Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Recenzja książki Rafała Syski "Filmowy neomodernizm" - wyd. Avalon

Najpiękniejsze filmy świata

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Filmowy neomodernizm
                             officjalna recenzja portalu


Jest lato. Wrocław. Przełom lipca i sierpnia. Upalnie. W ciemnej sali kina, szczelnie wypełnionej do ostatniego miejsca, wcale nie lepiej, mimo klimatyzacji w miejscowym „Heliosie”. Trwa festiwal filmowy Nowe Horyzonty. Na tym festiwalu można zobaczyć najpiękniejsze filmy na świecie. Jest południe, ale z kina wyjdę dopiero koło 19.00. Zaczyna się sześciogodzinny film filipińskiego reżysera Lava Diaza „Florentina Hubaldo, CTE”. Jeden z bohaterów idzie szukać gekona, który przeszkadza w poszukiwaniu skarbu. Scena trwa kilkadziesiąt minut, kilkadziesiąt minut wędrówki wśród drzew, której nie wieńczy żaden epilog. Takie są najpiękniejsze filmy świata.

Wszyscy pytają mnie – po co? Kto ogląda takie długaśne, nudne filmy, w których, jak mawiał inżynier Mamoń, nic się nie dzieje. Jak w polskim filmie? Nigdy sensownie nie potrafiłem na nie odpowiedzieć, bo rodzaj emocji, które serwują nam slow movies, jest bardzo subiektywny. Tyle otrzymujesz, ile sam jesteś w stanie włożyć. Czasem powstaje pytanie, czy takie kino to nie jeden wielki pic na wodę. Najlepszą odpowiedź otrzymałem w monografii Rafała Syski „Filmowy neomodernizm”.

Rafał Syska jest historykiem filmu w Instytucie Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pisał o twórczości Altmana i Angelopoulosa. Jego monografia, jak słusznie zwraca uwagę Alicja Helman, jest szczególna o tyle, że nie dotyczy zjawiska zamkniętego. Jednak, mimo całej swej różnorodności, jest to już nurt mocno zdefiniowany. Myślę, że każdy, kto odwiedza wrocławski festiwal, intuicyjnie wyczuwa, z jakiego rodzaju twórczością mamy do czynienia. Nieprzypadkowo w Polsce określa się takie filmy mianem „nowohoryzontowych”.

Slow movie. Cecha podstawowa filmów neomodernistycznych to powolność. Zaprzeczenie temu wszystkiemu, do czego przyzwyczaili nas twórcy głównego nurtu, głównie w kinie amerykańskim. Nieprzypadkowo wśród zaprezentowanych przez Syskę reżyserów twórców amerykańskich reprezentuje jedynie Jim Jarmusch jako jeden z prekursorów tego nurtu. Slow movies są buntem wobec instrumentalnego traktowania widza przez przemysł filmowy, dlatego ważne jest tutaj pojęcie współczesnego „kina autorskiego”, które tworzy płaszczyznę dla twórczej różnorodności.
Filmowy neomodernizm jest zjawiskiem niezwykle zróżnicowanym. Każdy z reżyserów buduje własny język opowiadania. Wbrew pozorom minimalizm, który stanowi wspólny mianownik dla tego zróżnicowania, może mieć wiele odmian. To ważna zaleta książki Syski, że umiejętnie ukazuje niuanse w twórczości poszczególnych reżyserów. Powyższe zróżnicowanie to także różnorodność geograficzna – kino azjatyckie, południowoamerykańskie, środkowoeuropejskie. Lav Diaz jest Filipińczykiem, Béla Tarr Węgrem, Rosję reprezentuje Aleksander Sokurov, Carlos Raygadas pochodzi z Meksyku, a Tsai Ming-liang z Tajwanu. Często twórcy ci mówią o poważnych problemach świata, które z perspektywy konsumpcyjnej kultury Zachodu są trudno zauważalne. Te poważne problemy egzystencjalne, które można określić jako doświadczenia graniczne, wymagają innego języka, innej narracji, gdyż nie można banalizować doświadczenia zła - zdają się mówić twórcy neomodernistyczni. Próżno szukać na tym gruncie polskich twórców. Może Łukasz Barczyk czy Przemysław Wojcieszek byliby gdzieś w pobliżu, jednak nie wpisali się oni w ten nurt wystarczająco wyraziście, jak na przykład twórcy węgierscy: Kornel Mundruczo, Béla Tarr i Fred Kelemen. Sześciogodzinne „Szatańskie tango” Tarra to jedno z arcydzieł tego kina.

Slow movies to w końcu kontemplacja. To wejście w inny wymiar doświadczania sztuki. To wielogodzinne seanse, które przełamują znużenie i wprawiają widza w swoisty filmowy trans. Ten stan nie przypomina niczego, co może zaoferować kino popularne. Slow cinema to filmy trudne, bo ważne, a ich oglądanie nie jest chwilą relaksu. To maksymalne zbliżenie się do prawdy, budowanie silnej więzi między dziełem a odbiorcą. Dlatego uważam, że „Filmowy neomodernizm” to książka o najpiękniejszych filmach świata. Książka, która w precyzyjny sposób nazywa wszystko to, co widz odczuwa podczas seansu. Warto wejść w ten powolny nurt, warto się zdecydować na te filmowe, nieraz odległe, podróże. Dzięki książce Rafała Syski odbędą się one bez uczucia zagubienia, bo „Filmowy neomodernizm” to doskonały przewodnik po meandrach współczesnych filmowych poszukiwań.

środa, 31 grudnia 2014

Filmy 2014

KIN-OWE 2014


Styczeń
1. Niebiańskie żony łąkowych Maryjczyków, Rosja 2012http://filmaster.pl/film/nebesnye-zheny-lugovykh-mari/ 
2. Shirley - wizje rzeczywistosci
3. Pod mocnym aniołem
4. Nimfomanka
Luty
5Nimfomanka czII
6Papusza
7Zniewolony
Marzec
8 Tajemnica Filomeny
Kwiecień
9. Pan od muzyki
Maj
Grand Budapest Hotel
Lipiec
11. Babadook
12 Witaj w klubie
13 Nebraska. 
14. Kertu - miłość jest ślepa.
15 Wszystko stracone.
16. Cobra
17 Nefandus, 
18Federsee, 
19Démontable, 
20Kudryavka – mała kulka sierści,
21 2011 12 30,
22 Mały blok cementu z rozczochranymi włosami 
23 Model wioski
24 Gotyk
25 Moebius
26 Taniec rzeczywistości
27 Między nami dobrze jest
28 Drakula 3D
29 Debussy
30 Porwanie Michela Houlebequa
31 Locke
32 Biały cień
Sierpień 
33 Podróż na sto stóp
Wrzesień
34 Bardzo poszukiwany człowiek
Październik
35. Mechaniczna pomarańcza
36 Perełki na dnie
37 Nudne popołudnie
38 Przychodzi facet do lekarza
Listopad
39 Gottland
Grudzień
40 Makabratura
41 Pociagi pod specjalnym nadzorem

Książki 2014(34) - już więcej nie bedzie

Malizna podganiana w ostatni tydzień




wtorek, 30 grudnia 2014

"Rocky7", czyli "Creed" nadchodzi

ROCKY NIE UMIERA NIGDY


Do napisania tej notki skłonił mnie ostatni film poświęcony Rocky'emu - "Rocky Balboa". Obraz ten to jedyny w swoim rodzaju hołd dla postaci wykreowanej przez Sylwka pod koniec lat 70-tych. Ja też w swojej krótkiej notce pragnę zdobyć się na wyznanie: Kocham Cię Rocky!
Wychowywałem się na filmach o Tobie. Z braku lepszych wzorców byłeś mi matką, ojcem i starszym kumplem. Nie byłeś idealnym wcieleniem boksera. Twoja technika pozostawiała wiele do życzenia, ale miałeś tę jedyną cechę, która pozwoliła zdobyć Ci mistrzowski pas - serce do walki. W myśl zasad polskiej szkoły boksu stworzonej przez Feliksa Stamma brakowało Ci refleksu, techniki, obrony (ech - ta Twoja opuszczona garda). Pamiętasz, jak w "trójce" przed walką z Clubberem Langiem, Twój wróg a potem przyjaciel Apollo Creed, uczył Cię tańczyć w ringu? Dla Ciebie była to droga przez mękę, ale tylko w ten sposób, dzięki wyrafinowanej technice, mogłeś pokonać dziką bestię kreowaną w tym filmie przez Mr. T.

Wróćmy do pierwszych dwóch pojedynków z Apollo Creedem. Wszyscy Ci mówili, że nie masz szans, ale właśnie Ty na przekór światu wiedziałeś, że to Twoja jedyna i ostatnia szansa. Że tylko walcząc z wielkim mistrzem Creedem, bokserem - dżentelmenem, możesz pokazać światu, że istnieje gość o nazwisku Balboa - "włoski ogier". Ten pierwszy film, o czym wielu może nie wiedzieć, przyniósł Oscara J. G. Avildsenowi za reżyserię. I w tym filmie, bardzo prawdziwym wg mnie, przegrałeś. Lecz przegrałeś po zaciętej walce i pokazałeś mi, że można przegrać i wygrać zarazem, że można nie mieć szans i zwyciężyć - nie dosłownie, ale przede wszystkim pokonać siebie, wytrzymać i nie dać ciała.
Rewanż był kwestią czasu. Mnie zawsze najbardziej podobała się ta część filmu, gdy przygotowywałeś się do pojedynku, gdy ścigałeś się z samochodami podczas porannego biegu, gdy zaprawiałeś półtusze wołowe w olbrzymich wielkomiejskich chłodniach, gdy używałeś prymitywnych ciężarów, bo nie stać Cię było na wypasioną siłownię. Ale nawet potem, gdy miałeś kasę, wolałeś surowy trening w plenerze niż odpicowaną salę gimnastyczną. I pokonałeś Apolla, i pokazałeś, że można mieć szacunek do rywala, że rywal może stać się Twoim przyjacielem.
Po dzikim Langu z "trójki" nadszedł czas na pokonanie radzieckiej maszyny do zabijania - Ivana Drago. Musiałeś wygrać, bo Ivan wykończył w ringu Twojego przyjaciela Apollo Creeda, i wiem - ten schemat mógł zionąć tandetą, ale "czwórka" jest dla mnie jak piosenka Scorpionsów "Wind of change". Oglądaliśmy z kumplami trzecią albo czwartą kopię tego filmu na "widelcu" sąsiada, jedynym "widelcu" w okolicy, i widzieliśmy wszyscy jak rozwalasz ruskiego molocha, słyszeliśmy, jak walisz zwyczajne słowa prosto w twarze komunistycznych notabli, siedzących na widowni, i widzieliśmy jak topi się lód, skuwający tę część Europy, w której przyszło nam żyć.
Na "piątkę" spuśćmy zasłonę milczenia, bo najlepszym zdarzają się wpadki, ale niestety Twój rywal, Tommy "Machine" Gunn, nie dorasta Ci do pięt. Choć jest to powrót za kamerę świetnego Avildsena, to widać, że Twoja postać należała już tylko do Sly'a Stallone, tylko On był w stanie w pełni Cię zrozumieć.
W końcu ostatnia, szósta część. Wielu Twych bliskich jest już po drugiej stronie. Oprócz wiernego Pauliego - w tej roli znów świetny Burt Young - nie ma kto wziąć Cię w obronę, jesteś wystawiony na szyderstwa i pośmiewisko. I znowu pokazujesz, że należy przyjąć wyzwanie i pokazać twarz fightera. Znamienne są słowa, które kierujesz do swego syna - "nikt nie powiedział, że będzie łatwo, ale jedyne co możesz zrobić, to stanąć do walki".
Jest wiele filmów pokoleniowych, ale Ty byłeś naszą lekcją. Gdy rzadko kto mówił nam o uczciwości, charakterze, męstwie, gdy było szaro i okrutnie, Ty dawałeś nadzieję, że mimo wszystko można z dumą patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Pokazywałeś nam to w przyzakładowych kinach, bo kino było wtedy w najmniejszej dziurze, jako kolorowa alternatywa dla śnieżącego czarno-białego telewizora z dwoma programami. To były też seanse na video u kolegów, bo film z Ivanem Drago nie mógł być oficjalnie rozpowszechniany. 
W przeciwieństwie do innych postaci granych przez Stallone'a, nie miałeś giwery i nie kosiłeś z zimną krwią tłumów szumowin, którzy nie zasługiwali na życie. Stawałeś uzbrojony tylko w pięści, twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem. I nawet teraz, gdy się zestarzałeś, pokazujesz mi, czym jest duma i jeszcze to, że zawsze lepiej przyjąć wyzwanie, niż później żałować straconej szansy. I za to wszystko: Kocham Cię Rocky!

piątek, 26 grudnia 2014

Recenzja książki Jaroslava Rudisza "Cisza w Pradze" - wyd. "Czeskie klimaty"


Cisza jak ta, w Pradze

W tej przedświątecznej atmosferze, i uroczystej, odpalam „jutuba”, żeby posłuchać kolędy w wykonaniu Vaclava Neckařa „Půlnocni”. Co ma wspólnego teledysk tej kolędy z książką, o której piszę? Dwie rzeczy – po pierwsze są to wytwory kultury czeskiej XXI wieku, po drugie wspólny jest autor książki „Cisza w Pradze”, Jaroslav Rudiš. Otóż Jaroslav Rudiš jest także współtwórcą (wraz z Jaromirem 99) postaci Aloisa Nebela, kolejarza z polsko-czeskiego pogranicza, bohatera komiksu i filmu animowanego, którego fragmenty możemy zobaczyć w teledysku do piosenki „Půlnocni”.

Czworo bohaterów – Petr, Vanda, Hana, Vladimir – jeden dzień z ich życia. Krótkie wątki rozrastają się u Rudiša w osobiste, wewnętrzne narracje, które z różnych stron Pragi docierają w jeden punkt, w punkt ciszy. Bohaterowie są trochę młodsi, trochę starsi, ale łączą ich blizny. Nie potrafią się usłyszeć nawzajem w hałasie codzienności, nie potrafią usłyszeć sami siebie. Tak typowi, tak indywidualni. Zawsze samotni. Zawsze szukający bliskości drugiego człowieka, choć czasem zrezygnowani.

Bohaterowie to ludzie. Bohaterowie to miejsca. Praga. Czy jest inna? Magiczna? Nie. Jest taka sama jak wiele innych miast, gdzie krążą pogubione egzystencje, które szukają zapomnienia w hałasie codzienności. Bohaterowie to pojęcia. Cisza. Wszyscy bohaterowie nienawidzą ciszy, bo ona przypomina. A my, zagubieni w Pradze, jak powiedziałby Cortazar tej „wielkiej metaforze”, nie chcemy sobie o niczym przypominać. Tracimy więc wszystko. Bo strata i brak to kolejni bohaterowie książki Jaroslava Rudiša.

„Cisza w Pradze” to klimat. „Cisza w Pradze” to techno powieść o poszukiwaniu pustej, wygłuszonej przestrzeni, by spotkać samego siebie. „Cisza w Pradze” to mozaika ułożona z ludzkich bytów, które trwają, by przeminąć. Może trochę mikra, może trochę za bardzo nam już znana, ale, mimo to, prawdziwa. „Cisza w Pradze” to nasza wspólna historia, dobra na świąteczny wieczór, gdy, mimo gości, i choinek, i lampek na choince, i prezentów, i kolęd w telewizji, i „Kevina SAMEGO w domu” możemy poczuć się samotni.
Jeszcze raz włączam z „jutuba” kolędę „Půlnocni”. Tam gra cisza, cisza jak ta, w Pradze.