LC recenzja
Dobranoc, Marku...
W ostatnich utworach Marek Nowakowski powraca do początków swojej
twórczej działalności. Tak było w przypadku jego poprzedniej książki
„Pióro”, poświęconej literackim początkom pisarza, gdzie opisywał
środowisko literackie lat sześćdziesiątych i czas swojej pisarskiej
młodości. „Dziennik podróży w przeszłość” sięga jeszcze głębiej, aż do
czasów dzieciństwa i lat młodzieńczych, które przypadały na czas budowy
komunistycznego państwa w oparciu o stalinowskie wzorce.
„Dziennik podróży w przeszłość” jest książką wspomnieniową, ciekawą o
tyle, że Marek Nowakowski opisuje w niej te momenty ze swojego życia, o
których wiemy najmniej – czas, gdy był zaangażowany w działalność
Związku Młodzieży Polskiej. Pisarz przedstawia tutaj swoje młodzieńcze
rozerwanie pomiędzy świat peryferii, ludzi z marginesu, tych wszystkich
odrzuconych, którzy stanowili żywą inspirację dla jego książek oraz
wiodące na pokuszenie młodego człowieka wizje nowej, świetlanej
przyszłości, serwowanej przez stalinowski system. Ta książka jest swego
rodzaju rachunkiem sumienia, który uczynił pisarz pod koniec swojego
życia. Marek Nowakowski pokazał nam tutaj nieco inną twarz – twarz
młodego, zagubionego człowieka, którego wciągają tryby historii.
Pokazuje też, jak trudno dobrze wybrać człowiekowi bez tożsamości, który
jest pozbawiony oparcia rodziny i przyjaciół, który jest zdany jedynie
na nowy, wspaniały ład. Marek miał to szczęście, że miał oparcie w
rodzinie i przyjaciołach. Znamy go dziś jako publicystę „Gazety
Polskiej”, a jego książki wciśnięto na półkę z napisem „pisarze
prawicowi”. Prawdy w tym tyle, że Marek nigdy nie napisał nic pod
dyktando, że zawsze stał na marginesie i stamtąd obserwował
rzeczywistość. Wiedział, że tylko taka perspektywa może pokazać prawdę o
otaczającym świecie. Ta prawda o świecie była dla autora „Księcia Nocy”
najważniejsza. Zawsze jej szukał, wyczulony na oficjalną „grę pozorów”,
wyczulony na to, co niektórzy nazwali „ketmanem”, nie uznawał gry z
władzą jako metody na przetrwanie. Wiedział po prostu, że z diabłem się
nie paktuje.
W postscriptum do „Dziennika...” pisał: Dopiero po wielu latach
doszedłem do wniosku, jak bardzo byłem przez tamten czas zdewastowany...
Nie zdołałem tego, co napisałem, wypiętrzyć, unieść wysoko, jak
marzyłem... Grzązłem tak często, zapadałem się głęboko. To były koszty.
Już do końca nie dam rady. Szkoda. Zmarł w maju tego roku,
przeżywszy 79 lat. Te smutne słowa, kończące jego książkę, to trudny
testament dla tych, którzy pozostali. Po śmierci Marka długo
zastanawiałem się, kto z żyjących jest w stanie poświęcić swą sławę,
salonowy blichtr, by pisać o tym, co najważniejsze bez względu na mody i
poklepywanie po plecach przez „salonowych piesków” z „opiniotwórczych”
mediów. Nie znalazłem zbyt wielu nazwisk – może Witold Gadowski, może
Eustachy Rylski. Brak Marka uświadomił mi, jak wielką stratą jest to, że
nie napisze już żadnej książki. Dlatego „Dziennik podróży w przeszłość”
pozostanie dla mnie książką roku 2014.
Poznałem go dwa lata temu. Maj, wieczór – pięknie było. Po spotkaniu
autorskim w Częstochowie poszedł z nami na wódkę. Nawet nie
spodziewaliśmy się tego. Uczynił ten wieczór magicznym i niezapomnianym.
Snuł opowieści, ale i słuchał z uwagą. Patrzył na ludzi, obserwował.
Wokół kręciły się różne dziwne persony – takie wprost z kart jego
książek - z którymi nawiązywał kontakt i komentował nam ich świat. Świat
wykluczony, świat obok nas, zaprzątniętych samymi sobą, niewidzącymi
nic ponad koniec własnego nosa. On widział, bo umiał patrzeć, mimo jego
79 lat wzrok miał od nas lepszy. Dziękuję Ci, Marku, za ten jeden
wieczór, którego nigdy nie zapomnę. Dla mnie potrafiłeś wypiętrzyć i unieść wysoko, bo zawsze umiałeś dostrzec hrabalowską perełkę na dnie. Tu będziesz żył w swoich opowieściach i wierzę, że słyszysz te słowa. Dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz