Dom (zly)

Dom (zly)

środa, 25 maja 2016

UBIQUE - znaczy wszędzie. Kilka słów o "Ubiku" Philipa K. Dicka

zdjęcie lubimyczytac.pl
 
Bóg jak narkotyk
Uciekałem jak od ognia, bo to SyF. Ale przeczytałem esej Sosnowskiego, a raczej zacząłem czytać, bo autor ostrzegał, że tam spoileruje, więc mówię, przeczytam "Ubika" - co mi tam - jak to taka filozoficzna książka, a potem dopiero esej Sosnowskiego, żeby w głowie lepiej poukładać. I to jest Wielka Literatura. Futurystyczny kostium mnie męczył, ale tak gdzieś do połowy. A potem to już jest czysta metafizyka, jakiś czwarty wymiar opowieści. I zrozumiałem, że bez tego sf ubrania, ta powieść nie wychodziłaby poza czas. "Ubik" Ubique - wszędzie. Wszystko. Bóg jak narkotyk, którego jest zawsze tyle, ile potrzebujesz, ale że bez niego nie istniejesz. Jedyny narkotyk bez którego nie ma życia, bez którego wszystko umiera, bez którego jesteśmy tylko własnym snem bezradnym wobec złego, które dąży do zniszczenia życia - jakby nicość, pustka nie mogła pogodzić się z istnieniem czegokolwiek. Tylko tyle. Może będzie więcej, ale rozkmina tej wielkiej metapowieści potrwa. Moim uczuciem jest podziw, moim uczuciem jest oniemienie.
pokaż mniej.


poniedziałek, 16 maja 2016

Recenzja książki Roberta Ziębińskiego "Wspaniałe życie" - WAB

12-05-2016
zdjęcie okładki i recenzja lubimyczytac.pl
 

Picie jako ciągota literacka

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Wspaniałe życie
Autor książki: Robert Ziębiński

Pisanie jest takim samym nałogiem jak alkoholizm. Wielu pisarzy to alkoholicy, którzy opisują swoją chorobę. Jakbym miał tutaj wyliczać natchnionych pijusów, to nie starczyłoby jednej strony, a mowa byłaby tylko o tych, których znam. Mój kochany Hrabal, pokochany za chlanie z Vladimirkiem i Egonem Bondy. Bukowski – ochlejmorda pierwszej kategorii, alkoholowy kaskader. Jerofiejew – Moskwa-Pietuszki na bani. Pilch pod mocnym aniołem. Hłasko w liceum. Wódka wypita z Markiem Nowakowskim na rok przed jego śmiercią. Nie kochamy ich prozy za piękne opisy, na piękne oczy. Kochamy ich prozę za litry alkoholu, które płyną z kart ich powieści. „Wspaniałe życie” Roberta Ziębinskiego z kielonem dziarsko dzierżonym w dłoni na okładce i zapowiedzią „niesamowity mix powieści pijackiej i kryminału” dzielnie podąża tym tropem.

Ile czytajo-godzin spędziłem w knajpach, w najpodlejszych mordowniach, z Hrabalem lub Hankiem w ręku? Duuuuużo. Za dużo. Płynąłem alkoholem w szklankach i na stronach powieści. Do południa najlepiej, bo wtedy nikt nie przeszkadzał. Alkohol jest dobry dopóki się nie dowiesz, że jest zły i nie zaczniesz tęsknić za trzeźwością. A potem tęsknisz za ochlajem, ale wiesz, że to cię zniszczy, więc masz jeszcze jakiś wybór.

Ale po co czytać książki jak nie ma tam chlania i ostrego seksu? Po pijaku oczywiście.
To wszystko mamy u Ziębińskiego, autora, którego znałem z tego, że popełnił

nieautoryzowaną biografię Stephena Kinga. Teraz idzie w ślady polskich kobiet-pisarek-celebrytek – Ilony Felicjańskiej i Małgorzaty Halber z jej epokowym dziełem „Najgorszy człowiek na świecie”. „Najgorszy sort człowieka” chciałoby się rzec i to zanim stało się to modne. I właśnie o takim „najgorszym sorcie” jest książka „Wspaniałe życie”. Alkoholizm w literaturze – wszędzie zadeptane ścieżki. Narkotyki nie odebrały chwały etanolowi i od zamierzchłej starożytności literatura unosi się na falach piwa, wina, wódki jak Noe na swojej barce. Ktoś tu mówił coś o banale? Ktoś tu pisał coś o banale?

Lubię czytać o przegranych, o looserach. Alkoholizm nadaje nieudacznictwu oryginalny polor. Po pijaku człowiek walczy ze swoim niespełnieniem i sam fakt picia go w tym akcie uwzniośla. Bo co jest ciekawego w ludziach sukcesu? Dla mnie to nuda i tak naprawdę wolimy tracić czas niż się starać. Praca jest nudna, picie jest ciekawe. Piłem z nudów, bo jak piłem, to się nie nudziłem. Nie bałem. Bo piłem ze strachu. Strach wraca na kacu, więc zawsze przegrywałem. I o tym jest ta książka. Picie zawsze idzie w parze z przegraną, która pod wpływem alkoholu urasta do rangi greckiej tragedii, a potem jest szansa na zmianę, najczęściej niewykorzystana i ta pijacka romantyka nas pijaków uwodzi. A wszystko to podszyte pospolitością i standardem. Miliony ochlaptusów, którzy przy każdym kieliszków stwierdzają banalny fakt, że to wszystko nie ma sensu. Ile heroizmu trzeba, żeby codziennie rano wstać i sprostać rzeczywistości, która jest tak paranoicznie monotonna?

W ogóle to dlaczego nikt jeszcze nie zorganizował festiwalu literatury pijackiej? No bo festiwali kryminalnych mamy bez liku. Powieść Roberta Ziębińskiego mogłaby startować w obu kategoriach. A gdyby to połączyć i stworzyć festiwal kryminałów z wątkiem alkoholicznym? Cóż, kryminał nie jest najmocniejszą stroną powieści „Wspaniałe życie”, ale jako alko-powieść sprawdza się doskonale. Tak czy siak trzeba stwierdzić, że alko-powieść stanowi odrębny gatunek literatury. Niech będzie, że banał, że było, ale temat ma żarcie i każdy początkujący adept sztuki pisarskiej musi się z tym zmierzyć, a jeśli nawet nie musi, to jest alkoholizm marketingowym pewniakiem.

Ziębiński próbuje iść nową alkoholową dróżką. Na próżno. Żadne tłumaczenia, że pijaństwo jest passe, że jest nudą, że jest pospolitością nie jest w stanie zniwelować potencjału, jaki drzemie w C2H5OH w kontekście literackim. Zresztą tak samo jest z wszelkimi odmianami „Pamiętników narkomanki” - chodzi zawsze o jedno, żeby się wybić na motywie uzależnienia. I właśnie to się Ziębińskiemu udaje, choćby nie wiadomo jak mocno sobie zaprzeczał. Czytamy, bo nam się podoba picie, trzeźwienie, loteria – wychla, nie wychla. Polscy pisarze nigdy nie potrafili opowiadać o miłości. Potrafili za to pisać o piciu. I o śmierci za ojczyznę. Ziębiński też potrafi. Wyssał to z mlekiem matki. Czekam na powieść o powstaniu warszawskim.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Recenzja książki "Naśladowcy" - wyd. Otwarte

19-04-2016


zdjęcie okładki i recenzja lubimyczytac.pl

Pogrobowcy nazizmu

Tytuł książki: Naśladowcy
Autor książki: Ingar Johnsrud

Skandynawski kryminał, który spełnia wszelkie wymogi, by zaliczać się do grona czołowych przedstawicieli tego nurtu – tyle już na wstępie mogę powiedzieć o powieści Ingara Johnsruda „Naśladowcy”, którą w swojej kryminalnej serii „Zodiak” prezentuje wydawnictwo Otwarte.
Norwegia – to stamtąd pochodzi Ingar Johnsrud. Kraj piękny i tajemniczy, pełen kontrastów i, mimo bogactwa, problemów. Kiedy dziś myślę o Norwegii to oprócz pięknych lasów i cudownych fiordów na myśl przychodzi black metal z najmroczniejszą z mrocznych grupą Mayhem na czele, w której doszło do konfliktu zakończonego zabójstwem jednego z członków zespołu. Drugim skojarzeniem jest Anders Breivik – tu komentarz jest zbędny. I, myśląc o Norwegii, zadaję sobie pytanie – jak to jest, że w kraju dostatnim, gdzie mieszkają spokojni ludzie, rodzą się takie schizy? Czy to nie duchy starożytnych, pogańskich bogów, wyłaniają się z pradawnych lasów, by mścić się na nowoczesnej Skandynawii?

To ostatnie pytanie bardziej jest prowokacją niż pragnieniem otrzymania odpowiedzi, ale gdy trzymam w ręku książkę „Naśladowcy” to włączają mi się wszystkie negatywne skojarzenia i specyficzna fobia, która każe wierzyć, że ta nowoczesna i piękna Skandynawia to jedynie wierzchnia warstwa, pod którą narastają pokłady wszelkiego współczesnego zła. „Naśladowcy” bowiem to fundamentalizm religijny islamski i chrześcijański, mroczne loże i stowarzyszenia, terroryzm i eksperymenty z bronią biologiczną, w końcu eugenika i nazizm – wszystko to znajdziemy w powieści Johnsruda.

Komisarz Frederik Beier jest świeżo po rozwodzie. Jego życiowe problemy nakładają się na sprawę brutalnego zabójstwa, które zostało dokonane na członkach chrześcijańskiej sekty „Światło Boga”. W rozwiązaniu zagadki pomaga mu Kafa Iqbal, z racji swego pochodzenia specjalistka od islamskiego terroryzmu. Jednak czy ten trop okaże się prawdziwy? Wkrótce okazuje się, że krwawa zbrodnia sięga korzeniami głęboko w mroczną historię II wojny światowej i wiąże się z genetycznymi doświadczeniami prowadzonymi przez faszystów.

„Naśladowcy” to epicka w formie fabuła, pełna mylnych tropów i rozgałęziających się ścieżek. Twist leci tutaj za twistem a wszystko to odbywa się przy opisie brutalnych eksperymentów na żywych organizmach ludzkich i posoki, która bryzga na większości kart powieści. Do tego Johnsrud mierzy się z ważnymi dla Europy i jego ojczyzny tematami. Porównania do powieści Jo Nesbo i Stiega Larssona nie wydają się w przypadku „Naśladowców” na wyrost. Jest tu jeszcze ten specyficzny, norweski mrok, który doprawia tę historię chłodem i żarem jednocześnie.

Po prostu warto to sprawdzić – polecam zarówno miłośnikom skandynawskich kryminałów jak i tym, którzy oczekują od prozy gatunkowej głębszej refleksji na temat współczesnego świata i jego problemów.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Recenzja zbioru reportaży Marcina Kołodziejczyka "Bardzo martwy sezon" - wyd. Wielka Litera

recenzja i zdjęcie okładki lubimyczytac.pl



18-04-2016

Polska numer B

Autor recenzji: lapsus
Autor książki: Marcin Kołodziejczyk

Jak to dobrze, że są książki. Jak to dobrze, że są takie książki, które składają się z tekstów prasowych, które zbierają felietony i reportaże z wielu lat. Gazet dziś mało kto czyta, starych gazet zupełnie nikt, a taka lektura jest jak wejście po raz drugi do tej samej rzeki, opis świata, który przeminął, ale który stworzył ten nasz dzisiejszy. Czy ten obecny świat jest lepszy? Nie wiemy, ale z tych starych reportaży dowiadujemy się, że ten miniony nie był taki zły, gdy spojrzeć nań z dystansu. Tak jest w przypadku książki Marcina Kołodziejczyka „Bardzo martwy sezon”, zbioru reportaży, które pierwotnie ukazywały się w rubryce „Na własne oczy” Tygodnika Polityka w latach 2000-2014.

Ciekawi mnie inspiracja Kołodziejczyka dla jego reportaży. Pierwszy tekst prezentowany w książce pochodzi z 2000 roku, natomiast w 1998 roku powstał film dokumentalny Ewy Borzęckiej zatytułowany „Arizona”. Film przedstawiał mieszkańców popegeerowskiej wsi Zagórki, którzy czekają na Godota i spożywają wino marki „Arizona”. Ten reporterski dokument stał się inspiracją dla wielu dzieł. Mówiąc, że stał się inspiracją, mam na myśli to, że był pierwszy. Później powstawały takie filmy jak na przykład „Pieniądze to nie wszystko” Machulskiego czy „Zmruż oczy” Jakimowskiego (zresztą o aktorze innego filmu Jakimowskiego „Sztuczki” jest jeden z reportaży „Bardzo martwego sezonu”), gdzie wyrażona została już swego rodzaju moda, by ludzie kultury i biznesu nieśli swój kaganek oświaty i postpozytywistycznie ulepszali, edukowali, naprawiali polską wieś. Reportaże Kołodziejczyka idą tym tropem.

„Sceny kulturalne we wsi mazurskiej”, „Pod sklepem”, „Porno dla ubogich”, „Opakuj i sprzedaj swoją wieś” to tylko niektóre tytuły tych reportaży. Już one wprowadzają nas w świat prowincjonalnych tematów, które zawsze polskiego czytelnika będą cieszyć, bo „wsi spokojna, wsi wesoła” jak wiadomo z serialu „Ranczo”. W tych reportażach jest nadzieja i beznadzieja, jest dobro i małe, wredne wiejskie zło, jest inny, zacofany świat jak z kart Stasiuka i jest pragnienie zmiany i nowoczesności.

Teksty, składające się na ten tom, nie są poświęcone jedynie tematyce wiejskiej. Pojawia się tutaj także krajobraz postindustrialnych zgliszcz, pozostałych po upadłych zakładach, które także są widmami słusznie minionego okresu PRL. Zawsze za tymi obrazami stoi pytanie, co się tutaj wydarzy, co będzie dalej. Kołodziejczyk w kilku tekstach podąża śladem ludzi, którzy ruszają z miejsca, podróżują, by odnaleźć swoje nowe miejsce w życiu, by wyrwać się z beznadziei, która może i jest poetycka, ale tylko dla kogoś, kto patrzy na to z boku. „Z daleka widok jest piękny” - tak zatytułował swój film o polskiej wsi Wilhelm Sasnal i to jest dobry tytuł.

Tak już mam, że jak film lub książka jest o wsi to jestem kupiony. „Chłopów” czytałem trzy razy, a „Ziemia obiecana” to była droga przez mękę. Kocham „Wesele” Wyspiańskiego, Wajdy i Smarzowskiego. Jestem typische polnische redneck, który inhaluje się disco-polo, klubami bara bara riki tiki tak, statuą ze Świebodzina, Radiem Maryja, Sanktuarium w Licheniu i całym tym pisowskim wstrząśniętym niezmieszanym folklorem Polski numer B, C, a nawet D. To dlatego lektura reportaży Marcina Kołodziejczyka sprawiła mi dziką rozkosz. I wszystkim tym, którzy kochają polskie antysielanki książkę tę polecam i zachwalam.

Tylko jak czerw drąży me mroczne korytarze pytanie, po co polski inteligent, literat jedzie na wieś? Zobaczyć tę prawdę polską i siermiężną, zmierzyć się z nią i z samym sobą? A może wybić się na fejmie polskiej wiochy? Czepiam się, bo „Bardzo martwy sezon” to dobra literacka robota, a to przecież najważniejsze.

Dobrze się stało, że takie teksty trafiają do książek, dobrze się dzieje, że możemy powrócić do tych lat całkiem niedawnych ale przecież odległych, by zobaczyć jak zmienił się polski krajobraz. Takie spojrzenie z dystansu ma dużą moc i dużo potrafi nam uświadomić.

sobota, 2 kwietnia 2016

Recenzja książki Bronnie Ware " Czego najbardziej żałują umierający" - wyd Czarna Owca

30-03-2016
zdjęcie okładki i recenzja
 

Czyńmy dobro

Autor recenzji: lapsus
Autor książki: Bronnie Ware

Bronnie Ware uśmiecha się do nas z okładki tej książki. Jej uśmiech wzbudza uśmiech. Uczucie szczęścia. Są tacy ludzie, na których widok, od których słów unosimy się kilka centymetrów nad ziemią. Czujemy się szczęśliwsi i lepsi. Od kiedy mam tę książkę robię sobie z niej kompres. Kiedy źle się czuję, boli mnie głowa albo coś innego, biorę ją do ręki, spoglądam na zdjęcie Bronnie i jakby ręką odjął.

Kim jest Bronnie? Jest Australijką, podróżniczką, znaną na świecie blogerką, w końcu autorką książki „Czego najbardziej żałują umierający”. W książce Bronnie opowiada nam historię swojego życia i możemy się tam dowiedzieć dużo więcej na jej temat, ale najważniejsze są tutaj rozmowy z ludźmi, którzy odchodzą na drugą stronę, bo właśnie opieka paliatywna jest życiowym wyborem, jakiego dokonała autorka książki. Bronnie dzieli się z czytelnikami tym, czego dowiedziała się od ludzi stojących w obliczu nieuchronnej śmierci.

Żyjemy tak jakby jej nie było. Śmierć czeka każdego z nas, a przecież nasza kultura eliminuje i usuwa ją z pola widzenia. Czasem śmierć zaskakuje człowieka w najmniej spodziewanym momencie, uderza jak piorun i wtedy pozostawiamy po sobie zamęt, chaos, tysiące niezałatwionych spraw, tysiące niewypowiedzianych słów. Dlaczego tak się zdarza? Bo eliminowanie śmierci z horyzontu naszego poznania rodzi strach. Śmierć staje się dla nas najdzikszą bestią, potworem z naszych nocnych koszmarów. A przecież śmierć jest jak kromka chleba, jest naszym powszednim doświadczeniem, gdyż od momentu narodzin zegar nasz tyka wstecz. I tylko nie wiemy, jak dużo czasu nam pozostało – więcej, mniej, a może wcale.

Ach Bronnie, Bronnie w Twej książce jest tyle mądrości i spokoju. Filtrujesz te wszystkie historie o ludzkim umieraniu przez swoje doświadczenie, że stają się one bardziej osobiste, można powiedzieć, że przeglądasz się w oczach umierających, by lepiej poznać siebie, a dzięki temu dać nam odwagę i siłę. Prawda o życiu jest złożona w śmierci, tę prawdę chcesz nam powiedzieć, prawda?
A piszesz po to, byśmy, gdy nadejdzie ta chwila, nie musieli powtarzać, jak bohaterowie Twojej książki: szkoda, że nie miałem odwagi żyć, tak jak chciałem; szkoda, że tak dużo pracowałem; szkoda, że nie miałem odwagi okazywać uczuć; szkoda, że straciłem kontakt z przyjaciółmi; szkoda, że nie pozwoliłem sobie być szczęśliwym.

Bronnie, Twoja książka jest wspaniała, bo zamiast straszyć medycyną, uczy jak żyć. Dawałaś innym tyle z siebie, a co ja mogę dać Tobie? Wiem, mogę dać innym ludziom więcej zanim będzie za późno! Zanim przyjdzie moja kolej. Tak chcę żyć, dzięki Twojej książce, Bronnie! Czynić dobro i wypełniać każdy dzień miłością do ludzi i świata! Czyńmy dobro, oto sens i przesłanie Twej książki, która nie jest o śmierci ale o życiu! Dziękuję Ci Bronnie, będę pamiętał

czwartek, 24 marca 2016

Recenzja zbioru felietonów "Setka" Krzysztofa Vargi - wyd. Wielka Litera

23-03-2016\
zdjęcie i recenzja lubimyczytac.pl
 

Polak Węgier dwa bratanki

Tytuł książki: Setka
Autor książki: Krzysztof Varga

Krzysztof Varga, pisarz, dziennikarz, nade wszystko rewelacyjny felietonista, ma węgierskie korzenie. Dał temu wyraz w swojej książce „Gulasz z turula”, która opisywała współczesne Węgry zanim stało się to modne. Czy istnieje związek między pochodzeniem Krzysztofa Vargi a zbiorem jego felietonów zebranych w tomie „Setka”. Według mnie jest i to bardzo wyraźny.

Felietony te pochodzą z lat 2012-2015 i drukowane były w „Dużym formacie”, magazynie „Gazety Wyborczej”. Powszechnie wiadomo, że gazet dziś nikt nie kupuje, więc dobrze się stało, że perełki polskiej felietonistyki zostały zebrane w osobnej książce. Dobrze się stało także dlatego, że „Setka” jest wyjątkowym i ważnym zapisem momentu przełomu, który w tym czasie miał miejsce.

„Setka” to książki, „Setka” to filmy. Rzadziej te dobre, którymi autor felietonów się zachwyca. Częściej są to dziełka, o których Krzysztof Varga nie ma zbyt wysokiego mniemania. I właśnie w tych zjadliwych tekstach autor wspina się na wyżyny. Varga staje się tutaj tropicielem miernoty, głupoty, katolickiego zaścianka. Gdybyż zatrzymał się nasz felietonista na pisaniu tekstów o dobrych dziełach któż usłyszałby o prawicowych pisarzach i dziennikarzach, a to oni są prawdziwą pożywką dla literackiej szydery, którą Varga uprawia.

No właśnie, któż by usłyszał o kościelnych publicystach jak ksiądz Oko czy biskup Hoser, o powieściach Polkowskiego czy Wildsteina, o Horubale czy zapomnianym Łysiaku, gdyby nie felietony pana Vargi. I tutaj jest ta nić wiążąca wątek węgierski z polskim. Wiadomo wszak, że prawica polska zapatrzona jest w ideały węgierskiej demokracji spod znaku Victora Orbana. Varga więc krytykuje ten punkt widzenia, kopiąc bez litości w odsłonięte intelektualnie mielizny prawicowych publicystów. Punktuje celnie, z zadziorem i humorem jednocześnie, że czytelnik tekstu nie czyta lecz chłonie bez opamiętania, co raz parskając śmiechem znad książki. I czego się dowiaduje z tych felietonów ku chwale „Gazety Wyborczej” pisanych? Dowiaduje się zatem, że prawicowe pisarstwo i publicystyka to główny nurt polskiego życia intelektualnego. I co robi powyższy czytelnik? Sięga raz po raz po prawicową prasę i literaturę. I co się temuż czytelnikowi ukazuje? Że to literatura i publicystyka równie wesoła jak felietony Krzysztofa Vargi. Więc czytelnik zostaje wiernym czytelnikiem „W Sieci” albo „Do Rzeczy”, gdyż, parafrazując Jana Pietrzaka, dziś już nie satyryka lecz polityka jak najbardziej prawicowego, „lepiej i tak nie będzie, więc niech przynajmniej będzie weselej”.

I tak oto Krzysztof Varga wyłania się z felietonów, które jak tytułowa „Setka” uderzają do głowy, jako propagator myśli prawicowej, jako gorący orędownik węgierskiego modelu demokracji. To dzięki Krzysztofowi Vardze otwiera się dla nas skarbiec tych idei i choć szydera Vargi nie ogranicza się do prawej strony sceny politycznej, to jednak plon obfity wydaje właśnie to, co zasiane zostało w naszej rzeczywistości polskiej wzorem braci Madziarów. Zatem „Lengyel magyar – két jó barát”. Polish Hungary Freedom forever! Uwaga – stara prawda, że „Polak Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki” w kontekście tytułu „Setka” może wywołać u czytelników rausz, który może owocować zrywem patriotycznych uniesień.

sobota, 19 marca 2016

Recenzja książki "Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka" Cezarego Łazarewicza - wyd. Czarne

11-03-2016
zdjęcie okładki i recenzja www.lubimyczytac.pl
 

Metodologia kłamstwa

Autor recenzji: lapsus
Autor książki: Cezary Łazarewicz

Byłem wtedy dzieckiem. Sprawę Grzegorza Przemyka pamiętam jak przez mgłę. Może bardziej z późniejszych relacji. U mnie w domu o takich sprawach się nie mówiło, albo powtarzało oficjalną wersję, że chuligani narozrabiali. Wujek, co przyjeżdżał na wódkę i schabowe, mówił, że w Skierniewickiem za słowo Solidarność wieszają – to zapamiętałem, to wieszanie jakoś mi w pamięci utkwiło. Nie raz ojca i matkę znajomi esbecy ratowali przed pałowaniem. A co to ma do rzeczy, czyli do książki Cezarego Łazarewicza „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka”? Ano rzecz jest o kłamstwie, które żyje obok nas i o prawdzie, której nie potrzebujemy.

Taki banalny przykład - Goebels twierdził, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Hołdował tej zasadzie towarzysz Urban, w latach 80. rzecznik rządu, a dziś podziwiany chyba bardziej niż w latach 80., gdy stał się synonimem hipokryzji państwa wobec obywateli i wierności goebelsowskiej zasadzie. Tak, w kłamstwo trzeba uwierzyć, potem już wszystko staje się możliwe. Tak, kłamstwo uprawniają wyższe racje polityczne, czy państwowe, Historia to równy stuk defiladowego marszu, nie płacz osieroconej matki.

Książka Cezarego Łazarewicza jest formalnie nie tak znowu częstym przykładem w polskiej literaturze reportażu sądowego. Mam wrażenie, że kiedyś takich książek było więcej, ale dziś ich funkcję przejął reportaż filmowy. Jest to przykład ciekawy także dlatego, że ma formę książki, więc nie ma tutaj formalnych ograniczeń, jakie stwarza prasa. Autor nie musiał się liczyć ze skromną objętością gazetowego tekstu. W efekcie otrzymujemy szczegółowy zapis tego wszystkiego, co działo się od momentu pobicia Grzegorza Przemyka aż do chwili ogłoszenia wyroku. Ale dochodzenie w sprawie jest tylko zewnętrzną warstwą książki, która, owszem, wciąga, ale pod nią ukazuje się czytelnikowi przesłanie o wiele istotniejsze i wiele bardziej uniwersalne.

Dziś, kiedy z kłamstewkami i manipulacjami mamy do czynienia co chwilę, gdy kłamstwo jest niemal usankcjonowanym sposobem komunikacji pod postacią rozmaitych technik i strategii zdobywania klienta czy politycznego poparcia, człowiek współczesny jest coraz mniej wrażliwy na ten aspekt relacji międzyludzkich. Akceptujemy kłamstwo. Zgadzamy się na kłamstwo. Sami stajemy się uzależnieni od kłamstwa. Zapominamy, że od kłamstwa zaczyna się każde zło. To od kłamstwa zaczyna się biblijna historia ludzkości i cały problem z człowiekiem.

To jest ten uniwersalny element książki Łazarewicza, element, który wynosi jego reportaż ponad inne dziennikarskie zapisy zbrodni, bo nie o zbrodnię w tym reportażu chodzi. Tutaj mowa jest o podstawie moralnej, jaką jest prawda. Łazarewicz przedstawia nam zapis kłamstwa, ukazuje metodologię oszustwa, gdzie człowiek zostaje pozbawiony podmiotowości, w trosce o dobro swoje, o dobro systemu także, musi uwzględnić kłamstwo jako element konieczny. Autor pokazuje nam proces falsyfikacji rzeczywistości, który utwierdza sprawców, że sprawcami nie są oraz niewinnych, że dopuścili się zbrodni. W zasadzie w tym ujęciu ludzie są niewinni. Winne stają się mechanizmy systemowe. Niewinni są zarówno milicjanci, którzy śmiertelnie pobili Grzegorza Przemyka jak i ich dowódcy z generałem Jaruzelskim i generałem Kiszczakiem na czele. To dlatego mogli oni spać spokojnie i bezproblemowo patrzeć ludziom w twarz, uznając się przy tym za dobrodziejów Polski. W tym kontekście „Żeby nie było śladów” jest opowieścią o klęsce tzw. „grubej kreski” i o tym jak komunistyczne kłamstwo przetrwało w wolnej Polsce.

Jakże blado w tym ujęciu wypadają ci wszyscy „sprawiedliwi”? Jakże ubogie są ich racje, będące racjami Lorda Jima? Są to tylko jednostkowe prawdy, które milkną wobec historii. A jednak nie mogłem oprzeć się podziwowi dla tych wszystkich, którzy wbrew logice bronili swoich wersji, mimo iż chciano uczynić z nich w świetle prawa ludzi obłąkanych, zatopionych w zemście i nienawiści . Dziś pamiętamy kim byli Jaruzelski, Urban i Kiszczak, ale kto wie, kim była Barbara Sadowska, kim byli świadkowie, bojący się do dziś podać swoich pełnych personaliów? To także powód, dla którego trzeba przeczytać tę książkę dziś. Że byli i będą ludzie gotowi dla prawdy ponosić największe ofiary, choćby ta prawda była tylko marnością wobec potęgi kłamstwa.