno nie zdarzyło mi się nie znać jakiegoś słowa w powieści, którą czytałem.
Myślę, że to dobrze, że Ignacy Karpowicz po „Balladynach i romansach” zszedł na ziemię, tak jak zrobili to w jego poprzedniej książce greccy bogowie. Jaka by ta ziemia nie była, to zawsze o niej warto porozmawiać.

środa, 22 maja 2013

Recenzja książki Andrzeja Czyżewskiego "Piękny dwudziestoletni" - biografia Marka Hłaski

                                                                oficjalna LC recenzja
                                                                             

Wybielanie Marka Hłaski



Pamiętam film dokumentalny poświęcony SPATiF-owi. Jerzy Urban, wspominając w nim Marka Hłaskę, opwiadał dosyć smutną anegdotę: pijany Hłasko przyprowadził do lokalu dziewczę, której wcześniej obiecał małżeństwo. Gdy rozkręcił się towarzysko, zapomniał o swojej partnerce, a gdy ta odnalazła go w końcu, udał, że jej nie poznaje i dodatkowo zbluzgał najgorszymi słowy, wśród których to najpopularniejsze na literkę „k” było jednym z najdelikatmiejszych. Urban podsumował swoją wypowiedź stwierdzeniem, że Hłasko był typem aktora, że wszystko, co robił w życiu, było rodzajem teatru. Pytałem nawet Marka Nowakowskiego, który musiał pamiętać tamte czasy, czy to w ogóle możliwe, aby takie okrucieństwo miało miejsce. Marek potwierdził, sugerując, że sława Hłaski była sławą „poety przeklętego”, który szedł pod prąd społecznym normom, a życie myliło mu się z tym, co pisał.
„Piękny dwudziestoletni. Biografia Marka Hłaski” Andrzeja Czyżewskiego to pięknie wydany tom wielkich gabarytów (wielki szacunek dla wydawnictwa Prószyński i S-ka za tak piękny egzemplarz – dla miłośników Hłaski już samo to powinno wystarczyć, aby nabyć tę księgę). Między twardymi okładkami znajdziemy wiele zdjęć, odbitki listów i dokumentów, wiele wypowiedzi przyjaciół, znajomych. Znajdziemy też komentarz samego autora, który pragnie czytelnikowi wyjaśnić, jaki Marek Hłasko był naprawdę. Ogromny materiał, około 5oo stron ma nas przekonać, że między prawdą i legendą istnieje przepaść, przez którą musimy się przedostać, jeśli chcemy poznać prawdę o wybitnym pisarzu.
Marek Hłasko jest jednym z moich ulubionych twórców. Od czasu, gdy w liceum wpadł mi w ręce egzemplarz „Pięknych dwudziestoletnich” - taka mała, pobrudzona książeczka z drugiego obiegu, ksero wydania paryskiej Kultury, zaczytywalem się jego prozą. Guru był większym niż Stachura, niż Bursa, niż Wojaczek. Ale zawsze była i nadal pozostanie dla mnie ważna legenda Marka Hłaski. Przynajmniej ta legenda, którą chciał opowiedzieć o sobie sam Marek. Tak to już jest z „poètes maudits”, że żyją nie tylko w swych książkach, ale także w historii swojego życia.
Andrzej Czyżewski jest kuzynem Marka Hłaski i widać jak bardzo się starał, by opowiedzieć o Marku spoza tej tragicznej legendy polskiego Jamesa Deana. Efekt jest taki, że brniemy poprzez drobiazgowo zebrany materiał i dowiadujemy się wielkiej liczby szczegółów, losy Marka Hłaski coraz bardziej nam się normalizują, a legenda ucieka. Chyba nie o taką prozaiczną rzetelność mi chodziło, bowiem każdy kto literaturę zna i kocha winien wiedzieć, że nie zawsze świat realny i przedstawiony koegzystują sobie higienicznie i bezpiecznie obok siebie. I właśnie taką książkę, może nie-biografię, ale właśnie coś w okolicach teoretyczno-literackiego non-fiction marzy mi się przeczytać, jeśli chodzi o życie, fikcje i twórczość Marka Hłaski – książkę, która pokazałaby jak to się wszystko wzajemnie przenikało.
Nie znaczy to wcale, że „Piękny dwudziestoletni” jest książką chybioną. To ważne i przebogate kompendium na temat życia i twórczości Marka Hłaski. W sam raz do teleturnieju „Wielka gra”. Jednak w tym kompendium coś ważnego zostało zatracone.


sobota, 11 maja 2013

Recenzja książki "Nie ma jednej Rosji" Barbary Włodarczyk


                                                                                                          
                                                                                               oficjalna recenzja

Rosjo, naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt?

Ostatnio miałem przyjemność recenzować książkę Wacława Radziwinowicza „Gogol w czasach Google'a”. Recenzję zatytułowałem „Bez pół litra Rosji nie razbierjosz”. Na okładce zbioru reportaży Barbary Włodarczyk „Nie ma jednej Rosji” widzimy sobowtóry znanych postaci z rosyjskiej historii, między innymi samego Lenina – twórcę Wielkiej Rewolucji, którego zabalsamowane zwłoki możemy do dziś „podziwiać” w mauzoleum na Placu Czerwonym. Aleksander Karbyszew, sobowtór „wiecznie żywego” Lenina i bohater tego reportażu, po ciężkim, wielogodzinnym dniu pracy wyciąga w swoim skromnym, moskiewskim mieszkaniu flaszkę, kiszone ogórki i zwraca się na koniec do Barbary Włodarczyk słowami: „Biez wodki Rossii nie rozbieriosz”. Taki mimowolny, niezamierzony cross-over – bynajmniej nie podejrzewam sobowtóra Lenina, a tym bardziej autorki reportażu, o plagiat. Broń Boże!
Teren Rosji to kopalnia tematów, nic więc dziwnego, że polscy dziennikarze dużo miejsca poświęcają właśnie temu obszarowi. Wydane w ostatnim roku książki Wacława Radziwinowicza, Jacka Hugo-Badera i Barbary Włodarczyk są na to najlepszym dowodem. Popularność tej literatury świadczy także o tym, że Polaków bardzo interesuje to wszystko, co dzieje się na wschód nie od Edenu (niestety), ale od polskiej granicy. Jest w tym zainteresowaniu pomieszanie fascynacji i lęku, jest w tym zainteresowaniu pytanie, które można zapisać parafrazując słowa pewnego znanego szlagieru: Rosjo, naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt?
Barbara Włodarczyk to autorka cyklu telewizyjnych reportaży zatytułowanych „Szerokie tory”, które możemy oglądać od czasu do czasu w naszej ukochanej telewizji publicznej. Są one emitowane w takich godzinach, że przeciętny śmiertelnik, o ile nie jest bezrobotny, nie ma szansy ich obejrzeć, ale co wytrzyma konkurencję pyskujących sobie polityków lub superinteligentnych seriali? Udało mi się jednak kilka z nich zobaczyć i mogę stwierdzić jedno – są świetne. Charakteryzuje je pewien zupełnie specyficzny, rzekłbym słowiański, rodzaj ciepła. Barbara Włodarczyk nie wciela się w nich w rolę sędziego, mimo że niejednokrotnie podejmuje trudne tematy. Nawet nacjonalistycznego rzezimieszka o uroczym pseudonimie Tasak potrafi obdarzyć matczynym, choć smutnym spojrzeniem. W swoich reportażach jest kobieco czuła i chyba to wyróżnia ją spośród tłumu dziennikarskiej twardzielni. Dzięki temu to, co tworzy, czy w dziedzinie filmu dokumentalnego, czy literatury faktu, zyskuje walor owej słowiańskiej rzewności, swoistego rozczulenia nad ludzkim losem – niezależnie czy jest to los rosyjskiego oligarchy, czy bezdomnego dziecka.
Tom „Nie ma jednej Rosji” pokazuje kraj pełen skrajności i mentalnych oksymoronów – to już znamy. Ale czy komuś udało się opowiedzieć o ludziach w tak totalnym frikolandzie, jakim jest współczesna Rosja? Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z prominentną dyktatorką mody, czy ludźmi z domu, który nie jest na pewno „domem spokojnej starości”, czy z pierwszym czarnoskórym rosyjskim radnym, który pomaga kobietom, czym naraża się mużczinam tępo spoglądającym znad półlitrówki, to u Barbary Włodarczyk zawsze są to ludzkie losy. Bo „bez pół litra Rosii nie rozbierjosz”. I będzie się to powiedzenie snuć się jak odwieczna mantra, a może przekleństwo. I dopiero, gdy spojrzeć na zagubionego w tym świecie paradoksów, często ogłuszonego wódką człowieka, otwiera się przed nami ta rosyjska dusza boleściwa.
Barbara Włodarczyk pokazuje nam w swojej książce to, czego nie pokaże nam kamera w jej filmowych reportażach. Odkrywa przed nami czysto ludzki kontekst bohaterów tak ukształtowanych, często bezradnych wobec samych siebie i wobec swoich wyborów. Autorka pokazuje nam, że „nie ma jednej Rosji”, bo Rosja to ludzie, których spotyka na swojej drodze - w kraju, który zdaje się o tych ludziach nie pamiętać, bo zajęty jest budowaniem swojej potęgi. Na zewnątrz politura, wszystko musi ładnie wyglądać, a wewnątrz rozdarta dusza i dramat.

środa, 8 maja 2013

Recenzja książki Veita Heinichena "Śmierć na liście oczekujących"


Kryminał o częściach zamiennych

oficrec


Tylko jedna skromna ocena na LC i to mojego autorstwa. Oj, fani kryminału, kiepsko z wami, bo „Śmierć na liście oczekujących” Veita Heinichena to naprawdę mocna sensacja i to z ważnym przesłaniem.
Tematem tej bardzo ciekawej powieści jest handel częściami zamiennymi i pewnie już się domyślacie, że nie chodzi o części zamienne do samochodu, czy innych urządzeń mechanicznych. Oczywiście chodzi tutaj o handel organami ludzkimi, które często są pobierane w sposób nielegalny od osób z biednych krajów. Proceder ten przybrał w ostatnim czasie na sile i na pewno jest to książka cały czas aktualna, choć pierwsze wydanie miało miejsce ponad dziesięć lat temu. I może szkoda, że wcześniej polski czytelnik nie miał do niej ułatwionego dostępu. Pamiętamy przecież aferę „łowców skór” z 2002 roku. Gdyby książka Heinichena w miarę szybko trafiła na nasze półki księgarskie, byłaby świetnym komentarzem także do tamtych wydarzeń.
Powieść „Śmierć na liście oczekujących” to bardzo mocna proza kryminalna, niepozbawiona drastycznych opisów i „smaczków” z dziedziny transplantologii. Przy tym wszystkim nie brak tu humoru, nie tylko tego czarnego. Intryga jest prowadzona wielowątkowo, ale sprawnie. Akcja książki toczy się w portowym mieście Triest, w piękne lato i autor nie szczędzi czytelnikowi także turystycznych atrakcji. Jeszcze jednym smaczkiem może tutaj być fakt, że miejsca akcji są splotem bałkańsko-rumuńsko-włoskim. Wszystko jest tu podane z umiarem i we właściwych proporcjach, co powoduje, że książkę odebrałem jako bardzo szlachetną rozrywkę z dreszczykiem.
Ale jest jedna rzecz , która tworzy wartość dodaną tej powieści, że nie jest to jedynie kryminalna rozrywka w dobrym stylu. To opis luksusowej kliniki, gdzie superspecjaliści pomagają ludziom w odzyskiwaniu urody, ale także nielegalnie, za grube pieniądze, ratują życie bogatym kosztem ubogich, którzy są bezwzględnie eksploatowani jako dawcy. Ludzie ci – najlepsi lekarze - są bohaterami tabloidów, kolekcjonerami sztuki, właścicielami pięknych koni, ale wszystko to uzyskali dzięki haniebnym, niszczącym życie biedaków przeszczepom. Ludzie ci, aby żyć w luksusie, nie cofną się przed niczym. Ich światopogląd cechuje pogarda dla „zwykłych” ludzi. Dzięki zarobionym pieniądzom i luksusowi są piękni i niezwykli. Tylko to się dla nich liczy. To przecież pytanie o granice chciwości, która cechuje dzisiejszą, zlaicyzowaną i materialistyczną kulturę europejską .
Dlatego zachęcam tym bardziej do przeczytania tej świetnej książki, która przeszła gdzieś obok, wcale niezauważona. Poszukajcie zatem „Śmierci na liście oczekujących” - najpewniej znajdziecie ją na stronie wydawnictwa Noir sur Blanc.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Recenzja książki Szczepana Twardocha "Morfina"



W poszukiwaniu właściwości 

Konstanty Willemann – to Niemiec, króry stał się Polakiem, bo tak chciała jego matka. De facto Willeman jest Ślązakiem, czyli kimś z narodowego pogranicza. Problem pogłębia fakt, że stał się warszawiakiem, walczył jako oficer w kampanii wrześniowej, a akcja powieści ma miejsce w październiku 1939. Polska przegrana narodowość domagała się dookreślenia – Szczepan Twardoch, autor powieści „Morfina”, o której mowa – twierdzi, że były tylko trzy takie momenty w polskiej historii, tylko trzy takie graniczne momenty, gdzie nie było już wyjścia, gdy trzeba było uświadomić sobie, kim właściwie się jest. Szczepan Twardoch jest Ślązakiem, więc to nie tylko powieść o polskiej tożsamości. Miejsce akcji – okupowana Warszawa - jest, jako centrum ówczesnej polszczyzny, tym bardziej symboliczna. Konstanty Willemann mógł być drugim Wallenrodem.

Willemann szuka siebie. Szuka siebie w oczach Polaków. Szuka siebie w oczach kobiet. W obliczu klęski i samotności, stara się zdefiniować siebie na nowo. Problem ma tym większy, że bardziej od kwestii narodowych interesują go dziwki i morfina. Mimo to spoza hedonizmu dociera do niego wielokrotnie wewnętrzny głos sumienia, który każe mu walczyć i pomagać przyjaciołom. Willeman nie jest tchórzem, próbuje siebie na nowo skonstruować, wypełnić, dopowiedzieć, ale wpakowany w niego element niemieckości budzi nieufność ludzi i jego samego, budzi także pokusę kompromisu. Nie wiem na ile jest to powieść o kompleksie śląskim, ale jest to dobry pretekst do snucia szerszej refleksji na temat tego, czym jest tożsamość narodowa. Cenniejsza jest owa refleksja tym bardziej, że o ile plucie na polskość staje się pewną normą, o tyle kwestia poczucia tożsamości wydaje się całkiem abstrakcyjna. Siłą „Morfiny” wydają się być dwie zasadnicze sprawy – że to oniryczna i niedosłowna książka i że z kazdego z nas robi trochę Willemanna, czyści zapisaną tablicę i pozwala się od nowa zdefiniować.

Willemann płynie przez mrok i szarość polskiego października 1939. Trochę ta sceneria przypomina „Polskie drogi', tyle że nie wiemy, czy mamy do czynienia z bohaterem i antybohaterem. W polskich serialach było wiadomo od początku, kto jest dobry a kto zły. Wszystko, co widzimy oczyma Willemanna, jest wizyjne i neurotyczne. Z obaw i lęków utkany został wewnętrzny świat człowieka bez właściwości wobec świata, który tego dookreślenia oczekuje. Brak tożsamości to także brak przejrzystego systemu wartości moralnych. W tym deliryczno-narkotykowym opisie poszukiwania prawdy o ludzkiej naturze jest jeden słaby element – narracja , bardzo przejrzysta i spójna, z czasem się zacina, jakby jechała na jałowym biegu – bez zwalniania i przyspieszania. A morfiniczna opcja aż prosiła się, by bohater coraz rozpadał się i scalał. Brakło odrobiny szaleństwa, która uczyniłaby „Morfinę” genialną.

Szczepan Twardoch przeszedł długą drogę od literatury gatunkowej ku prozie bardziej osobistej i literackiej. „Morfina” to druga po „Wiecznym Grunwaldzie” próba wejścia do literatury głównego nurtu. Próba jakże pod względem epickim udana. Jednak autor „Morfiny” jest jeszcze młodym twórcą, dlatego z niecierpliwością będę czekał na jego kolejne książki. Każdy krok dalej będzie jeszcze wspanialszą powieścią.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Projekt "Papież dowyobrażony"

Projekt "Papież dowyobrażony"

Wykonałem pomnik. Trwalszy niż ze spiżu. Pomnik papieża. Trwalszy nawet niż z fiberglassu, z którego wykonano 14-metrową statuę w częstochowskim Parku Miniatur Sakralnych - już samo to brzmi niewiarygodnie Co to za park miniatur? Ile tam coś dużego może mierzyć, skoro miniatura papieża jest największa na świecie? Nie wiem, czym jest fibreglass, ale pewnie jest dużo trwalszy niż spiż - nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Fibreglass musi być trwalszy i droższy niż spiż, by móc sprostać wielkości największego papieża! Tak myślę, że najwiekszy papież nie może być wykonany z byle czego.

Ale mój pomnik jest trwalszy, chociaż jest dużo mniejszy. Jest zupełnie malutki, a w zasadzie wcale go nie widać. Jest to, przypuszczam, najmniejszy papież na świecie. Noszę go zawsze w sobie i  udostępniam bardzo rzadko. Ten papież to moje wspomnienia z całego życia, to słowa i obrazy, to głębokie przekonanie, że Jan Paweł II dał nam tak wiele wiary, nadziei, miłości. I jedności. Widziałem wiele razy tę wspólnotowość, gdy stałem w tłumie ludzi, którzy nie czekali na ikony popu, Justina Biebera czy Madonnę. Czekaliśmy na dobre słowo, nadzieję, ale też byliśmy razem - otrzymywaliśmy darmo wszystko to, czego nie da się kupić za pieniądze. Mogliśmy być dumni, czuliśmy, że jesteśmy ważni. Dzięki Niemu. Nie czuliśmy się tłumem, anonimową masą. Nie byliśmy tam dla szoł. Tak samo jak nie dla szoł poddaliśmy się aurze żałoby po Jego śmierci. Smutku, który nie był zanurzony w absurdzie.

Hrabal we wstępie do swoich opowiadań opisuje taka anegdotę - pewien władca perski po wysłuchaniu poematu, w którym poeta porównywał go do slońca, stwierdził sucho "Mój lasanofronos (abo coś) temu przeczy", a lasanofronos (czy cóś) znaczy po persku "nocnik". W tym wstępie Hrabal opublikował listy od czytelników, gdzie jedni na niego pluli, inni wynosili go pod niebiosa. Człowiek składa się nie tylko ze swojej chwały, ale także ze swej hańby. Doświadczyłem tego najsilniej chyba podczas Światowych Dni Młodzieży w 1990? roku. Milion ludzi i pokątny seks, milion ludzi i zapchane kible, rzygające gównem i uryną , milion ludzi i tony syfu walające się po wszystkim. I On nad miastem, które już nigdy nie będzie tak kolorowe jak wtedy, nad miastem, które dziś jest prowincją, pielgrzymkową pipidówką.

Potem zaczęła się epoka wadowickich kremówek, produktu z nędznym margarynowym nadzieniem i schabu watykańskiego w Tesco. Już misie odechciało biegać po supermarketach. Papież na sprzedaż. Papież na monetach, Jan Paweł Wielki, Większy, Największy. 14-metrowy, wcale niepodobny, ze złośliwym grymasem w parku miniatur. Za pieniądze ksiądz się modli - stare ludowe porzekadło , mądrość ludowa. Papież na sprzedaż. I wielka awantura, kto lepszym przyjacielem papieża był, kto bliżej, kto lepiej. Kto? No kto?

Mój projekt "Papież dowyobrażony" to papież we mnie. Ten, który żyje, jest. W sercu. W pamięci. Najmniejszy papież świata. Dobry i miły. Takiego go mam. Mogę każdemu udostępnić, za darmo. Wpadajcie.