Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 29 października 2024

O "Megalopolis" Francisa Forda Coppoli


Megalomani i starcy


Film to „Megalopolis” w reżyserii FF Copolli, Megalon to substancja odkryta przez Cesara Cattalinę, głównego bohatera „Megalopolis”, aby odbudować Nowy Rzym-Hollywood jako nowy, wspaniały świat. To nie chodzi o sztukę, jak chcą niektórzy, ale o megalomanię. Ten film jest szczytem megalomanii - samego Copolli i wielkich gwiazd, grających w tym filmie, a Nowy Rzym to targowisko próżności medialnych bóstw. Musiałem przespać się z tym irytującym do bólu filmem, żeby zrozumieć, dlaczego mnie po nim nosi, że płynę amplitudą szczytów i dolin nie wiadomo dokąd.


Kupuję wielki kicz wizualny w bizantyjskim stylu, czerpiący garściami z tradycji Hollywood, ale nie wytrzymuję przy statycznych, napuszonych dialogach, a może lepiej rzec monologach? Każdy z bohaterów Nowego Rzymu peroruje do siebie, o sobie, o swojej wielkości. Gwiazdy Hollywood w tym filmie niczym bogowie rzymscy są zakochane w sobie i nie widzą, że świat, na którym balują w przepychu, zmierza ku upadkowi. Bohaterowie tego filmu mówią patetycznymi frazami do samych siebie, nie słuchając nawzajem.


Megalopolis” to film o blichtrze i pustce, nieznośny w rozbuchanej, barokowej formie wyraz depresji dzisiejszej kultury. To vanitas odchodzącej cywilizacji z bezradnymi nadludźmi, którzy niczego już nie rozumieją, oddzieleni od świata ścianami niewidzialnej, złotej klatki. Bogowie ci gotowi są zniszczyć ten świat i pociągnąć go za sobą ku upadkowi.


Copolla zdaje się nienawidzić swojej starości i pokazuje w „Megalopolis” – celowo czy nie? - jak bardzo jest ona odrealniona. Oto stary, rozkochany w sobie świat odchodzi. Co po nim pozostanie, czy istnieje jakaś szansa na przetrwanie?


Megalopolis” przecież jest baśnią, a z baśni ma płynąć nauka. Brzmi ona – jesteśmy bezradni, ślepi, pogrążeni w samozachwycie. Nie możecie już na nas liczyć. Jeśli nie znajdziecie nowych przestrzeni dla ludzkości i jej rozwoju, nie pomoże wam żaden Cesar Cattalina, nie pomoże wam fikcja megalonu, która zaleje wszystko rzymskimi fontannami narcystycznych wizji, zakrywając prawdę - smutną prawdę o samotności i alienacji współczesnego człowieka.


Film nieznośny i wspaniały – z zero i dziesięć wychodzi średnia 5/10.


wtorek, 22 października 2024

O filmie „Kulej. Dwie strony medalu”

 

Laurki są wkurzając. O filmie „Kulej. Dwie strony medalu”


Polskie kino zalewają laurki biograficzne. Przypominam sobie tylko jeden rodzimy biopic, który laurką nie był. To „Ostatnia rodzina” Jana P. Matuszyńskiego – byłem wkurzony po seansie, ale obejrzałem ten film dziesięć razy. To było trudne i ryzykowne zadanie, żeby naruszyć intymność rodziny Beksińskich i wywlec na światło dzienne te wszystkie „trudne sprawy”. Wspaniały film, tylko szkoda, że o Tomku Beksińskim – pomyślałem.


Tej odwagi brakło Xaweremu Żuławskiemu. Reżyser był odpowiedzialny i ledwie zaznaczył w swoim filmie „Kulej. Dwie strony medalu” mroczną stronę osobowości wybitnego boksera. Żyją wszak bliscy Kuleja, jego syn aktywnie uczestniczył w tworzeniu tego filmu. Wyszła taka dość poprawna laurka z sympatycznym wizerunkiem naszego dwukrotnego mistrza olimpijskiego, którego postać poprawnie i z wdziękiem tworzy na ekranie Tomasz Włosok. Podobnie jest z wizerunkiem żony Jurka, którą z całą mocą swego sexappealu kreuje Michalina Olszańska, ale nie przekracza granicy, mogącej zrujnować sympatyczny wydźwięk filmu.


A gdyby Żuławski poszedł na całość? Był potencjał, żeby naruszyć ten poprawny wizerunek i powstałby film, który wiele osób by wkurzył, ale który, jak w przypadku „Ostatniej rodziny”, sprowokowałby widza.


Jednak dostaliśmy film zrobiony dobrze i bez kontrowersji. Takimi filmami są w większości polskie obrazy biograficzne. Bo Żuławski bardzo się postarał, żeby wszystko tutaj zagrało, żeby to był PRL pokazany jak w Hollywood, bardziej „Rocky” niż „Wściekły byk”, z doskonale wplecionymi zdjęciami stylizowanymi na archiwalia i bardzo zadbał, żeby widz czuł się podczas seansu komfortowo i nie kręcił nosem.


Laurki są wkurzające, ale widocznie idąc do kina większość ludzi chce oglądać swoich bohaterów ukazanych nijako i w ciepłym świetle. Znalazłem u Hrabala takie zdanie – człowiek składa się nie tylko ze swej chwały, ale także ze swej hańby. Ten dialektyczny obraz walczących w człowieku sił byłby dla mnie bardziej bolesny, ale zarazem ciekawszy. Niektórzy czekają na takie wkurzające filmy a nie na wkurzające laurki ku czci.


Za ten przyjemny, bokserski relaks rodem z PRL-u daję 6/10, bo to bardzo przyzwoicie skrojony film.

piątek, 27 września 2024

Piotr Marecki "Ameryczka" - wyd. Ha!art


 

I nie będzie Niczego


Piotr Marecki znowu wyruszył w podróż. Po kawalerskiej podróży przez Polskę B w „Polsce przydrożnej” i poślubnej eskapadzie w „Romantice”, której akcja dzieje się w Ukrainie, nasz ulubiony bohater i autor znów wyrusza w samotną podróż - tym razem po Stanach i opisuje wszystko, a w zasadzie Nic nie opisuje. I taka jest „Ameryczka” – reportaż z podróży po Ameryce, w którym czytelnik nie znajdzie Niczego.


Marecki realizuje w swojej najnowszej książce program wyborczy byłego kandydata na urząd prezydenta Białegostoku, Krzysztofa Kononowicza, który, jak doskonale pamiętamy, miał plan, żeby „nie było niczego” i tym samym otworzył sobie drogę do wielkiej kariery celebryty i influensera. Zbieżność wizji Mareckiego i Kononowicza nie jest przypadkowa: obaj dla odbiorców są samotnymi jeźdźcami, obu fascynuje świat retro i obaj są zafascynowani możliwościami nowych mediów, skwapliwie je wykorzystując do swojego celu – celu ukazania Nicości.


Jedzie sam. Uwolniony. W końcu. Easy Rider przemierza tysiące kilometrów amerykańskich dróg. Zatrzymuje się w barach. Zatrzymuje się w motelach. Nie ma co opisywać tej podróży. Niczego tutaj nie ma. Niczego interesującego. Żadnych interesujących ludzi. Żadnych interesujących rozmów. Robi zdjęcia lomo. Są dowodem, że naprawdę Niczego tutaj nie ma. Dojeżdża. Byle napić się piwa. Byle w końcu położyć się spać.


Nicość jest dla Mareckiego boginią, Ameryka Mareckiego jest królestwem Nicości. Marecki wraca. Do swojej rodziny. Do swoich obowiązków. Do swojego świata. Do Polski. Ale będzie tęsknił. Za Niczym.



sobota, 24 sierpnia 2024

Tęczowa książeczka pro-life. Wrażenia po książce „ Książeczka macierzyńska” Katji Gorečan

 

     
okłądka Wydawnictwo Ha!art

Tęczowa książeczka pro-life


Kiedy nad naszymi głowami przetaczają się jak gradowe chmury dyskuje nad ochroną życia poczętego i tabletek wczesnoporonnych, przychodzi do nas ta skromna książeczka – „ Książeczka macierzyńska” Katji Gorečan, urodzonej w Słowenii poetki i pisarki. Opisuje ona w formie specyficznego pamiętnika intymną sytuację kobiety, która poroniła w pierwszym trymestrze ciąży. Specyfika tej książki polega na tym, że autorem tego pamiętnika, jego narratorem i podmiotem lirycznym, jest utracony syn bohaterki, któremu nadała ona imię Tobiasz.


Personifikacja zygoty – powinni powiedzieć w tym momencie oburzeni zwolennicy aborcji. Profanacja świętości życia – powinni powiedzieć teraz aktywiści pro-life, wystawiający swe „aborcyjne” banery w centrach miast, które powiewają jak sztandary krucjaty w dniu rzezi niewiniątek. Dwa obozy, dwie parady, dwie demonstracje, skazujące siebie nawzajem na stos i potępienie.


To wszystko jest poza „Książeczką macierzyńską”. Tutaj nie ma argumentów za i przeciw. Wojna, która tutaj się toczy, toczy się w głowie osamotnionej i opuszczonej, przez świat, ale przede wszystkim przez swoje dziecko, kobiety. Człowiek, który się nie narodził, powstał w głowie mamy. To z perspektywy jego nieobecności przyglądamy się nieobecności w świecie bohaterki – tylko on potrafi zejść pod powłokę sformułowań „weź się w garść”, „jutro też jest dzień”. „Książeczka macierzyńska” jest pamiętnikiem podwójnej utraty – utraty dziecka i utraty siebie; pamiętnikiem bardzo intymnym, pamiętnikiem okradzionej duszy. Macierzyństwo jest tutaj stanem poszukiwania zerwanej więzi, tworzeniem przestrzeni metafizyki ponad brutalnym, "nienaturalnym" prawem natury. Tyle że to prywatna metafizyka, w której nie ma dogmatów, hierarchii i tłumu wyznawców. Jakże blado wypadają wobec tej prywatnej „książeczki żałobnego nabożeństwa” wszelkie deklaracje „adopcji życia poczętego”, które są wyrazem wojny światopoglądowej, nie zaś jak u Katji Gorečan, jej osobistej, intymnej apokalipsy.


Ale jak ten wewnętrzny świat opisać? Wydawnictwo Ha!art bardzo często staje na skrzyżowaniu liryki i epiki. W tym wypadku możemy dodać także „dramatu”, gdyż Książeczka macierzyńska” jest praktycznie gotowym monodramem. Ten monodram jest pisany prozą, który staje się wierszem. Zdania zmienione na wersy nabierają mocy, ekspresji podmiotu, odchodzą od obiektywności na rzecz subiektywizmu. Przełamanie konwencji literackich staje się tutaj przełamaniem granic między tym, co realne, a tym co duchowe. „Książeczka macierzyńska” staje się także traktatem na rzecz odrzucenia poetyk normatywnych, gdy jest to konieczne lub gdy tego pragnie autor\autorka/osoba autorska. Za trud tłumaczenia tej wielopoziomowej komplikacji należą się podziękowania Miłoszowi Biedrzyckiemu.


Książeczka macierzyńska” jest dla mnie tęczowym traktatem pro-life, bo jej siła, zarówno pod względem literackim jak i pod względem wymowy, jest siłą paradoksu - paradoksu istnienia.

niedziela, 18 sierpnia 2024

O filmie Love Lies Bleeding

 Tarantino Kobiet


Love Lies Bleeding reż. Rose Glass


Tarantino kobiet – powiedziałbym o tym filmie. Mrocznym filmie, brutalnym filmie, filmie pełnym zabijania i śmierci. Filmie zatopionym w klimacie lat 80-tych, erze VHS. Z muzyką z lat 80-tych, gdzie na pierwsze miejsce wysuwa się słynny „Smalltown Boy” zespołu Bronsky Beat – piosenka o uciekaniu, gdy nie ma dokąd uciec. Oczywiście wybrzmiewa tu silnie temat osób LGBT. To „one” stają się w LLB tarantinowskimi wojowniczkami, które gotowe są zabić, by nie żyć w pułapce na myszy.


Myszy to Lou i Jackie, pałające do siebie namiętnością dziewczyny, które spotkały się na pustynnym zadupiu – świetne role Kirsten Stewart i Katy O’Brain. Pan myszy to tata Lou, właściciel kompleksu ze strzelnicą i siłownią, które są przykrywką dla handlu bronią – w tej roli demoniczny Ed Harris. Nad tym piekielnym trójkątem unoszą się piekielne tajemnice, które mają dla siebie i dla nas bohaterowie.


Scenarzystki, Rose Glass, reżyserka znanego szerokiej publiczności horroru „Maud” i Weronika Tofilska, twórczyni „Mrocznych materii” i „Reniferka”, pełnymi garściami czerpią z bogactwa popkulturowych klisz – „Prawdziwy romans”, „Natural Born Killers” czy „Atak kobiety olbrzyma” to nie jedyne inspiracje, przychodzące do głowy po seansie „Love Lies Bleeding”. Ale takim istotnym punktem odniesienia był dla mnie słynny dokument „Iron Pumping” z 1977, w który debiutował i dał się poznać szerokiej publiczności także jako uzdolniony aktor Mister Universum, Arnold Schwarzenegger. Była też kobieca kontynuacja tego filmu w 1985 roku - „Pumping Iron II. The Women”.


„Love Lies Bleeding” w tym kontekście to film o przekraczaniu ograniczeń własnego ciała i własnego świata, o marzeniu, aby wyjść poza to, kim się jest, gdy się swój świat tak mocno nienawidzi, jak robią to bohaterki filmu. To marzenie jest filmem, to marzenie jest kinem. Właśnie dlatego uważam, że „Love Lies Bleeding”, ten śmiertelnie mroczny i brutalny film, mruga do nas cały czas okiem, tak samo jak w przepojonych brutalnością filmach czyni to Quentin Tarantino. Właśnie dlatego – „Tarantino Kobiet”.

czwartek, 28 marca 2024

Jestem z klanu Czułych Barbarzyńców. 110 urodziny Bohumila Hrabala - 28.03.2024.

 

Wydawnictwo „Czuły barbarzyńca”, specjalista o czułego barbarzyńcy Hrabala uraczyło nas tym razem wznowieniem jednego z najważniejszych utworów mistrza bawidulskiej opowieści – chodzi o krótką powieść „Czuły barbarzyńca”. Powieść ta nie jest o Hrabalu, a raczej nie tylko o Hrabalu. Hrabal jest tutaj narratorem, wspominającym swego przyjaciela, czeskiego plastyka – Vladimira Boudnika. To on jest tytułowym „Czułym barbarzyńcą”.Był absolwentem Państwowej Szkoły Grafiki w Pradze. Z Hrabalem spotkali się w kladeńskiej hucie, gdzie, tak jak wielu intelektualistów i artystów na początku lat pięćdziesiątych, mieli poznać jak smakuje robotniczy chleb. W hrabalowskim panoptikum dziwnych ludzi zajmował miejsce szczególne – nawiedzony artysta; człowiek, któremu życie myli się z twórczością; „boży szaleniec”, dokonujący samospalenia na ołtarzu sztuki. Przez półtora roku Hrabal i Boudnik mieszkali razem w zamienionej na mieszkanie kuźni, która mieściła się na praskiej Libni. Ten legendarny lokal (dziś już nieistniejący) czasem odwiedzał ich kolejny przedziwny towarzysz – Zbyniek Fiszer alias Egon Bondy, czeski kontestator, antypaństwowy komunista, hipis i w końcu buddysta (zmarł kilka lat temu; Mariusz Szczygieł pierwszy reportaż z książki „Zrób sobie raj” poświęcił właśnie tej postaci – udało mu się odnaleźć na krótko przed śmiercią Egona Bondy’ego i porozmawiać z nim). W czasie najtęższej, stalinowskiej zimy ludzie ci potrafili radośnie żyć, czerpać pełnymi garściami z rzeczywistości i udowadniać światu, że, jak to pięknie ujął Hrabal w jednym ze swoich opowiadań z tamtego okresu, „człowieka nie da się odwszyć z wolności”.Jaka była sztuka Vladimira Boudnika? Sam nazywał ją „eksplozjonalizmem”, pisał na ten temat traktaty, a w praktyce sprowadzało się to do wykonywania na metalowych płytach przedziwnych odcisków z wiórów, śrub, kawałków drutu, przy pomocy potężnej prasy. Hrabal wspomina, że Boudnik sam eksperymentował z prasą, którą ustawiał w ten sposób, żeby zatrzymała się tuż nad podłożoną przez niego głową i takie performance wykonywał w obecności swoich kolegów z fabryki. Boudnik fascynował się złomem, ruinami, odpadami. Zawsze zatrzymywał się tam, gdzie prowadzono jakieś roboty, gdzie z rozkopanej ziemi wynurzały się industrialne tkanki kabli i rur. Fascynował go rozkład i destrukcja miejskiej przestrzeni. Z jednej strony kochał rzeczy stare i zniszczone, z drugiej uważał za piękną tymczasowość świata i jego przemijalność. Chwytał chwile, wręcz mgnienia. W całym życiu i twórczości Boudnika łatwo możemy odnaleźć inspiracje abstrakcyjnym malarstwem, które po drugiej wojnie światowej szukało sposobów na opisanie chaosu świata. Twórcą, do którego można odnieść dzieła Boudnika, jest niewątpliwie ekspresjonista Jackson Pollock ze swym agresywnym traktowaniem przestrzeni działań artystycznych. Sytuacje, które opisuje Hrabal w „Czułym barbarzyńcy” świadczą o niespotykanej wrażliwości i entuzjazmie życia, o olbrzymim temperamencie, który okazał się największym wrogiem artysty.„Te przygody mogą przydarzyć i wam” – pisał Hrabal w tekście wygłoszonym podczas wernisażu Boudnika, który miał miejsce już po jego śmierci. W szarym świecie, w którym przyszło żyć bohaterom i przyjaciołom Hrabala, potrafili oni odnaleźć radosny, prometejski płomień i nieść go ludziom. Dziś, w przebogatym hipermarkecie, jakim stała się rzeczywistość, możemy mieć problem ze zrozumieniem, o co chodziło ludziom doświadczonym traumą wojny; możemy nie zrozumieć potrzeby tego intensywnego poszukiwania sensu, która graniczyła z szaleństwem. Wszyscy bohaterowie Hrabala, także Boudnik, przypominają trochę pakowacza Hantię ze „Zbyt głośnej samotności”, człowieka odstawionego na boczny tor, podczas gdy pociąg historii pędzi na złamanie karku. Vladimir posądzany o szaleństwo nie umiał uwolnić się z obsesji bycia obserwowanym, nie umiał pogodzić się z niezrozumieniem świata, gdy on tańczył swoje życie. Lecz jeśli ktoś miałby ochotę na chwilę zapomnieć się oraz opić powietrzem i opowieścią o dziwnych ludziach, to „Czuły barbarzyńca” czeka. Bo, jak powiedział jeden z hrabalowskich bohaterów, „jak się człowiek uchleje, to nawet w Kersku może być Kilimandżaro”. Takiego literackiego upojenia życzę podczas lektury „Czułego barbarzyńcy”.

niedziela, 24 marca 2024

O filmie "Biała Odwaga" w reżyserii Marcina Koszałki


 


Inny patriotyzm



„Biała Odwaga” reż. Marcin Koszałka


Jeśli szukałbym we współczesnym polskim kinie twórców „odważnych”, to takim reżyserem byłby Marcin Koszałka – twórca bezkompromisowy, szukający trudnych tematów. Widzimy to już w jego ekshibicjonistycznym debiucie „Jakiego pięknego syna urodziłam”, gdzie sportretował swoich rodziców w sposób daleki od laurki – mówiąc bardzo delikatnie. Pójść do przodu po tak ekstremistycznym debiucie było bardzo trudno, Koszałka jednak się nie poddał i powoli tworzył swe artystyczne port folio jako operator i reżyser. W każdym przypadku twórca pozostał wierny swojej bezkompromisowej postawie.


W swojej krótkiej recenzji, poświęcam tak wiele miejsca reżyserowi, żeby chociaż pobieżnie uzasadnić, że nie było lepszego wyboru dla tematu tabu, jakim pozostaje dla naszej historii inicjatywa „Goralenvolk”, która zrzeszała kolaborujących z hitlerowcami Górali. Mamy z tym problem jako Polacy. Tak często musimy mierzyć się z oskarżeniami o kolaborację w czasie II wojny światowej, a przecież oficjalnie takiej współpracy nigdy nie było. Było tylko bohaterstwo, heroizm i tyrtejskie poświęcenie.


Na film Koszałki można zatem spojrzeć w szerszym kontekście. Cofnijmy się kilka kroków i przyjrzyjmy się polskiej historii z szerszej perspektywy – co mogło powodować, że wśród bohaterskich ludzi pojawiały się przesłanki do zdrady? I nie chodzi tu tylko o zdradę narodową, ale o zdradę drugiego człowieka. Wola przetrwania, silny instynkt samozachowawczy bierze w „Białej Odwadze” górę nad wartościami, wybory, które każe się tutaj dokonywać bohaterom przekraczają czarno-białe granice między dobrem a złem. Istotnym kontekstem mógłaby być tutaj książka i film „Wybór Zofii”. Dylematy te zostały doskonale ukazane w duecie braci Andrzeja - antybohatera (znany choćby z wcześniejszego filmu Koszałki „Czerwony pająk” rewelacyjny Filip Pławiak) i Maćka - bohatera (nieustępujący Pławiakowi ani na moment Julian Świeżewski). Do niejednoznacznych kreacji przyzwyczaił nas już Andrzej Konopka, tutaj jako filmowy Skorus gra górala otwarcie będącego zwolennikiem kolaboracji dla prywaty i własnej ambicji – niby postać jednoznacznie ciemna, ale czy aby do końca? Kolejnym przykładem niejednoznaczności jest rola Jakuba Gierszała jako nazisty ze swymi ideami i marzeniami, dla których jest gotów poświęcić człowieczeństwo.


Koszałka oparł swój film na niejednoznacznych postawach i osiągnął efekt, jakiego dawno nie osiągnęło polskie kino z gatunku widowiska historycznego. Mówię tutaj o widowisku, bo jest jeszcze jeden bohater, według mnie główny – bohaterem tym są Tatry, które zostały tutaj pokazane pięknie jak nigdy dotąd w polskim kinie. Bo Koszałka to nie tylko reżyser „trudnych tematów”, to także doskonały operator, który rozumie jak nikt inny język filmowej kamery.


„Biała Odwaga” reprezentuje inny typ patriotyzmu, niż ten do którego zdążyliśmy przywyknąć – to patriotyzm krytycznego spojrzenia na historię. I może są tutaj słabsze wątki, sprowadzające ten film na mieliznę gatunkowego romansu, to mimo wszystko wysoka nota 8/10. Jeden z najlepszych polskich filmów, jaki ostatnio widziałem, a to zawsze jest dla mnie powodem do wielkiej radości.