W krainie przesłodkich niesporczaków
kadr z filmu "Mickey 17"
„Mickey 17” to
długo wyczekiwany film koreańskiego reżysera Joon Hoo-Bonga,
którego ostatni obraz– „Parasite” – był wielkim
zaskoczeniem sezonu 2019, gdy zdobył Złotą Palmę, Oscara i wiele
innych nagród.
Południowokoreański
reżyser nie był postacią anonimową, a sukces „Parasite”
poprzedziły popularne produkcje rodem z nurtu sf, które zyskały
wielką popularność dzięki serwisowi Netflix, takie jak
„Snowpiercer” czy „Okja”. Filmy te miały specyficzny styl –
łączyły problematykę społeczną i ukazanie późnego kapitalizmu
z wizją przyszłości, która stawała się ostrzeżeniem i metaforą
problemów współczesnego świata. „Parasite” łączył podobne
konteksty ale już bez tła sf, jednak groteskowość świata, w
której lubuje się Joon Hoo- Bong, pozostała ta sama.
Na kolejny film
trzeba było widzom czekać ponad pięć lat i jak to bywa w takim
przypadku nadzieje były wielkie. Czy „Mickey 17” je spełnił?
Nie było kolejnego
zaskoczenia. Joon Hoo- Bong powrócił do konwencji sf w stylu,
jaki lubi. Bohaterem jest tym razem tytułowy Mickey, uciekający z
Ziemi przeciętniak, który ma być klonowany w nieskończoność,
gdyż poddawany jest cały czas eksperymentom i wysyłany do
niebezpiecznych zadań podczas misji kolonizowania kosmosu. I tak na
ekranie widzimy siedemnastą wersję naszego bohatera, któremu
selektywnie programuje się wspomnienia tak, aby nie zatracił swojej
osobowości i posłusznie realizował zadania grożące cierpieniem i
śmiercią. Tyle warta jest cała nieśmiertelność Micky’ego –
nieustanne tortury i umieranie ku chwale miliardera Marshalla, który
przewodzi misji.
Mamy zatem
przeciętnego chłopaka, który bezlitośnie jest wykorzystywany
przez system i przywódcę systemu, miliardera Marshalla, który ma
plan kolonizacji kosmosu – mówi to Państwu coś? Mark Rufllo, w
roli wizjonera i despoty w jednym, śmieszy i przeraża. Tak, to ten
miliarder, który naoglądał się w młodości „Obcego” i dziś
ogłasza podbój wszechświata na wzór korporacji Weyland. Mark
Pattinson jako bezwolny Mickey wzbudza politowanie, ale też
nadzieję, bo jest to trochę opowieść stara jak historia kina o
„nobody”, który staje się bohaterem. I nie ma nic nowego, nic
odkrywczego w tych kalkach, albo jak kto woli perłach wyciągniętych
z lamusa kinematografii. Ale przecież inżynier Mamoń z „Rejsu”
najbardziej lubił melodie, które już raz słyszał.
I można by uznać
„Mickey 17” za dzieło wtórne, gdyby nie jeden element –
„paskudy” jak o nich mówią bohaterowie filmu, to byty
zamieszkujące śniegową planetę Nilfheim. Brzydkie jak olbrzymie
niesporczaki stwory są rodzinne, kochane, inteligentne i bezbronne.
I to w nich odbija się cała nasza ludzkość i to za te
„croissanty zanurzone w czekoladzie”, jak mówi o nich Marshall,
można pokochać ten film. Niesporczaki-giganty z planety Nilfheim są
po prostu przesłodkie i dla nich warto obejrzeć najnowszy film Joon
Hoo-Bonga! 7/10