Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 23 marca 2025

"Dojrzewanie" - kilka słów

 



O „Dojrzewaniu”


Krótko o tym ważnym serialu. Cztery godzinne odcinki i cztery aspekty świata po zbrodni, o którą podejrzany jest nastolatek Jamie (rola nastoletniego Owena Coopera powinna przejść do historii filmu): pierwsze godziny po aresztowaniu, szkoła, rozmowa z psycholożką (brrr), dom rodzinny Jamiego.


Kamera podąża za bohaterami i na jednym ujęciu wciąga nas w dramat, który rozgrywa się niemal na naszych oczach. Niesamowita siła prawdy osiągnięta w ten sposób powoduje, że widz właściwie uczestniczy bezpośrednio w ukazywanych sekwencjach.


Charakterystyczne, że ofiara jest właściwie nieobecna, mamy tylko komentarze z zewnątrz, nie ma ukazanej rodziny zamordowanej dziewczynki. Cały czas koncentrujemy się na podejrzanym chłopaku, siłą rzeczy empatyzujemy z nim i jego rodziną. Współuczestniczymy w zbrodni i dlatego po seansie jesteśmy zdruzgotani.


Trochę mi żal, tak jak w przypadku „Patricka Melrose’a”, że zamiast miniserialu nie powstał film kinowy. „Dojrzewanie” wymaga skupienia i wyjątkowej koncentracji, ja ten stan mogę osiągnąć jedynie na sali kinowej, ale rozumiem, że tak potężna dawka „powszedniego zła” mogłaby okazać się zbyt duża.


Nie zaakceptuję żadnej ideologii w interpretowaniu tego filmu, bo widzę taką pokusę. Wszyscy podczas seansu powinniśmy poczuć bezradność i stać się biernymi świadkami, że to wszystko wydarzyło się na naszych oczach.


niedziela, 16 marca 2025

Recka filmu "Mickey 17" reż. Joon Hoo-Bong

 

W krainie przesłodkich niesporczaków



                                                       kadr z filmu "Mickey 17"


„Mickey 17” to długo wyczekiwany film koreańskiego reżysera Joon Hoo-Bonga, którego ostatni obraz– „Parasite” – był wielkim zaskoczeniem sezonu 2019, gdy zdobył Złotą Palmę, Oscara i wiele innych nagród.

Południowokoreański reżyser nie był postacią anonimową, a sukces „Parasite” poprzedziły popularne produkcje rodem z nurtu sf, które zyskały wielką popularność dzięki serwisowi Netflix, takie jak „Snowpiercer” czy „Okja”. Filmy te miały specyficzny styl – łączyły problematykę społeczną i ukazanie późnego kapitalizmu z wizją przyszłości, która stawała się ostrzeżeniem i metaforą problemów współczesnego świata. „Parasite” łączył podobne konteksty ale już bez tła sf, jednak groteskowość świata, w której lubuje się Joon Hoo- Bong, pozostała ta sama.

Na kolejny film trzeba było widzom czekać ponad pięć lat i jak to bywa w takim przypadku nadzieje były wielkie. Czy „Mickey 17” je spełnił?

Nie było kolejnego zaskoczenia. Joon Hoo- Bong powrócił do konwencji sf w stylu, jaki lubi. Bohaterem jest tym razem tytułowy Mickey, uciekający z Ziemi przeciętniak, który ma być klonowany w nieskończoność, gdyż poddawany jest cały czas eksperymentom i wysyłany do niebezpiecznych zadań podczas misji kolonizowania kosmosu. I tak na ekranie widzimy siedemnastą wersję naszego bohatera, któremu selektywnie programuje się wspomnienia tak, aby nie zatracił swojej osobowości i posłusznie realizował zadania grożące cierpieniem i śmiercią. Tyle warta jest cała nieśmiertelność Micky’ego – nieustanne tortury i umieranie ku chwale miliardera Marshalla, który przewodzi misji.

Mamy zatem przeciętnego chłopaka, który bezlitośnie jest wykorzystywany przez system i przywódcę systemu, miliardera Marshalla, który ma plan kolonizacji kosmosu – mówi to Państwu coś? Mark Rufllo, w roli wizjonera i despoty w jednym, śmieszy i przeraża. Tak, to ten miliarder, który naoglądał się w młodości „Obcego” i dziś ogłasza podbój wszechświata na wzór korporacji Weyland. Mark Pattinson jako bezwolny Mickey wzbudza politowanie, ale też nadzieję, bo jest to trochę opowieść stara jak historia kina o „nobody”, który staje się bohaterem. I nie ma nic nowego, nic odkrywczego w tych kalkach, albo jak kto woli perłach wyciągniętych z lamusa kinematografii. Ale przecież inżynier Mamoń z „Rejsu” najbardziej lubił melodie, które już raz słyszał.


I można by uznać „Mickey 17” za dzieło wtórne, gdyby nie jeden element – „paskudy” jak o nich mówią bohaterowie filmu, to byty zamieszkujące śniegową planetę Nilfheim. Brzydkie jak olbrzymie niesporczaki stwory są rodzinne, kochane, inteligentne i bezbronne. I to w nich odbija się cała nasza ludzkość i to za te „croissanty zanurzone w czekoladzie”, jak mówi o nich Marshall, można pokochać ten film. Niesporczaki-giganty z planety Nilfheim są po prostu przesłodkie i dla nich warto obejrzeć najnowszy film Joon Hoo-Bonga! 7/10




środa, 5 marca 2025

Wrażenia po "Autobiografia. Wiara" Michała Witkowskiego


 Witkowski - niewinny narrator 

 

Ktoś, jakiś nowoczesny poeta, rzekł mi kiedyś - pisanie prozy biograficznej jest passe. I jak to odnieść do sukcesu “Autobiografii” Michała Witkowskiego, która jest nie tyle dziełem skończonym, co świadomie otwartym “work in progress”, zapisem życia?

Niby nic nowego. Knausgard zrobił to już wiele lat temu. A wszelkie pamiętniki, dzienniki? Czy tak bardzo się różnią swą formą od tego, co robi Witkowski? Zapotrzebowanie na wspomnienia nigdy się nie skończy, my, czytelnicy, kochamy takie pisanie, a kochamy je tym bardziej im bardziej są one nasze.  

A ja mam z Witkowskim po drodze, bo chociaż jestem kilka lat starszy, to przecież przełom lat 80-tych i 90-tych był także moim intensywnym doświadczeniem przełomu dzieciństwa i młodości.  

Dla mnie brutalność “Lubiewa”, pierwszej książki MW, którą przeczytałem, była nie do przyjęcia. Cała ta proza była przeniknięta gwałtem - gwałtem zarówno w stosunku do bohatera jak i z punktu widzenia bohatera jako łowcy. Dla mnie “Lubiewo” to powieść o żądzy, o polowaniu na luja. Pamiętam spotkanie autorskie, gdzie pisarz ku uciesze gawiedzi czytał co mocniejsze kawałki, a światli humaniści Częstochowy byli obowiązkowo zachwyceni, a ci nieświatli obowiązkowo oburzeni. 

Tak, Witkowski lubi prowokację jak “koń owies”, cytując posłankę Samoobrony, ale mnie ta agresja, ten językowy atak uczynił przerażonym i gotowym do ucieczki. Doceniłem język, plastykę, jędrność i biologizm, ale to był czysty żywioł pederastii, gwałcący mnie heteryka w sposób dooczny a na spotkaniu jeszcze mocniej – douszny.  

I dlatego “Autobiografia. Wiara” - proza opisująca dzieciństwo i wczesną młodość, proza o niewinności, pozwoliła mi na docenienie w pełni autora “Lubiewa”. A że było to także moje dzieciństwo i moja młodość to jakżebym mógł nie docenić w pełni i nie postawić tej książki na szczycie polskiej prozy XXI wieku?  

Czułość, delikatność, empatia – to wszystko cechuje tę prozę. Właściwie “Autobiografia. Wiara” to proza o stracie, opowieść o wszystkim, co tracimy wraz z seksualnością. To opowieść o czasach pokoju zanim ruszymy na wojnę i staniemy do walki – ze światem, z kobietami, z mężczyznami. I nawet smutny, szary PRL nie jest pozbawiony u Witkowskiego tego swojskiego piękna z polskiej peerelowskiej wiochy i z polskich peerelowskich bloków.  

I jest to także opowieść o wierze, o potrzebie metafizyki, którą odbierze nam w zakochaniu kobieta lub mężczyzna, którzy okażą się po czasie miernymi bożkami, do których, zamiast z modlitwą i ofiarą, będziemy podchodzić z litością i rozczarowaniem. Tak, “Autobiografia” jest opowieścią o zachwycie światem zanim stanie się on źródłem bólu. 

Brakuje mi tego instynktu myśliwego. Wolę spać i marzyć zamiast ruszać o świcie wymalowany w maskujący makijaż w puszczę z łukiem i dzidą. Nie obudziło się we mnie   to pragnienie krwi i świeżego mięsa, a mój świat pozostał wbrew naturze światem zabawy – w kulturę, w sztukę, w baśń i opowieść. Takim światem jest świat wspomnień Michała Witkowskiego zawarty w książce “Autobiografia. Wiara”. 

niedziela, 2 marca 2025

Oscar 2025 - moje rozdanie

 


OSCARY 2025

Zaproponuję tutaj swój zestaw najwazniejszych nagród. Udało mi się w tym roku obejrzeć wszystkie nominowane filmy w najważniejszych kategoriach. 



Najlepszy film? Ciężko mi. Nie przeżyłem szoku. "Brutalist" mnie wymęczył, "Anora" to trochę śmiech na pogrzebie, "I'm Still Here" snuje się i snuje, że zatraca cały dramat, "Emilia Perez" oszałąmiający ale pusty, "Miedziaki" temat rasizmu zgrany do cna, "Konklawe" na koturnach, "Wicked" bajeczka, "Substancja" to jednak Oscar klasy B, "Kompletnie nieznany" to osobna kategoria powinna być - biopic, "Diuna 2" już nie tak piękny jak "Diuna1". 
Dałbym dla "Konklawe", bo jest piękny jak "Brutalist" i "Emilia Perez" i jest o czymś ważnym: czym dziś jest dla nas wiara? kim dziś jest dla nas papież? Stawia nam ważne pytania.

Najlepszy aktor: Sebastian Stan w filmie "Wybraniec", to jak odegrał przemianę Trumpa w demona.

Najlepsza aktorka: Ferrnanda Torres "I'm Still Here" to rola w pełnym znaczeniu tego słowa epicka.

Aktor drugopolanowy: Kieran Culkin w "Prawdziwym bólu" za dwubiegunówkę na ekranie.

Aktorka drugoplanowa: Isabella Rossellini w "Konklawe" jako zakonnica niby z boku a jednak w centrum.

Reżyseria: James Mangold  "Kompletnie nieznany", bo w film biograficzny można inaczej.

Scenariusz oryginalny:September5, bo trzyma za gardło, mimo że znamy wszystkie spoilery.

Scenariusz adoptowany: Miedziaki - za odwagę i bezkompromisowość wobec widza.

Najlepsza animacja: "Flow" - urzeka pięknem wizualnym i mądrością przekazu.

Najlepsze zdjęcia: "Nosferatu" - nawet tandeta postaci nie zdołała zabić tego mrocznego piękna.

Najlepszy film międzynarodowy: i tu mam największy ból, bo to najlepsze filmy sezonu - myślę, że wygra "Nasienie świętej figi", bo to najważniejszy film, jaki obejrzałem ostatnio, który nie stroni od groteski w ukazaniu zła, ale przecież to samo można powiedzieć o "Dziewcznynie z igłą" i jej uniwersalnym, mrocznym przesłaniu, jednak irańska "Figa" jest w tak przerażający sposób aktualna, że jutro ten autorytarny świat może spotkać nas.








niedziela, 2 lutego 2025

O filmie "Dziewczyna z igłą"

 


W ciemnościach

Mam na własne potrzeby stworzony nurt dla takich filmów jak „Dziewczyna z igłą” – to „magic trip”, oniryczna podróż, która niekoniecznie jest horrorem, niekoniecznie wykorzystuje elementy fantastyki dla ukazania grozy świata – tego świata, który nas otacza, ale także tego wewnętrznego świata, który tworzymy z naszych traum i lęków. Wszystko jak zwykle zaczęło się od literatury – od Franza Kafki i Brunona Schulza, mniej więcej w tym samym czasie w plastyce niepokoi nurt surrealizmu. Film dał możliwość stworzenia nieograniczonych wizji, które mogły stwarzać na ekranie nasze wewnętrzne światy – Bunuel z Dalim tworzą swego „Psa andaluzyjskiego”, Ted Browning „Dziwolągi” a w Niemczech rodzi się ekspresjonizm filmowy, opisujący zjawisko rodzącego się w umysłach szaleńców faszyzmu. Mamy zatem czas po zakończonej I wojnie światowej, czas obudzonych demonów zbiorowej podświadomości, które już nie umilkną.



"Dziewczyna z igłą" reż. Magnusa von Horna, reżysera, który jest Szwedem, ale od lat związany z polską kinematografią, to bardzo mocny akcent w nurcie „magic trip”. Ten film to mroczne malarstwo, utrzymany w kafkowskim tonie wizyjny poemat, gdzie trudna społecznie fabuła, dotycząca niechcianego macierzyństwa, schodzi na drugi plan wobec czarno-białych kadrów. Rzadko można zobaczyć film tak malarski, przywodzący na myśl wczesne, czarno-białe filmy Lyncha ale także twórczość Piotra Dumały i braci Quay, filmowy ból i trwogę Belli Tarra, malarstwo Beksińskiego, gdyby pozbawić je fantastyki a zostawić sam mroczny romantyzm – mógłbym długo wymieniać tych, którzy w kinie i sztuce mierzyli się z ciemnością.


Klimat dolnośląskich kamienic, Bystrzycy, Kłodzka i Wrocławia, staje się tutaj kafkowskim labiryntem. Wnętrza mieszkań wyglądają jak piekielne klatki dla ludzi. Rzeczywistość czasów I wojny światowej staje się w tym ujęciu prawdą horroru. Ten film jest mistyczną niszą, z którą trudno będzie się widzowi spotkać, bo iskierka nadziei jest tu bardzo wątła. Ale jest. Na tym polega fenomen tego filmu, że społeczny wymiar staje się mroczną, malarską wizją. Nieprzypadkowo u von Horna odżywa dziś pełna ciemności historia o bezduszności świata.


Ten film nie miałby swojej mocy bez autora zdjęć Michała Dymka, autor tych koszmarowych wizji, to także operator filmu "Prawdziwy ból". Cieszy zaufanie do polskich operatorów, bo przecież Jonathan Glazer zatrudnił w "Strefie interesów" Łukasza Żala. Oba te filmy opowiadają bardziej obrazem niż słowami. Natomiast nie uważam tego filmu za polski. O przynależności narodowej decyduje w sztuce język, a tutaj mamy język duński.


Tak, duch Carla Theodore'a Dreyera także mocno przenika ten film. 9/10



niedziela, 1 grudnia 2024

MINGHUN reż. Jan P. Matuszyński

 

Paradygmat romantyczny w wymiarze multi-kulti

Gdy Maria Janion rozprawiała się w swoim słynnym eseju „Zmierzch paradygmatu” z polskim romantyzmem jako perspektywą narodowego cierpienia, walki i ofiary, nie mówiła o uniwersalnym wymiarze tej epoki, który płynie do nas choćby z fascynacji muzyką Chopina.

Romantyzm odżywa u Jana P. Matuszewskiego w filmie „Minghun” na wszelkie możliwe sposoby oprócz właśnie tego patriotycznego. Mamy tu człowieka w obliczu tajemnicy śmierci, mamy tu życie dusz kochanków – wszak tytułowy minghun to obrzęd zaślubin po śmierci, mamy fascynację orientem i obrzędami ludowymi. Nie mamy tylko tego wymiaru patriotycznego, który w obliczu uniwersalnej wymowy filmu na wiele się tutaj nie przyda.

Ten romantyczny wymiar podkreślany jest malarskimi kadrami, które dla mnie przywoływały obrazy Caspara Davida Friedricha z „Wędrowcem nad morzem mgły” na czele. To jak Marcin Dorociński w kilku scenach spogląda na bezkres wody jest kontemplowaniem bezmiaru czasu i wszechświata. Gdy śledziłem na ekranie losy Jerzego, to jak przeżywa stratę najbliższej osoby, to jak mierzy się z absurdalnym wymiarem świata i próbuje nadać mu sens, przypominało mi wczesne dzieła Mickiewicza – jego ballady i „Dziady” wileńsko-kowieńskie, czyli te utwory, gdzie jeszcze nie narodził się Konrad cierpiący za naród i ojczyznę.

Celowo nie piszę wiele na temat treści filmu, bo „Minghun” powinien pozostać dla widza tajemnicą, tak jak tajemnicą dla Jerzego pozostaje los ukochanych przez niego osób. Dziś romantyzm ze swoją magią i tajemniczością może wydawać się trywialny, bo przecież izolujemy się skutecznie od tych ostatecznych kwestii, uważając prawdopodobnie, że one nas nie dotyczą.

Ilekroć słyszę o tragicznych wypadkach, myślę o tej pustej przestrzeni, która tak pięknie jest pokazana w filmie Matuszyńskiego – przestrzeni „kota w pustym mieszkaniu” z wiersza Szymborskiej. Myślę, że reżyser zderzył nas z tym, co ostateczne, w najlepszy możliwy sposób – poprzez wyjście poza kulturowy, narzucony nam schemat. Myślę też, że na ten film trzeba się otworzyć, tak jak Jerzy musi otworzyć się na to, czego nie rozumie. Bez tego „Minghun” pozostanie dla widza milczeniem.


Mam nadzieję, że moje romantyczne konteksty wniosą coś do lepszego zrozumienia filmu. Moja ocena 8/10

wtorek, 29 października 2024

O "Megalopolis" Francisa Forda Coppoli


Megalomani i starcy


Film to „Megalopolis” w reżyserii FF Copolli, Megalon to substancja odkryta przez Cesara Cattalinę, głównego bohatera „Megalopolis”, aby odbudować Nowy Rzym-Hollywood jako nowy, wspaniały świat. To nie chodzi o sztukę, jak chcą niektórzy, ale o megalomanię. Ten film jest szczytem megalomanii - samego Copolli i wielkich gwiazd, grających w tym filmie, a Nowy Rzym to targowisko próżności medialnych bóstw. Musiałem przespać się z tym irytującym do bólu filmem, żeby zrozumieć, dlaczego mnie po nim nosi, że płynę amplitudą szczytów i dolin nie wiadomo dokąd.


Kupuję wielki kicz wizualny w bizantyjskim stylu, czerpiący garściami z tradycji Hollywood, ale nie wytrzymuję przy statycznych, napuszonych dialogach, a może lepiej rzec monologach? Każdy z bohaterów Nowego Rzymu peroruje do siebie, o sobie, o swojej wielkości. Gwiazdy Hollywood w tym filmie niczym bogowie rzymscy są zakochane w sobie i nie widzą, że świat, na którym balują w przepychu, zmierza ku upadkowi. Bohaterowie tego filmu mówią patetycznymi frazami do samych siebie, nie słuchając nawzajem.


Megalopolis” to film o blichtrze i pustce, nieznośny w rozbuchanej, barokowej formie wyraz depresji dzisiejszej kultury. To vanitas odchodzącej cywilizacji z bezradnymi nadludźmi, którzy niczego już nie rozumieją, oddzieleni od świata ścianami niewidzialnej, złotej klatki. Bogowie ci gotowi są zniszczyć ten świat i pociągnąć go za sobą ku upadkowi.


Copolla zdaje się nienawidzić swojej starości i pokazuje w „Megalopolis” – celowo czy nie? - jak bardzo jest ona odrealniona. Oto stary, rozkochany w sobie świat odchodzi. Co po nim pozostanie, czy istnieje jakaś szansa na przetrwanie?


Megalopolis” przecież jest baśnią, a z baśni ma płynąć nauka. Brzmi ona – jesteśmy bezradni, ślepi, pogrążeni w samozachwycie. Nie możecie już na nas liczyć. Jeśli nie znajdziecie nowych przestrzeni dla ludzkości i jej rozwoju, nie pomoże wam żaden Cesar Cattalina, nie pomoże wam fikcja megalonu, która zaleje wszystko rzymskimi fontannami narcystycznych wizji, zakrywając prawdę - smutną prawdę o samotności i alienacji współczesnego człowieka.


Film nieznośny i wspaniały – z zero i dziesięć wychodzi średnia 5/10.