Będzie dobrze
Polski kryminał to oryginalna i samodzielna marka. Europejskie,
dzikie państwa środka mają swój styl. Każdy tutaj kręcił wałki,
oszukiwał, kiwał jak mógł. Prywaciarze, cinkiarze, badylarze – to oni
stworzyli ten wykantowany do bólu rewir. Kryminał na kryminale, jak w
„Misiu”, jak w filmach Barei. Przemysław Semczuk w swojej powieści „Tak
będzie prościej” wraca do czasów transformacji, wraca do czasów
pierwszej wolności i opowiada w jakim klimacie rodziła się „wolna
Polska”.
Kanwą akcji tej powieści jest autentyczna historia
morderstwa przewodnika sudeckiego, Tadeusza Stecia, zbrodni, która nie
została do dziś wyjaśniona. W tę historię wplata się polityka a także
wątek homoseksualny. Tadeusz Steć oprócz swojej działalności
turystycznej zajmował się handlem antykami, których źródło nie było
legalnego pochodzenia. Fakty i fikcja w tej niewyjaśnionej do dziś
sprawie łączą się w powieści w mieszankę motywów znanych z seriali i
powieści milicyjnych z epoki PRL-u, a sprawa sięga aż znanej i także
niewyjaśnionej historii morderstwa komunistycznego premiera Jaroszewicza
i jego małżonki. Nowum tutaj jest fakt, że mamy epokę przełomu,
transformacja ustrojowa nabiera rozpędu i wchodzi w swoją pełną fazę –
raj dla tych, którzy nie boją się ryzyka.
To Przemysławowi
Semczukowi udało się najlepiej – sportretować jak stare ściera się z
nowym, jak komunistyczna Polska nie bez trudu ustępuje nowemu światu
gospodarki rynkowej, gdzie liczy się refleks i brak skrupułów. Każdy
chce tutaj urwać swój kawałek z tortu, jakim jest odchodząca do lamusa
historii komunistyczna Polska, a najbardziej chcą na tym skorzystać ci ,
którzy byli do tej pory u władzy. Oni nie dadzą się tak łatwo odstawić
na boczny tor.
Jak każda dobra powieść sensacyjna „Tak będzie
prościej” nie pozostaje do końca tylko prozą gatunkową. Jest to także
odważna jak na dzisiejsze standardy powieść obyczajowa. Semczuk w
kontekście swojej historii świetnie portretuje środowisko homoseksualne z
początku lat 90. i nie wchodzi w popularny obecnie nurt poprawności
politycznej. Książce wychodzi to tylko na dobre, bo czytelnik może
zobaczyć, czym w istocie było to środowisko w tamtych czasach, jak dużo
miało wspólnego ze światem przestępczym i jak budowało swoją pozycję w
wolnorynkowej Polsce. Nie byli to wcale wiecznie krzywdzeni i potulni
geje-kozły ofiarne. Byli to ludzie, którzy potrafili być twardsi
bardziej bezwzględni od innych, walczący bez skrupułów o swoje. W
obecnej epoce politycznej poprawności takie ujęcie rzecz to wielce
unikatowa.
„Tak będzie prościej” to ciekawe połączenie kryminału z
reportażowym ujęciem świata. Wszystko tu wypada wiernie i dzięki tej
dziennikarskiej uczciwości czytelnik intensywnie zanurza się w
autentyczny polski krajobraz sprzed ćwierć wieku. Jest to książka dla
tych, którzy lubią świat retro z epoki demoludów i dla tych, którzy już
dziś pytają – jak to wtedy naprawdę było?
Dom (zly)
wtorek, 17 lipca 2018
piątek, 13 lipca 2018
Recenzja książki "Stancje" Wioletty Grzegorzewskiej - wyd. WAB
Trauma gramatyki opisowej
Wiola Grzegorzewska kontynuuje swoje ludowe sylwy ku czci życia i młodości, które rozpoczęła w swoim prozatorskim debiucie "Gugułach". Kontynuacja jest wejściem bohaterki w dorosłość. Wioletka z jurajskich Hektarów wyrusza do "wielkiego miasta", czyli Częstochowy. Jest połowa lat 90-tych. Trwa pełnia transformacji ustrojowej, galopująca inflacja i miliony złotych w grubych rulonach, zdezorientowani ludzie i początki polskiego kapitalizmu. I studia polonistyczne na częstochowskiej WSP, czyli nasz wspólny wątek biograficzny. I jest cichy bohater tej powieści - profesor Bańkowski - profesor belwederski i mroczna legenda częstochowskiej WSP.
Tytułowe "Stancje" to czasowe miejsca pobytu, gdzie mieszka bohaterka - hotel "Wega" z radzieckimi gośćmi, pozostałymi tam po likwidacji jednostki wojskowej na Sabinowie, klasztor sióstr zakonnych i wynajmowana samodzielnie kawalerka, miejsce erotycznej inicjacji. Stancje to także przystanki Drogi Krzyżowej, którą przechodzi wkraczająca w dorosłość bohaterka. Ból dorosłości, ból samotności i odwaga, która pozwala się z nimi zmierzyć.
To nasze miasto, Częstochowa, z połowy lat 90-tych to większa, obskurna wieś, mniej kolorowa niż Hektary, bardziej ponura i brutalna. Ucieczką jest wyobraźnia, która tworzy azyl i uspokaja, ale także tworzy koszmary i przeraża. Samotna dziewczyna ze wsi porusza się po tej wielkiej wsi jak po labiryncie ulic, cieni i groźnych zakamarków. Jest opuszczona i pozbawiona oparcia. Ale chce być samodzielna. I to jest piękne w tej książce - ten powszedni heroizm, który nie pozwala się poddać.
I jest profesor Bańkowski, w powieści Brankowski, prowadzący zajęcia z gramatyki opisowej. Dla mnie był on fascynujący jak dziwak-ojciec z opowiadań Schulza. Dla Wioletki to dziki satyr, bezlitosny pogański bożek uprawiający jogę na swoich wykładach, porywający młode studentki na jurajskie szlaki, by uczyć sikania na stojąco i na barana przenosić przez jurajskie potoki. Niebezpieczny, mizoginiczny relikt z umarłego paternalistycznego świata.
Ale to za mało, Wioletko. Za mało, za delikatnie, za subtelnie w spolaryzowanym świecie bez-idei, w świecie wyszczerzonych kłów i wściekłej piany. Twój świat groźnej wyobraźni, strachu, który jest głównie w środku, jest zbyt intymny, a przez to zbyt słaby. A gdyby tak Bańkowski onanizował się na swoich zajęciach i spryskiwał ejakulatem studentki zamiast opowiadać o sikaniu na stojąco? A gdyby tak siostry gwałciły studentkę krucyfiksem, odbierając dziewictwo, zamiast wracać do obozów swojego dzieciństwa? Gdyby tak ruscy zakuli w kajdany i zmuszali do prostytucji i sodomicznych praktyk samotną dziewczynę? Czyż nie byłoby wyraziściej, prościej i ciekawiej? Czy nie byłoby po prostu atrakcyjniej bez tych niuansów powrotów sylwicznej wyobraźni?
A tak to misie podoba. I to bardzo. Szkoda. Smuteczek.
Wiola Grzegorzewska kontynuuje swoje ludowe sylwy ku czci życia i młodości, które rozpoczęła w swoim prozatorskim debiucie "Gugułach". Kontynuacja jest wejściem bohaterki w dorosłość. Wioletka z jurajskich Hektarów wyrusza do "wielkiego miasta", czyli Częstochowy. Jest połowa lat 90-tych. Trwa pełnia transformacji ustrojowej, galopująca inflacja i miliony złotych w grubych rulonach, zdezorientowani ludzie i początki polskiego kapitalizmu. I studia polonistyczne na częstochowskiej WSP, czyli nasz wspólny wątek biograficzny. I jest cichy bohater tej powieści - profesor Bańkowski - profesor belwederski i mroczna legenda częstochowskiej WSP.
Tytułowe "Stancje" to czasowe miejsca pobytu, gdzie mieszka bohaterka - hotel "Wega" z radzieckimi gośćmi, pozostałymi tam po likwidacji jednostki wojskowej na Sabinowie, klasztor sióstr zakonnych i wynajmowana samodzielnie kawalerka, miejsce erotycznej inicjacji. Stancje to także przystanki Drogi Krzyżowej, którą przechodzi wkraczająca w dorosłość bohaterka. Ból dorosłości, ból samotności i odwaga, która pozwala się z nimi zmierzyć.
To nasze miasto, Częstochowa, z połowy lat 90-tych to większa, obskurna wieś, mniej kolorowa niż Hektary, bardziej ponura i brutalna. Ucieczką jest wyobraźnia, która tworzy azyl i uspokaja, ale także tworzy koszmary i przeraża. Samotna dziewczyna ze wsi porusza się po tej wielkiej wsi jak po labiryncie ulic, cieni i groźnych zakamarków. Jest opuszczona i pozbawiona oparcia. Ale chce być samodzielna. I to jest piękne w tej książce - ten powszedni heroizm, który nie pozwala się poddać.
I jest profesor Bańkowski, w powieści Brankowski, prowadzący zajęcia z gramatyki opisowej. Dla mnie był on fascynujący jak dziwak-ojciec z opowiadań Schulza. Dla Wioletki to dziki satyr, bezlitosny pogański bożek uprawiający jogę na swoich wykładach, porywający młode studentki na jurajskie szlaki, by uczyć sikania na stojąco i na barana przenosić przez jurajskie potoki. Niebezpieczny, mizoginiczny relikt z umarłego paternalistycznego świata.
Ale to za mało, Wioletko. Za mało, za delikatnie, za subtelnie w spolaryzowanym świecie bez-idei, w świecie wyszczerzonych kłów i wściekłej piany. Twój świat groźnej wyobraźni, strachu, który jest głównie w środku, jest zbyt intymny, a przez to zbyt słaby. A gdyby tak Bańkowski onanizował się na swoich zajęciach i spryskiwał ejakulatem studentki zamiast opowiadać o sikaniu na stojąco? A gdyby tak siostry gwałciły studentkę krucyfiksem, odbierając dziewictwo, zamiast wracać do obozów swojego dzieciństwa? Gdyby tak ruscy zakuli w kajdany i zmuszali do prostytucji i sodomicznych praktyk samotną dziewczynę? Czyż nie byłoby wyraziściej, prościej i ciekawiej? Czy nie byłoby po prostu atrakcyjniej bez tych niuansów powrotów sylwicznej wyobraźni?
A tak to misie podoba. I to bardzo. Szkoda. Smuteczek.
sobota, 23 czerwca 2018
Recenzja kryminału "Detonator" Kathrin Lange - wyd. "Media Rodzina"
Będziesz detonatorem!
Terroryzm
to temat modny i wzbudzający niezmiennie zainteresowanie ludzi. Zamachy
terrorystyczne, które dość regularnie powtarzały się w ostatnim czasie w
wielkich stolicach europejskich miast, pobudzają wyobraźnię masowego
odbiorcy. Chcemy wiedzieć kim są ludzie planujący bezwzględne ataki na
bezbronnych ludzi, gdzie ofiarami często są niczego nieświadomi cywile,
niewinne dzieci. Niemiecka autorka, Kathrin Lange, w swojej kolejnej
książce z cyklu o Farisie Iksanderze, policjancie arabskiego
pochodzenia, próbuje znów odpowiedzieć na nurtujące wszystkich pytania.
Po pierwszej książce z cyklu, jaką była powieść „40 godzin”, przyszedł
czas na „Detonator”.
Faris tym razem musi wygrać wyścig z czasem, aby nie dopuścić do śmierci bliskiej osoby. Cały czas wykonuje polecenia psychopatycznego przeciwnika, który dąży do tego, by sam Iksander stał się „detonatorem”, by to on nacisnął przycisk, który spowoduje eksplozję i śmierć niewinnych osób.
Wyścig z czasem to znany i oklepany motyw powieści sensacyjnych. Wydaje się zatem, że nic nowego nas tutaj nie czeka. Jednak decydujący jest tutaj sposób realizacji, a w tym przypadku nie można niczego Kathrin Lange niczego zarzucić.
Faris Iksander jest muzułmaninem. To ten zabieg fabularny, zrównujący kata i ofiarę w kwestii pochodzenia, pozwala czytelnikowi wniknąć dogłębnie w sferę motywacji i myśli terrorysty. Farisowi ten świat jest bliski i dużo lepiej rozumie niuanse decyzji potencjalnych „detonatorów” Jeśli miałbym wskazać w książce Kathrin Lange element, który wyróżnia ją wśród innych opowieści o terroryzmie, to właśnie dobre zrozumienie intencji negatywnych bohaterów jest dla mnie tym wyróżnikiem. Autorce udało się przekonać mnie, że wybory i decyzje ludzi z innych kultur, które niejednokrotnie sobie prostacko interpretujemy wcale nie muszą iść w tak oczywistą stronę. Tak jest w przypadku bohaterów „Detonatora”.
„Detonator” nie jest powieścią pozytywną. Powieść ta przekonuje, że terroryzm to stugłowa hydra, gdzie po ujęciu jednego chorego z nienawiści człowieka na jego miejsce przychodzą dziesiątki innych, którzy są zagrożeniem dla setek, tysięcy niewinnych. I nie ma tutaj, jak niejednokrotnie chcielibyśmy myśleć, jednoznacznych, łatwych recept. Im prędzej to zrozumiemy, tym lepiej będziemy umieć bronić się przed tym zagrożeniem – mówi w swojej powieści Kathrin Lange. A jako powieść sensacyjna „Detonator” to mroczna, ale niesamowicie dynamiczna historia, która wciąga od pierwszej do ostatniej strony.
Faris tym razem musi wygrać wyścig z czasem, aby nie dopuścić do śmierci bliskiej osoby. Cały czas wykonuje polecenia psychopatycznego przeciwnika, który dąży do tego, by sam Iksander stał się „detonatorem”, by to on nacisnął przycisk, który spowoduje eksplozję i śmierć niewinnych osób.
Wyścig z czasem to znany i oklepany motyw powieści sensacyjnych. Wydaje się zatem, że nic nowego nas tutaj nie czeka. Jednak decydujący jest tutaj sposób realizacji, a w tym przypadku nie można niczego Kathrin Lange niczego zarzucić.
Faris Iksander jest muzułmaninem. To ten zabieg fabularny, zrównujący kata i ofiarę w kwestii pochodzenia, pozwala czytelnikowi wniknąć dogłębnie w sferę motywacji i myśli terrorysty. Farisowi ten świat jest bliski i dużo lepiej rozumie niuanse decyzji potencjalnych „detonatorów” Jeśli miałbym wskazać w książce Kathrin Lange element, który wyróżnia ją wśród innych opowieści o terroryzmie, to właśnie dobre zrozumienie intencji negatywnych bohaterów jest dla mnie tym wyróżnikiem. Autorce udało się przekonać mnie, że wybory i decyzje ludzi z innych kultur, które niejednokrotnie sobie prostacko interpretujemy wcale nie muszą iść w tak oczywistą stronę. Tak jest w przypadku bohaterów „Detonatora”.
„Detonator” nie jest powieścią pozytywną. Powieść ta przekonuje, że terroryzm to stugłowa hydra, gdzie po ujęciu jednego chorego z nienawiści człowieka na jego miejsce przychodzą dziesiątki innych, którzy są zagrożeniem dla setek, tysięcy niewinnych. I nie ma tutaj, jak niejednokrotnie chcielibyśmy myśleć, jednoznacznych, łatwych recept. Im prędzej to zrozumiemy, tym lepiej będziemy umieć bronić się przed tym zagrożeniem – mówi w swojej powieści Kathrin Lange. A jako powieść sensacyjna „Detonator” to mroczna, ale niesamowicie dynamiczna historia, która wciąga od pierwszej do ostatniej strony.
niedziela, 29 kwietnia 2018
Recenzja książki Piotra Zychowicza"Skazy na pancerzach" wyd. Rebis
Polskie rachunki
Tytuł książki: Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych
Autor książki: Piotr Zychowicz
C
W recenzji ostatniej książki Piotra Zychowicza „Niemcy” pisałem na zakończenie tak: „I w tym tkwi siła tego historycznego pisarstwa – jest ono żywe i inspiruje do autentycznej dyskusji. Osobiście marzy mi się książka Pana Piotra na temat „żołnierzy wyklętych”. Może to marzenie się spełni?”. Nie musiałem długo czekać, bo na początku 2018 wydana została przez Rebis książka „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”. I jest to jedna z najważniejszych książek historycznych, jakie wydano w Polsce w XXI wieku.
Książka ta jest ważna z dwóch powodów. Po pierwsze jest pisana przez autora, który deklaruje się jako konserwatysta, zwolennik myśli i dzieła Józefa Mackiewicza – jest to o tyle istotne, że w temacie „żołnierzy wyklętych” obowiązuje daleko idąca polaryzacja opinii. Autorzy o lewicowych lub liberalnych poglądach otwarcie piszą o „żołnierzach wyklętych” jako zbrodniarzach, zwykłych rzezimieszkach, którzy zdemoralizowani okrucieństwami wojny zeszli na ścieżkę gwałtu, gdyż uzależnili się od przemocy i jedynie taka mroczna motywacja pozwalała zaspokoić ich rozbudzone wojną, krwawe instynkty. Z drugiej strony obowiązuje apoteoza wszystkiego, co związane z walką patriotycznego podziemia antykomunistycznego po II wojnie światowej, bez względu na to, czego dopuszczali się „żołnierze wyklęci” podczas prowadzonych akcji. „Skazy na pancerzach” pokazują to, co złego wydarzyło się w kontekście ich działalności, ale wskazuje na prawdziwe motywy i umieszcza te akcje w szerokim tle zdarzeń, które tworzyły klimat tamtego okresu. Zychowicz pokazuje jak łatwo było przekroczyć granicę, która dzieli bohaterstwo od bestialstwa i że w pewnym momencie trzeba wystawić historyczny rachunek, że w sensie szerokim człowiek nie jest jednoznacznie biały lub czarny, że taka narracja jest zbyt prosta i staje się źródłem nierozwiązywalnych konfliktów. Idzie jednak o to, by w wystawianiu tych rachunków być sprawiedliwym, bo stawką jest prawda, bez której żyć w normalnym świecie niepodobna. Ale jest też druga strona, dlaczego jest to taka ważna książka – Zychowicz pisze o historii żywym językiem, jego felietony funkcjonują gdzieś na pograniczu gatunków i dziedzin, niezdefiniowane między tekstem naukowym, publicystyką i literaturą, balansują między felietonem historycznym a reportażem i dlatego trafiają do szerokiego grona odbiorców, a nie tylko do zagorzałych fanów gatunku, zaangażowanych po jednej ze stron barykady.
Odbiegnę na chwilę od tematu (a może właśnie przy nim pozostanę bardziej?) – odwołam się do mojego ukochanego Czecha, Hrabala, który we wstępie do swoich opowiadań przytoczył taką anegdotę „pewien król perski, którego nadworny poeta w swoim wierszowanym peanie porównywał do słońca – otóż ten perski król usłyszawszy ten poemat, powiedział: „Mój lasanoforos temu przeczy”. A lasanoforos znaczy po persku „nocnik”. Potem dodaje, że „człowiek składa się nie tylko ze swojej chwały, ale także ze swojej hańby”. Wszyscy, bez wyjątku, jesteśmy dotknięci tym rozdarciem. Gdyby tak nie było, każdy z nas byłby chodzącym aniołem, czego, rzecz jasna, sobie i Państwu życzę, ale tak nie jest – każdy z nas ma w sobie ciemną stronę, cień, który w pewnych okolicznościach przesłania w nas to, co prawe i dobre. Jak mocno tkwi w nas przekonanie o własnej doskonałości, że nie jesteśmy w stanie przyjąć na siebie tej dialektycznej świadomości. Wspomniałem o Hrabalu, gdyż jest taki stereotyp Czecha, który mówi, że są to ludzie raczej unikający konfliktów i wielkich bohaterskich aktów, a ich patronem jest Szwejk. O ile bardziej narażeni na „skazy” są ci, którzy jako swoją drogę wybrali walkę? W dodatku walkę, która była praktycznie przegrana?
Łupaszka, Ogień, Szary, Bury, Wołyniak, Wacław – tym dowódcom poświęca Zychowicz kolejne rozdziały swojej książki. W większości żołnierze ci zdecydowali się zejść do komunistycznego podziemia, gdyż nie mieli wyjścia. Znów – z jednej strony komuna, Stalin byli przez nich odbierani jako śmiertelni wrogowie Polski, z drugiej mieli świadomość, że jeśli się poddadzą zapłacą za to głową. Mogli oczywiście poddać się bez walki i iść na rzeź jak biedne zwierzątka do rzeźni, cierpieć życie w niewolniczej hańbie, by na koniec i tak położyć głowę pod katowski topór. Jaki wybór mieli? Domorośli kolaboranci i konfidenci oczywiście ferują wyroki, bo wiedzą jak sami postąpiliby na ich miejscu. Ale my tego nie wiemy. I nie wiemy też jak zachowalibyśmy się w matni, w której musieli prowadzić swoje akcje, wiedząc, że ich czas jest policzony. Zychowicz nie usprawiedliwia, Zychowicz wystawia rachunek tej tragicznej i wielowymiarowej historii. Zychowicz zmusza do refleksji w miejsce bezmyślnego powtarzania za albo przeciw.
Leszek Żebrowski zarzucał autorowi „Skaz na pancerzach”, że nie przytacza źródeł, że jest to niczym nie poparta fikcja, wyciągnięte z kontekstu przykłady, które są pisane pod jedną tezę i tracą w ten sposób swój istotny sens. Ja tego nie rozumiem, bo Zychowicz uprawia pisarstwo na pograniczu beletrystyki i publicystyki i nie musi do swoich tekstów tworzyć przypisów na pół strony. Takie konserwatywne podejście wykluczyłoby nawet swobodę wyboru twórczej ekspresji i zostawiłoby pole jedynie dla szczegółowych elaboratów, których przeciętny czytelnik nie jest w stanie poznać i wtedy dopiero temat „żołnierzy wyklętych” stałby się jakimś umownym hasłem, o którym wszyscy mówią, ale nikt o tym nic nie wie poza garstką fachowców. Tak jest w przypadku wielu młodych ludzi, którzy identyfikują się z mitem, zakładają koszulki z wizerunkami swoich bohaterów, organizują marsze z pochodniami ku ich czci, nie wiedząc zbyt wiele o swych patronach. Choćby dlatego książka Zychowicza jest taka ważna, że musi wzbudzić u czytelników autentyczną refleksję co do charakteru wojny, że jej ofiarami są wszyscy, także bohaterowie. „Skazy na pancerzach” nie mają tezy, nie są oskarżeniem, są raczej mową obronną w imieniu tych, którzy byli żołnierzami i mieli przeciw sobie nie tylko całą potęgę militarną sowieckiego imperium, ale także często zwykłych ludzi, którzy traktowali Sowietów jak wybawicieli. W dodatku Zychowicz za każdym razem przywołuje źródła, na które się powołuje i konfrontuje je z innymi punktami widzenia oraz informuje, dlaczego interpretacja, którą przywołuje, wydaje mu się najbardziej zasadna. Uważam, że Piotr Zychowicz jest w swojej książce po prostu uczciwy.
Oczywiście powinniśmy poznać w przypadku „Żołnierzy Wyklętych” także jasną stronę ich legendy. Piotr Zychowicz wspomina o tym wiele razy, jednak za każdym razem dochodzi do wniosku, że bohaterska legenda nie może przysłonić tego, co złe, gdyż bez tego nigdy nie zrozumiemy, kim byli żołnierze antykomunistycznego podziemia w Polsce. Tutaj gra idzie naprawdę o dużą stawkę, o prawdę historyczną, której, podobnie jak na przykład w przypadku historii Lecha Wałęsy, nie możemy zamieść pod dywany i trzeba dowiedzieć się na ten temat jak najwięcej. Polscy bohaterowie wszak to zawsze postaci niejednoznaczne – Soplica, Kmicic to literackie obrazy skomplikowanej polskiej duszy, która wyrastała z niewoli. Jeśli o tym zapomnimy , to nie zrozumiemy prawdy o samych sobie. Dlatego uważam, że książka „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych” Piotra Zychowicza to jedna z najważniejszych polskich książek historycznych XXI wieku.
sobota, 21 kwietnia 2018
Recenzja książki Pawła Sołtysa "Mikrotyki" wyd. Czarne
Obrazki z życia
I już tylko nie ma tego
Kto by to dobrze spisał
Kto by to dobrze spisał
Pablopavo „Sobota”
Marek Nowakowski, Marek Hłasko, Jan Himmilsbach, w Czechosłowacji Bohumil Hrabal, Bukowski w Stanach– oni schodzili na margines, oni podróżowali peryferiami, zakazanymi uliczkami, wśród zapitych i niechcianych obrazków z życia. Może jeszcze Stasiuk podróżujący za prawdą na marginesy Europy, na styk Europy i Azji. Przyglądali się tym, których z reguły omijamy szerokim łukiem, żeby poznać ich historie. Pisarze ci schodzili na margines rzeczywistości, poza marzenia, karierę, wielkość, by odkrywać przed naszymi oczami prawdę o człowieku. Prawdę, która nie wita nas z okładek kolorowych czasopism, pełnych celebrytów lub programów o gwiazdach. Pablopavo pisał o Marku Nowakowskim w swojej piosence „Sobota”:
I już tylko nie ma tego
Kto by to dobrze spisał
Książę się w noc
Książę się w noc
W powidok się książę wypisał
Kto by to dobrze spisał
Książę się w noc
Książę się w noc
W powidok się książę wypisał
Pisał to po jego śmierci Pablopavo, czyli Paweł Sołtys – autor tomiku „Mikrotyki”, książeczki mikrej ale ważnej.
Marek Nowakowski w poszukiwaniu prawdy schodził na manowce, na marginesy, na peryferie. PRL-owska propaganda sukcesu to był, jak pisał Adam Zagajewski, „świat nieprzedstawiony”. Taki właśnie „świat nieprzedstawiony” ukazuje w swoich opowiadaniach Paweł Sołtys. Czyż nasza kolorowa pozłotka z sukcesów i landrynkowego piękna nie jest kolejną fałszywą wersją rzeczywistości, tyle że wolnorynkowej. Świat zawsze pełen jest tych, którzy się spóźnili i nie pozostaje im nic innego jak czekanie w w tanim barze przy tanim piwie. Ale przecież, jak pisał Hrabal, „ten świat jest opętańczo piękny, nie dlatego, że jest, ale dlatego, że ja go tak widzę”.
Jest dla mnie w tym luksusowym świecie fit jakaś ściema niesamowita, jakieś rozmijanie się z prawdą, co wyłazi jak polska słoma z butów co jakiś czas i boli tych, co to europejscy, czyści, ładni i zdrowi. Ten skłamany obraz domaga się kontry i tacy są bohaterowie opowiadań Pawła Sołtysa – skrzywieni, ułomni, biedni, ale prawdziwi tą prawdą, którą omijamy szerokim łukiem w drodze do „nowego wspaniałego świata”. I z tego względu są „Mikrotyki” książką potrzebną, żebyśmy nie przespali tego trudnego piękna z zakazanych zakamarków, gdzie rządzi ból, który tak nas obraża.
Tej prozie patronują pospołu Hrabal i Marek Nowakowski, ale bardziej Marek, bo to jednak proza z Warszawy i okolic. Takie powidoki z życia naszego powszedniego, niezauważalnego, peryferyjnego. Że „cud zdarza się co dnia". To proza z szaro-mętnych miejsc, gdzie jeszcze nie wyblakły prawdziwe kolory życia. To nie są opowieści o „biednych Polakach”, to opowieści o pięknych i prawdziwych ludziach.
poniedziałek, 9 kwietnia 2018
Recenzja filmu "Twarz" Małgorzaty Szumowskiej
Polska bez twarzy
Nowy film Małgorzaty Szumowskiej
„Twarz” został już doceniony na festiwalu w Berlinie. I nie
jest to jedyny powód , dla którego warto to dzieło obejrzeć.
Przecież Małgorzata Szumowska to dla nas wyjątkowy powód do
dumy, gdyż każdy jej film jest doceniany w Europie wydaje mi się
bardziej niż w samej Polsce, a przecież wszystkie jej dzieła są
mocno z Polską związane. Szumowska nigdy nie wyparła się
polskości i nie siliła się na nowoczesną europejskość. Ta cecha
decyduje według mnie o jej filmowej wyjątkowości, że na
prezentowane problemy spogląda z perspektywy Polski i to spojrzenie,
którego się nie wstydzi, wyostrza wymowę jej filmów.
„Twarz”
nawiązuje do sprawy pierwszej w Polsce transplantacji twarzy, którą
przeprowadzono w 2013 na młodym mężczyźnie. Autentyczna historia
jest dla twórców jedynie pretekstem dla ukazania z jednej strony
panoramy polskich problemów i kompleksów, z drugiej ukazania
egzystencjalnego dramatu samotnego człowieka, który uległ
wypadkowi. Te dwa elementy przenikają się w filmie i tworzą
opowieść
o współczesnej Polsce, ale także przypowieść o losie człowieka, który w jednym momencie staje się dla otoczenia dziwadłem.
Podoba
mi się humor Szumowskiej. Dla mnie jej filmy to dowód, że humor
nie ma płci. Jest to humor ostry, drapieżny i mocno ironiczny, a że
reżyserka wypowiada się w swoich filmach na „trudne tematy” to
jest wielką sztuką, by nie przekroczyć granic dobrego smaku.
Szumowska to balansowanie na granicy dobrego gustu opanowała
doskonale i chociaż czasem zdaje się, że jej filmy idą w stronę
drapieżnej publicystyki Vegi to poetyckie twisty, swoiste
zawieszenie, znak zapytania zamiast wykrzyknika, powodują, że ta
ostra wymowa jest nieoczywista i wybrzmiewa jak prowokacja a nie
deklaracja.
Tak
jest z humorem „Twarzy”, który z pozoru wydaje się najbardziej
ewidentnym wyrazem antypolskiej histerii, która stała się po
pierwsze modna, po drugie jest często przepustką dla dzieł
słabych, które nie zasługują na większą uwagę. „Twarz” nie
jest jednak filmem, który można zbyć przypięciem kilku łatwych
etykietek. Szumowska nie musi tego robić,
naprawdę nie musi podrabiać
stylu Vegi. Momentami tak jest – na przykład łopatologiczna scena
spowiedzi, która pokazuje, że Szumowska dawno nie miała nic
wspólnego z konfesjonałem. Ale są to raczej pojedyncze wpadki.
Satyra na Polskę jest w „Twarzy” wymierzona ostro i celnie.
Naprawdę możemy się przeglądać
w tym filmie jak w zwierciadle, ważne jednak, aby widz nie miał
przekonania, że to oni, ci inni są tacy, a ja jestem w porządku.
Tylko wtedy ta satyra będzie miała sens.
„Twarz”
wpisuje się w modny ostatnio nurt biograficzny w polskim kinie.
„Bogowie”, „Najlepszy”, „Sztuka kochania” to tylko kilka
przykładów, pokazujących jak autentyczne historie z sukcesem udało
przenieść
na ekran. Oczywiście „Twarz” to jedynie pretekst, by opowiedzieć
historię młodego metalowca słuchającego na okrągło „Hardwire
to self destruct” (brawurowa rola Mateusza Kościukiewicza), który
wskutek wypadku jest odbierany przez otoczenie jako wybryk natury,
ale znów mamy do czynienia z sytuacją, gdy w realnej historii
poszukujemy rozwiązań nurtujących problemów. I w tym aspekcie
Szumowska wygrywa na całej linii, bowiem tę prawdziwą historię
przenika aura bajkowej przypowiastki, która powoduje, że ta
„polska” historia nabiera uniwersalnego, humanitarnego wymiaru.
niedziela, 25 marca 2018
Recenzja filmu "Wieża.Jasny dzień" Jagody Szelc - dystrybucja Against Gravity
Dwie siostry
Dwie siostry, Mula i Kaja, spotykają
się po latach w bardzo specyficznych okolicznościach –
ośmioletnia Nina, która jest wychowywana przez Mulę i Michała nie
wie, że jej biologiczną matką jest Kaja. Niedługo ma się odbyć
pierwsza komunia Niny, a w jej rodzinnym domu zaczynają się dziać
dziwne rzeczy. Tak wygląda zarys fabuły debiutu Jagody Szelc
„Wieża. Jasny dzień” - debiutu, dodam, tyleż zaskakująco
dobrego, co nieoczywistego.
Zaczyna
się ten film jak „dogmopodobna” podróbka o biednych Polakach,
kórzy nie bardzo lubią swoje życie i samych siebie – połączenie
Smarzowskiego z feministycznymi niepokojami współczesności. Jednym
słowem nic nowego i z początku „Wieża” tym swoim stereotypowym
ujęciem mnie irytowała. Jednak od samego początku, napierw pomału
potem coraz intensywniej, jest wprowadzona tutaj natura, natura, z
którą niepokojący klimat filmu sopniowo zmienia się w horror.
Kaja,
to imię przywodzi na myśl Gaję – grecką boginię matkę, czasy
przedchrześcijańskie i nieokiełznane siły natury. Mula skojarzyła
mi się z bohaterką chińskiej legendy, która w przebraniu męskim
służyła w armii, ratując życie wielu wojownikom. Legenda ta
stała się popularna dzięki filmowi Disneya z 1998 roku. Do
walczącej o swoją rodzinę Muli przychodzi Kaja, przybywa nie
wiadomo skąd – może z mrocznych krain Tartaru, może z sabatu
czarownic na Łysej Górze. W spokojne życie sympatycznej rodziny
Muli wkrada się niepokój i zmiany burzące sielską, przedkomunijną
atmosferę.
Pierwsza
komunia to tradycja, to ustalony, odwieczny porządek, który scala
rodzinę nie tylko w aspekcie religijnym, ale także czysto
społecznym. Często owa duchowa strona uroczystości zostaje
przesłoniona przez drogie prezenty i huczną imprezę w wynajętym
kilka lat wcześniej lokalu. Ten kryzys w filmie Jagody Szelc to
kryzys tradycyjnej duchowości katolickiej, który jest ukazany w
„Wieży” przez pryzmat bezradnego wobec wydarzeń księdza.
Pogańska,
niokiełznana natura wraz z nadejściem Kai burzy ustalony porządek.
Mimo że Mula dzielnie przeciwstawia się mrocznym siłom, tytułowa
„wieża” zaczyna się rozpadać. Kaja, za którą stoją duchy
natury, chce przejąć władanie nad światem swojej córki, odebrać
dzieci tym, którzy wychowywali je do tej pory, skierować je na
bezdroża nieokiełznanych pierwotnych żywiołów, wyrwać z
bezpiecznych, opiekuńczych ramion i rzucić w nieznaną przestrzeń,
gdzie czają się demony wobec których są one bezbronne. Jeśli tu
idzie o wolność, to o wolność nagich i bezbronnych praprzodków z
ich szamańskimi praktykami jako jedynym orężem wobec wszechmocy i
absurdu bezwzględnej natury.
Ważnym
aspektem konfliktu między Mulą i Kają są jego feministyczne
inspiracje. O ile reprezentowane przez Kaję siły natury są
„naturalnie” przypisane pierwiastkowi kobiecemu, o tyle Mula(n)
musi nałożyć zbroję, by walczyć o rodzinę, która symbolizuje
kulturę i cywilizację. W świecie zdenominowanej męskości to
kobieta musi „założyć spodnie”, by bronić tradycyjnych
wartości i odbieram o jako swoisty apel Jagody Szelc do kobiet, by
stanęły po stronie porządku świata miast pierwotnego chaosu.
Kobiecość jest zatem w „Wieży” siłą destrukcyjną ale może
też bronić porządku świata, a klęska Muli jest jedynie
pesymistyczną wersją wydarzeń. Bez kobiet już nic się nie może
wydarzyć - ani dobrego ani złego – mówi reżyserka.
Z
filmu Jagody Szelc bije strach – jest to lęk przed tym, co
nastąpi. Tak jak pogańskie praktyki Hitlera i Stalina przejęły
porządek nad tym światem niecałe sto lat temu, tak i dziś stoimy
w obliczu duchowego kryzysu, kóry może zakończyć się tragicznym
żywiołem wojny, drogą ku nicości zaprogramowanych zombi, którzy
nie potrafili obronić ducha swej kultury, bo pozwolili się uśpić
w hipnotycznym transie. „Wieża. Jasny dzień” to przerażający
horror, horror, który może się spełnić.
Subskrybuj:
Posty (Atom)