Dom (zly)

Dom (zly)

środa, 1 marca 2023

Rozmowa z Krzysztofem Majchrzakiem, Muzykiem roku w Plebiscycie JAZZ 2022

 

                                                               Foto Marcin Szpądrowski

Na przekór i pod prąd

Rozmowa z Krzysztofem Majchrzakiem, Muzykiem roku w Plebiscycie JAZZ 2022


Sławomir Domański (CGK)


- Krzysztofie, spotykamy się dziś po Twoim wielkim sukcesie. Oto zająłeś pierwsze miejsce w Plebiscycie JAZZ 2022...


Krzysztof Majchrzak


Tak, ta nagroda to dla mnie ogromne wyróżnienie. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się wygranej. I tym bardziej mnie to cieszy, gdyż nie tworzę muzyki łatwej i nie staram się podobać za wszelką cenę. Co nie zmienia faktu, że cieszę się bardzo, gdy moi słuchacze licznie kupują moje płyty i przychodzą na koncerty. I widzę ich rozradowane twarze.

Natomiast czy jestem najlepszy? W sztuce nie ma najlepszych. Najlepszym można być w sporcie. Według mnie Muzyk roku to ten, który wyróżnił się czymś wyjątkowym. Dla mnie jest to nagroda za całokształt tego, co zrobiłem w 2022 roku.

Oczywiście wpłynął na to wyróżnienie przede wszystkim sukces mojej płyty solowej „432 Hz”. Moja płyta uzyskała doskonale recenzje i zajęła II miejsce wśród najlepszych płyt jazzowych 2022 w Polsce. Doskonale odebrano również płytę „Triangle” z Tadeuszem Sudnikiem i Indią Czajkowską. Zagrałem ważne koncerty, o których dużo mówiono i pisano.

Powiem o tych najważniejszych. Przede wszystkim trasa koncertowa z legendarnym Labiryntem - zespołem polsko-amerykańskim, który istnieje już w tej chwili 30 lat, a w którym gra Henryk Gembalski i Tom Bergeron.

Były też koncerty, a wcześniej płyta, z The Intuition Orchestra Ryszarda Wojciula, dużą formacją z najwybitniejszymi polskimi muzykami z kręgu muzyki improwizowanej. I oczywiście mój nowy (a właściwie przeniesiony w czasie i miejscu, gdyż urodził się już 25 lat temu we Francji) projekt muzyczno-teatralno-poetycki „Poesique” z tekstami dadaistów z kręgu Cabaret Voltaire.

Uważam, że ta nagroda jest również rekompensatą za całą moją bezkompromisową drogę artystyczną, którą rozpocząłem dużo wcześniej, z pierwszym, kultowym już składem Tie Break z początku lat 80-tych. Drogą, którą bardzo konsekwentnie idę, żyjąc dziś we Francji.


SD

Wiem, że dla Ciebie jest to wszystko bardzo ważne, ale chciałem zwrócić uwagę na jedną rzecz, że jednak otrzymałeś tę nagrodę w momencie, kiedy wydałeś swój projekt solowy, więc czy to na pewno wyróżnienie za całokształt twórczości?


KM


Może rzeczywiście nie za całokształt. Tutaj zgadzam się z tobą. Bardziej chodzi mi o drogę, którą przeszedłem. Bo skąd się wziął pomysł albumu solowego? Stało się to w momencie, w którym grałem już z czołówką światową muzyki improwizowanej. Właśnie wtedy uznałem, że aby osiągnąć jeszcze wyższy poziom komunikacji z innymi muzykami, żeby jeszcze lepiej słyszeć innych powinienem lepiej słyszeć siebie. Słyszeć i w interakcji odpowiadać jeszcze lepiej o tym, co jest we mnie. Postanowiłem zacząć improwizować sam ze sobą.


SD


Krzysztofie, zauważyłem, że ludzie często myślą, że nie ma pracy twórczej, zanim nie zasiądzie przy instrumencie czy przy maszynie do pisania. Ja się z tym zupełnie nie zgadzam, ja uważam, że to, co się dzieje w głowie, to jest najważniejsze, że to jest w ogóle cały proces, od którego się zaczyna, a cała reszta jest drugorzędna, że jeżeli nie ma tego backgroundu w postaci przemyślenia, refleksji, to twórczość donikąd nie prowadzi.


KM


Absolutnie się z tobą zgadzam – ostatnio w wywiadzie dla Radia 357 zapytano mnie właśnie o mój proces twórczy. Moją płytę solową „432 Hz” otwiera utwór o tytule „62 model do składania”. Tytuł jest oczywiście wzięty z powieści Julio Cortazara, a ja dałem ten utwór jako pierwszy, gdyż mój proces twórczy to jest właśnie rodzaj modelu do składania. Noszę pomysły muzyczne w głowie, aż nadejdzie TEN moment. Wtedy zasiadam i nagrywam. Komponuje też często tradycyjnie. I tutaj Was zaskoczę, przy pianinie.

Aby móc realizować to, o czym mówię, nauczyłem się sam nagrywać. Mam własne studio mobilne. Teraz jest to możliwe, gdyż mieści się ono w moim komputerze. Dzięki temu mogę nagrywać wtedy, gdy przychodzi natchnienie. Nie muszę „iść do biura” i być zmuszony do nagrywania w chwili, gdy nie mam natchnienia. Nagrywam sam, ale przy procesie końcowym współpracuję z wybitnym realizatorem mieszkającym w Częstochowie, Robertem Gonerą. Wspaniale mi się z nim współpracuje, to człowiek, który doskonale czuje to, co ja robię.


SD

Jak doszedłeś do tego momentu, w którym teraz jesteś?


KM


Wróćmy do tych początków, a te początki są bardzo skomplikowane, bo tak naprawdę zacząłem grać koło roku 1976-77, kiedy dostałem się do szkoły muzycznej w Częstochowie do klasy kontrabasu. Wcześniej w domu miałem też tradycje muzyczne - moja mama była wyjątkowo uzdolniona wokalnie i wujek był śpiewakiem operowym. W czasach licealnych miałem bardzo wiele zainteresowań od matematyki po antropologię, interesował mnie teatr, interesowały mnie nauki humanistyczne, więc trudno mi było wybrać. Mało brakowało, a zostałbym prawnikiem. Nie grałem wtedy jeszcze, ale moim marzeniem było stać się muzykiem

Pierwszy cykl czteroletni I stopnia klasy kontrabasu zrealizowałem w 5 miesięcy, pracując nad instrumentem praktycznie bez przerwy od rana do wieczora. I wtedy poznałem właśnie Janusza „Yaninę” Iwańskiego, który też był w klasie kontrabasu.


SD

Zwróciłem uwagę na to, że kiedy opowiadałeś w wywiadach o swoim życiu, to mówiłeś o tym, że podejmujesz decyzję i jesteś w tym bardzo konsekwentny.

KM

Jestem konsekwentny aż do bólu. Właśnie ta konsekwencja to jest też wybór tego, co chciałem grać, bo jak sam wiesz nie wybrałem łatwej drogi artystycznej ani łatwej drogi życiowej. Wyjechałem do Francji i tam też nie było łatwo. Mój wyjazd był po części wyborem narzuconym, bo ja nie chciałem tylko musiałem wyjechać ze względów politycznych. Ale na basie chciałem grać zawsze.


SD

Czy potrafisz powiedzieć, dlaczego tak polubiłeś gitarę basową?


KM

Lubię barok, a w baroku „basso continuo” jest najważniejsze. Chcę mieć wpływ na wszystko, w czym biorę udział i być za to odpowiedzialnym. Może często basista jest mniej dostrzegany przez publikę, ale to basista decyduje o harmonii, o tym, w jakim kierunku pójdzie improwizacja. A poza tym zawsze fascynowały mnie niskie dźwięki.


SD

Ale nie ma dużo basistów, którzy robią karierę solową? Raczej rolę basisty kojarzymy, że to sekcja rytmiczna, która prowadzi cały zespół a nie to, że ci muzycy mają zapędy zostania wirtuozami.


KM


W Polsce jest kilku takich basistów. Ale moją koncepcją nie jest granie solo dla popisów.

I cieszy mnie, że zauważono mój album jako płytę muzyka, nie basisty prezentującego gamę swoich umiejętności instrumentalnych. Zresztą, uważam siebie przede wszystkim za muzyka, który wypowiada się artystycznie, korzystając z gitary basowej, czy też gitary i innych instrumentów. W jednej z recenzji Maciej Lewenstein napisał, że jestem polskim Mike Oldfieldem. Dla tych, którzy nie znają polecam jego płytę „Tubular Bells”


SD


Chciałbym, żebyś opowiedział o twoich wyborach, jak ty sam siebie znajdujesz jako muzyka, czy chciałbyś zostać zaklasyfikowany do pewnego gatunku muzyki, czy też masz inny pomysł na Krzysztofa Majchrzaka?


KM

Uważam, że jestem muzykiem improwizującym, tworzącym, komponującym zarówno w sposób tradycyjny, jak i w sposób intuitywny. Ze względów praktycznych jestem częściej klasyfikowany jako muzyk jazzowy, gdyż jazz kojarzy się z improwizacją. Ale nie ograniczam się do jazzu. Interesuje mnie improwizacja nieidiomatyczna. W wielkim skrócie mogę powiedzieć, że moją ideprzewodniimprowizacji i kompozycji jest mój własny, niekonwencjonalny system muzyczny, który stworzyłem w oparciu o „Thesaurus Of Scales And Melodic Patterns" Nicolasa Slonimsky’ego oraz rozwinięcie koncepcji harmolodycznej Ornette Coleman’a. Harmolodic polega na równoważności wszelkich elementów muzycznych – harmonii, melodii i rytmu. Wszystko tutaj jest ważne, wszyscy są solistami. W utworach stosuję techniki sonorystyczne, polegające na takim kształtowaniu muzycznego przebiegu, aby nadrzędną̨ rolę pełniły jakości brzmieniowe.

Mówiąc o improwizacji muszę dodać, że interesuje mnie również improwizacja w sensie szerszym. Przygotowuję się do napisania książki o filozofii improwizacji. Dlatego też, wykorzystując czas pandemii, podjąłem w 2020 roku studia filozoficzne na Uniwersytecie Wrocławskim i jednocześnie w Paryżu na Université Panthéon-Sorbonne.

Interesuję się również muzyką współczesną. Obecnie pracuję nad transkrypcją na bas utworów Lutosławskiego. Przewiduję nagranie płyty za dwa lata.

Wracając do twojego pytania, powiem, że uważam siebie za muzyka bez granic.


SD


A czy nie było tak, że już w czasie Twojej działalności w Tie Break bardziej byliście zajęci poszukiwaniem niż określaniem się poprzez muzykę?


KM


Tak, na tym właśnie polegała wyjątkowość naszego spotkania, że w tym samym czasie i miejscu znalazło się czterech ludzi, mających zbliżoną wizję muzyki.



SD

Przypomnijmy ten pierwszy skład Tie Break.


KM

Tych czterech to ja na basie, Janusz „Yanina” Iwański na gitarze, Antoni „Ziut” Gralak na trąbce i niestety nieżyjący już Czesław Łęk na perkusji. Ten kwartet ukonstytuował się pod koniec lat 70-tych. Yanina już wtedy był bardzo dobrym gitarzystą rockowym. Ja byłem zielony jako instrumentalista, ale byłem bardzo osłuchany w jazzie. Janusz to wszystko oczywiście nadrobił, a ja na instrumencie nadrabiałem z kolei bardzo intensywną grą po kilkanaście godzin dziennie, za którą zapłaciłem tym, że musiałem przestać grać na kontrabasie na skutek kontuzji. Właśnie dlatego sięgnąłem po gitarę basową - miałem do wyboru: albo operować się i dawano mi 50% na sukces, ale istniało ryzyko, że nie będę już grał. Wybrałem drugą możliwość - nie operowałem ręki, czego nie żałuję.


SD

Czy pamiętasz miejsca, gdzie spotykaliście się na próbach? Czy były takie miejsca, które żyły muzyką w Częstochowie?


KM


To było tak dawno, a w moim życiu tyle się wydarzyło za granicą, że już nie pamiętam tak dokładnie. Przez 3 lata próbowaliśmy w różnych klubach studenckich, z których sukcesywnie nas wyrzucano, gdyż odmawialiśmy występów. Postanowiliśmy, że pierwszy koncert zagramy dopiero wtedy, gdy będziemy gotowi. I tak się stało. Nasz pierwszy oficjalny występ odbył się podczas festiwalu „Jazz Juniors” w Krakowie w 1980 roku. Zdobyliśmy tam I nagrodę, grając muzykę, która dała początek „nowej fali” w polskim jazzie.


SD

To brzmi rzeczywiście bardzo mocno: Częstochowa stała się kolebką nowego jazzu w Polsce…


KM

Tak, nowy jazz narodził się tutaj! To na bazie tego historycznego Tie Breaku z początku lat 80-tych powstał „New Jazz Band”, którego inicjatorem był Jurek Piaskowski. Grali z nami tacy muzycy, jak Andrzej Przybielski, Alek Korecki, Henryk Gembalski, Michał Zduniak.

Po „New Jazz Band” powstał „Free Cooperation” i dopiero kilka lat później „Young Power”.

Nie ma żadnej generacji Young Power w Polsce, jest generacja Tie Break – dokładnie chodzi o ten pierwszy skład zespołu. I dziwię się, że o tym się nie mówi. Jestem często zapraszany do różnych mediów i okazuje się, że dziennikarze (nawet ci z młodszej generacji) jednak o tym pamiętają. Kilka lat temu w Radiu Kraków padły na początku rozmowy słowa: „Witamy jednego z tych niezłomnych!”. Bo dla nich Tie Break to byli ci, którzy nie tylko nie zgadzali się z tymi muzykami, których nazywaliśmy „frakcją restauracyjną”, lecz także ci, którzy byli przeciwko systemowi.


SD

Opowiedz nam o swoim doświadczeniu emigranta, bo jednak zdecydowałeś, że wyjeżdżasz z kraju i praktycznie do dziś żyjesz i tworzysz we Francji.


KM

Wyjechałem w 1988 r. Dlaczego do Francji? Uważałem wtedy i nie zmieniłem zdania, że jest to idealny kraj dla artysty. We Francji występuje duże zainteresowanie kulturą i sztuką. Ale jest też ogromna konkurencja. Przyjeżdżają doskonali muzycy z całego świata, co z kolei daje szanse poznawania różnych kultur. Wielu mi odradzało wyjazdu do Francji, gdyż przede mną było dużo innych wybitnych muzyków z Polski, którzy próbowali tam osiąść. Wyjechali jednak do Niemiec lub Szwajcarii, gdyż uznali, że we Francji jest za duża konkurencja. A ja postanowiłem tam zostać, gdyż lubię podejmować trudne wyzwania. Poza tym miałem poczucie własnej wartości. I grając „trudną” muzykę, potrafiłem z niej „żyć”. Będąc we Francji miałem okazję poznać muzyków światowego formatu ze wszystkich kontynentów. Grałem, poza muzykami z Europy i Ameryki, również z artystami z Brazylii, Jamajki, Afryki, Syrii, Indii, Madagaskaru, dzięki czemu mogłem poznać praktycznie u źródeł muzykę świata.

Ten pierwszy okres, gdy mieszkałem pod Lyonem był bardzo trudny, gdyż musiałem dojeżdżać 3 godziny dziennie pociągiem do pracy w tę i z powrotem (półtora roku pracowałem w wytworni guzików, żeby mieć z czego żyć). Właśnie podczas tych podróży nauczyłem się grać „slappem”, czyli uderzając w struny kciukiem, a robiłem to bez instrumentu, wizualizując ruch.

Szybko zacząłem szukać okazji, aby grać, pomimo tego, że w Lyonie nie znałem nikogo. W dodatku poza Paryżem Francuzi nie mieli wtedy pojęcia, na jakim poziomie jest muzyka jazzowa (i nie tylko) w Polsce. Ale gdy się przekonali jak gram, to wtedy wszystko poszło bardzo szybko – w pewnym momencie działałem aż w 9-ciu zespołach, z którymi zacząłem jeździć po świecie, występowałem na przykład na wielkim festiwalu jazzowym w Montrealu.


SD

Chciałem Cię zapytać na koniec, że mimo tego, że tam się tak dobrze odnalazłeś, cały czas wracasz do Częstochowy. Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne, żeby jednak tutaj być i tutaj cały czas zaznaczać swoją obecność artystyczną?


KM

Tutaj są moje korzenie. Ja tutaj zaistniałem, to jest także istotne. Ludzie czasem myślą, że będą lepiej postrzegani, gdy się zasymilują. Bez jakiegoś pompatycznego patriotyzmu - moje korzenie to jest Częstochowa i Polska, ale jestem Europejczykiem i moim domem jest też Europa. W tej chwili mój drugi dom to Francja. Właśnie drugi, bo ten pierwszy jest tutaj.


SD

Tak, ale mógłbyś sobie poustawiać te klocki inaczej: mój pierwszy dom to Francja, bo tam mieszkam, żyję, tam zrobiłem karierę. Ty jednak mówisz – mój pierwszy dom, Polska...


KM.

Tak, i to nie są jakieś pompatyczne wypowiedzi. Ci, którzy mnie znają, mogą to potwierdzić. Najlepszym dowodem, świadczącym o moim przywiązaniu do Polski, jest to, że staram się bardzo dbać o swój sposób wysławiania się po polsku, gdyż jest to dla mnie niesłychanie ważna rzecz. Języka francuskiego też się nauczyłem przez szacunek do miejsca, w którym mieszkam. Wymagam też, aby Francuzi nauczyli się wymawiać moje imię i nazwisko bez przekształceń, a nie jest to dla nich proste. Później mi powiedziano, że to też świadczy o mojej sile. Jesteśmy naprawdę silni, gdy pozostajemy sobą i dbamy o swoją tożsamość – ja się o nią troszczę zarówno jako człowiek, jak i artysta. I to jest moje credo – zawsze pozostać sobą.

Zapytano mnie ostatnio podczas wywiadu, czy się cieszę z tego wyróżnienia. Bardzo się cieszę. I to tym bardziej, że wybrałem drogę niekomercyjną, w której nie staram się przypodobać. Kroczę drogą artystyczną, pozostając zawsze sobą i dlatego tym bardziej się cieszę, gdy publiczność docenia to, co robię. Nie próbuję udawać kogoś innego, by być bardziej na fali.

I publiczność to widzi i docenia.

Mogę powiedzieć, że ja zawsze idę pod prąd, bo wiadomo – szlachetne ryby zawsze płyną pod prąd, a z prądem płyną śmieci. Czyli „pod prąd” i na przekór.


SD

Bardzo dziękuję za rozmowę.





sobota, 31 grudnia 2022

Narodowy Spis Zespołów wyd. Ha!art - ranking

 


 Moje ulubione nazwy z Narodowego Spisu Zespołów z uzasadnieniem (ocenzurowano w zgodzie z zasadami netykiety i kancelowania mowy nienawiści – mam nadzieję)


ŻNIWA SIĘ SKOŃCZYŁY SPADŁ DESZCZ I SŁOMA POSZŁA SIĘ JEBAĆ – za życiową mądrość

UŚCISK DŁONI PREZESA – za uniwersalną wymowę

UŚMIECH KOMBINEREK – coś dla majsterkowiczów i fanów Adama Słodowego

SUPERPAŁKA I NAJEŹDŻCY Z KOSMOSU – z miłości do Jacka Pałuchy, jego malarstwa i FNS oraz Częstochowy

ROZBITE JAJA NA SZYBACH PARLAMENTU – wierząc w siłę protestu

MAGISTER Z WYCIĘTĄ PRZYSADKĄ MÓZGOWĄ – ze wstrętu do wszelkich tytułów, etykietek, półek

LATAJĄCY TABORET CZCIGODNEGO SZKIELETORA – bo wiem, kim był Szkieletor

KUFAJKA RENCISTY – słowa przeciw wykluczeniu

KULTURA OBSZCZYMURA – moja kultura

GALOPUJĄCE SANDAŁY – mieszkam w światowym centrum pielgrzymkowym

FURA GNOJU – za życiową prawdę

CIUCIO MORALES – z szacunku do spaghetti westernów i filmów Segia Leone

DELAYED EJACULATION – wiadomo

DZIADY ŻOLIBORSKIE – za aktualność polityczną

BURDEL PANA KLEKSA – czyli wszystko, co w życiu najlepsze

DENAZYFIKACJA – oby ta prawdziwa szybko nastąpiła

ŁOGDAN BAZUKA – czyli co naprawdę wydarzyło się w kwaterze komendanta

KOMBAJN DO ZBIERANIA KUR PO WIOSKACH – bo nie ma go w spisie



sobota, 17 grudnia 2022

Pisać na Berdyczów


 Barszcz radziecki


Marta Kozłowska w swoim metafizycznym kryminale „Berdyczów” podejmuje grę z tradycją rosyjskiej powieści. Pod pozorem kryminalnej zagadki – afrykański pomór krów w ukraińskim Berdyczowie – opisuje dziwności na wschód od naszego edenu.

Coś mi to przypomina, mianowicie persyflaż z tradycji rosyjskiej prozy, z którym zetknąłem się przy okazji lektury „Ruskiej klasyki” Daniela Majlinga. Obydwie książki łączy wydawnictwo Ha!art. Ruska klasyka jest dziś na topie - przynajmniej gdy widzimy ofertę krakowskiego wydawnictwa, gdzie możemy znaleźć dużo ciekawych, ale też dużo śmiesznych książek.

W Ha!arcie najczęściej ten śmiech bywa przez łzy i tak jest w przypadku „Berdyczowa” Marty Kozłowskiej. Karol Pytanko, specjalista do spraw weterynarii, przyjeżdża do Berdyczowa, by odkryć przyczynę pomoru trzody chlewnej. Na miejscu odkrywa, że dzieją się tam dziwne rzeczy – jak za przyczyną czarodziejskiej różdżki znikają ludzie a nawet przedmioty. Karol Pytanko staje twarzą twarz wobec metafizycznych zagadek godnych „Mistrza i Małgorzaty” i Archiwum X.

W posttotalitarnej aurze wszystko jest możliwe. Diabelskie harce odżywają i wiodą nas w tym groteskowym korowodzie poprzez życie tak nieprawdziwe, że nie wiadomo, czy Śmierć w ogóle istnieje. Ale włącza mi się małe pytanko (sic!) - czy to wszystko się u Marty Kozłowskiej zgadza? Czy udało się jej mnie zaczarować a nie rozczarować? I to pytanko jest w kontekście „Berdyczowa” niebezpieczne. Bo nie byłoby tego „pytanka”, gdyby wszystko mi się tutaj zgadzało, choć nie potrafię wskazać, jakiego elementu mi tutaj brakuje, żeby móc „pisać na Berdyczów” bez nadziei na odpowiedź.

Lubię ha!artowe groteski i ryzykowne konwencje, jestem cały „za” i jestem także „za” „Berdyczowem”. To była jednak wysoko postawiona poprzeczka – z ludowości Gogola i „urban legends” Bułhakowa.  Czy udało się ją pokonać? Każdy czytelnik musi sam poszukać odpowiedzi, ja mam poczucie, że trochę zabrakło.

wtorek, 1 listopada 2022

Refleksja o książce Gaby Krzyżanowskiej "Jedna czwarta wróbla". Wyd. Ha!art

                                                                     okładka HA!ART



Analiza ciąży


Książka Gaby Krzyżanowskiej, „Jedna czwarta wróbla”, to dziennik ciąży - intymny zapis tych dziewięciu miesięcy, zapis niemal fizjologiczny, jednak to, co najważniejsze dla tej książki dzieje się w sferze myśli. W efekcie dostajemy ciążowy „overthinking”, który wciąga czytelnika w głowę bohaterki i autorki.

Przepływamy z dnia na dzień, z płynami ustrojowymi, pokarmami, nastrojami. Czujemy się jak embrion orbitujący w tym świecie między mózgiem autorki-bohaterki a płodem, bezradni wobec natury i biologii. I to jest bardzo intymne wejście praktycznie w ciało przyszłej matki. Doświadczenie może niezbyt przyjemne, ale interesujące – jakby przeniknąć przez czyjąś skórę.

Empatio – pozwól żyć. Tak mi się pomyślało, że bez pancerza obojętności ciężko byłoby dotrwać do rana. I tak mi się pomyślało, że ta wirująca pralka myśli, mogłaby nabrać takiego impetu, jak nuklearny figdet spinner i wynieść przyszłą matkę na orbitę okołoziemską albo jeszcze dalej, a my czytelnicy moglibyśmy tylko zawołać – Halo! Gaba, tu ziemia!

Uważam, że można pisać o wszystkim, że opisywanie sytuacji skrajnych, oswajanie tabu ma po prostu sens. Ma sens tym bardziej, jeśli to „przepisanie” wrażeń i emocji pozwoliło przetrwać, pozwoliło zwolnić wirującym myślom.  

 

piątek, 7 października 2022

Recenzja książki Mai Staśko "Hejt polski" - wyd. Ha!art

 

                                                               okładka https://www.sklep.ha.art.pl/

Królowa hejtu


Piszę o książce Mai Staśko „Hejt polski”. Książka Mai Staśko składa się z hejtu, hejtu wypreparowanego z jej internetowych aktywności – komentarzy pisanych pod jej postami. Książka Mai Staśko to szambo, które wybiło i które zalewa nasze oczy i mózgi. „Hejt polski” to ważna książka, bo jest żywym zapisem tego, czym żyje Maja Staśko i czym żyjemy my – my, użytkownicy internetu, my, użytkownicy nowych mediów.

Starożytni dobrze wiedzieli, że portret jest dialektycznie złożony z wymierzonych przeciw niemu paszkwili i z jego sławy". My w XX wieku zmierzamy do tego, aby u siebie widzieć tylko powód do sławy, a u innych tylko do hańby” – pisał w XX wieku Bohumil Hrabal. Na dowód tego we wstępie do swojej książki „Aferzyści” zamieścił fragmenty listów, które otrzymywał od czytelników. Były to głównie, mówiąc dzisiejszym językiem pop-kultury, „hejty”. Hrabal, wracając do korzeni, wyprzedzał swój czas.

W XXI wieku hejt jest towarem. Co łączy Maję Staśko, Marcina Najmana i Jarosława Jakimowicza? To na nich „internety” wylewają hektolitry hejterskich odchodów. Wszyscy oni nie są wybitnymi przedstawicielami swoich dziedzin – Maja nie jest wybitną pisarką (podobnie jak Jaś Kapela), Najman nie jest wybitnym bokserem, Jakimowicz-dziennikarzem. Ale wszystkie te osoby mają silną konstrukcję psychiczną i nie przejmują się „co ludzie powiedzą”. Ktoś powie, że Maja Staśko walczy o słuszną sprawę. Podobnie uważa Najman, broniąc Jasnej Góry, Jakimowicz, wyrzucając tęczowe flagi do kosza na śmieci– każda z tych osób przekonana jest o własnej racji i może za nią oddać życie. Hejt jest dla nich wszystkich tylko dowodem, że ich racja jest ichnia!

Niedawno Ha!art wydał książkę „To nie jest Polska” – także w serii konceptualnej. Książka jest audiodeskrypcyjnym scenariuszem ważnych dla Polski wydarzeń. Książką tą rządzą skrajne emocje, ale audiodeskrypcyjny opis pozbawia je elementu wartościowania. Tęczowe i feministyczne marsze zrównują się z marszami narodowców. Zostają emocje, zostaje kultura hejtu, w jakiej żyjemy. Te same wpisy, co u Mai Staśko, znajdziemy u Najmana czy Jakimowicza. Bohaterowie internetów nie odkryli Ameryki, że aby wzrastać, potrzeba nawozu. Wspólnym mianownikiem dla ich działań jest subkultura MMA, gdzie hejt połączony jest z bezpośrednią, fizyczną agresją. Maja Staśko wystąpiła na takiej gali, czym, w moim przekonaniu, przypieczętowała swoje autentyczne motywacje.

Lepiej żeby cię nienawidzili, niż gdyby cię nie było – tak brzmi motto współczesnych czasów. „Hejt polski” będzie kolejną trampoliną dla internetowej sławy. Ale, pamiętajmy, ta zabawa jest tylko dla silnych osobowości. Hejt polski ma dziś twarz Mai Staśko.


środa, 17 sierpnia 2022

portretprowincji.pl -refleksja






                                      fotografia z albumu portretprowincji.pl autor Jacenty Dędek


 Czarno-biała fototapeta


Ta Polska B była wcześniej obśmiana jako rakowa przestrzeń po transformacji. Filmy „Arizona” i „Czekając na sobotę” dobijały tę egzystencjalną prostrację politowaniem lub szyderą. Polska prowincja to był krajobraz po demontażu – PGR-ów, przemysłu, kultury. Nikt nie potrafił dostrzec tego ulotnego piękna, skazanego na pożarcie przez „nowy wspaniały świat”. Ale z czasem pojawiło się poczucie straty. W tym miejscu pojawiły się książki Magadaleny Okraski „Ziemia jałowa” i „Nie ma i nie będzie” czy Piotra Mareckiego „Polska przydrożna”. W tym miejscu – trzydzieści lat po rozpadzie, w roku 2020 – pojawił się album Jacentego Dędka z tekstami Katarzyny Dędek „portretprowincji.pl”.

A ja dodam, że to niechciane piękno znałem od dawna – z książek Bohumila Hrabala, z obrazów Jerzego Dudy-Gracza. To są te „miasteczka, w których zatrzymał się czas” z ich niesamowitymi, zwykłymi-niezwykłymi bohaterami. W pędzie za „nowym wspaniałym światem” nie mamy czasu przeżywać piękna. Dziś wszystko przypomina fototapetę, obrazek bez głębi, bez ostrości marzeń i tęsknot, który wyrażał ten wszechobecny i wstydliwy prlowski kicz – kicz z Madonną, kicz z papieżem, kicz z morzem i plażą. Urzeczywistnienie marzeń o dostatku odebrało nam prawdziwe marzenia o spokoju i beztrosce. Na to miejsce przyszło zagrożenie, że wypadniemy poza margines. A wypadniemy, gdy nie zdążymy za tym światem. Dziki pęd bez szczęścia i pocztówki z egzotycznych wakacji w realnym kiczu naszego życia na fejsbuku lub instagramie zastąpiły nam prawdziwą radość i piękno.

Takie jest piękno polskiej prowincji w książce Katarzyny i Jacentego. „portretprowincji.pl” to czarno-biała fototapeta z prawdziwego życia, z prawdziwych marzeń, wspomnień i emocji. "Ich portret” to także zapis dzielności ludzi, którzy może nie wyglądają jak superbohaterowie z instagrama, ale którzy się nie poddali.

I muszę dodać jeszcze jedno – temat żydowski powraca tutaj nieustannie. Momentami odbierałem teksty Katarzyny jako dyskusję z „Shoah” Claude’a Lanzmana, szczególnie tekst „Miasto balkonów”. Dawno nie czytałem tak przejmującego tekstu na temat rozliczeń polsko-żydowskich. Ten tekst aż prosi się o ciąg dalszy – ciąg dalszy, który poszedłby pod prąd obowiązujących, upolitycznionych narracji.  

 

wtorek, 16 sierpnia 2022

"Podziemia" - finisz


 W "Podziemiach", tej arcypowieści z motywem przewodnim piłki bejsbolowej, powieści arcyamerykańskiej, powieści o powojennej Ameryce XX-go wieku, wszystko - bogaci i biedni, luksusy i śmieci, wojna i pokój  - zostaje zrównane w planie śmierci. Sztuka próbuje to wyrazić, tylko nie wiadomo po co. I takie wrażenie pozostaje po tym blisko tysiącu stron syntezy Ameryki przed WTC- poczucie głębi egzytencji i historii oraz straty czasu jednocześnie.