Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 14 maja 2012

Ojciec swego ojca. Recenzja książki "Ojciec.prl"










oficrec


Ojciec swego ojca

14 maja 2012

Powieść biograficzna to wdzięczny gatunek. Odwołuje się ona do wspólnego doświadczenia określonego pokolenia i z reguły zabieg ten przynosi spodziewane efekty. Nawet słabo napisane książki zaspokajają tkwiący w czytelniku głód sentymentów, gdy powraca on do czasów swego dzieciństwa i młodości. W naszym, polskim przypadku jest to z reguły okres PRL-u, który dla młodszych jest ciekawy przez swą egzotykę, dla starszych, mimo wszystkich swoich ułomności, jest krajem lat dziecinnych. Wszyscy „szpetni czterdziesto-iwięcej-letni” chyba trochę tęsknią za parcianą rzeczywistością komuny z jej gadżetami: kolejkami z Barei, kartkami na mięso, Ireną Dziedzic czy Ałłą Pugaczową. Książka Wojciecha Staszewskiego „Ojciec.prl” to udana próba literackiego powrotu do tamtych czasów.
Takim niedorobionym przykładem tego typu literatury mogą być „Chłopaki w sofixach” Jakuba Porady, książka, którą mimo wszelkich ułomności czyta się z sentymentalną łezką w oku. Nawiązałem do książki Porady nieprzypadkowo. Wojciech Staszewski, autor „Ojciec.prl”, podobnie jak pan Jakub jest dziennikarzem. Może tak być, że ów dziennikarski zmysł pozwala obu autorom skrzętnie przechowywać w pamięci te wszystkie detale, które potem urzekają. Książka „Ojciec.prl” łamie jednak schemat prostej literatury wspomnieniowej. Jest to bowiem historia dziejąca się w dwóch płaszczyznach – tej historycznej, która jest opowieścią o więzi ojca i syna w PRL-owskiej scenerii oraz bardziej współczesnej, gdzie syn staje się ojcem swego ojca, gdyż musi opiekować się nim po udarze. Ten obyczajowy element wzbogaca świat wspomnieniowy o istotny, realistyczny walor.

Podobał mi się męski punkt widzenia, który wyraźnie dzieli tony powieści – ten PRL-owski ma odcień ciepły, współczesny natomiast jest zimny - nie ma tutaj dorabiania ideologii na temat sensu cierpienia, a opieka nad chorym ojcem to mordęga. To kontrastowanie jest pozbawione litości, znajdziemy tu natomiast trudną refleksję nad zaakceptowaniem starości i choroby przez mężczyznę. W całym tym rozważaniu, dlaczego mężczyźni żyją krócej, mam swoją teorię, którą książka Staszewskiego zdaje się potwierdzać. Być może jest tak, że mężczyźni nie są wystarczająco silni, by znosić upokorzenia starości i choroby. Może nie jesteśmy w stanie zaakceptować naszego obrazu bezradności i skazania na czyjąś łaskę, a dużo łatwiej jest nam przyjąć do wiadomości obrazek z trumną i czarnym garniturem. Jak zawsze – lubimy iść na łatwiznę.
Ciekawy jest też u Staszewskiego obraz miłości synowsko-ojcowskiej. Jest tam dystans, chłód, jest nieumiejętność wyrażania uczuć, wręcz niechęć do takiego emocjonalnego ekshibicjonizmu. Brak matki, wynikający z półsieroctwa głównego bohatera, to brak ciepła. „Ojciec.prl” jest w gruncie rzeczy opowieścią o tym właśnie niedopełnieniu dzieciństwa i skazaniu na emocjonalny dystans, z którego jednak przebijają promienie ojcowskiej miłości, która na ogół pozostaje zasklepiona w skorupie lęków przed otwarciem, pokazaniem swojej prawdziwej twarzy; byle nie dać się więcej dotknąć, byle nie dać się skrzywdzić, byle nie dać się upokorzyć.
Dziennikarski zmysł Staszewskiego, który skrzętnie przechowuje wspomnienia, przenosi nas w świat PRL-owskiego dzieciństwa, jednak język powieści tę klimatyczną podróż powstrzymuje. Jest zbyt poprawny, zbyt precyzyjny w warstwie ukazywania nostalgii. Trochę zabrakło poezji. Cóż – nikt nie jest idealny. Ważne jest przesłanie, które może pomóc nam zrozumieć istotę ojcostwa. Relacje z ojcem w książce nie są wzorcowe, ale są prawdziwe. Czasem wystarczy spojrzeć z dystansem, czasem wystarczy zyskać świadomość, że nikt bliski tobą w dzieciństwie nie poniewierał. To bagaż, który niesiemy przez życie mimo wad i ludzkich ułomności – szacunek do samego siebie. To powiedziała mi książka Wojciecha Staszewskiego.

wtorek, 8 maja 2012

Częstochowa Muńka

Wszystko tu podwojone, w tej CZ. Pewnie tak samo jak w P. Ale stojąc w niedzielę na placu, myślałem, parafrazując Jarosława Wielkiego, tu jest Częstochowa, moja Częstochowa.


zająłem strategiczną pozycję blisko parasolek,  za to dość daleko od sceny

Kilkanaście gwiazd polskiej sceny, autentycznych gwiazd, nie jakichś "schabów", zaśpiewało dla Muńka z okazji jubileuszu 30 lat jego muzycznej działalności. Tak jak na plakacie. Nazwiska mówią same za siebie:
Martyna, Kasia, Grabaż, Olej, Marek Piekarczyk z TSA, Soyka, Yanina, założyciel Formacji Jacek  Pałucha, Titus, Habakuk, Adam Nowak z Raz Dwa Trzy, sam Piotr Machalica
częstochowskie klimaty: Menhor i Shamboo, Ziut
i sam Muniek

Jak dla mnie wystarczy,. było naprawdę super - autentycznie i bez lipy. Częstochowianie (i nie tylko) dopisali tłumnie i zapełnili świeżutkiego i szerokiego jak Plac Czerowny Biegana. Pewnie wśród tysięcy przybyłych w niedzielę Częstochowian nie było nikogo, kogo nie rozpierałaby duma z "miasta Świętej Wieży".  

"Jest super, więc o co wam chodzi?" Dziwne były te gwizdy dla prezydenta Matyjaszczyka, gdy wstąpił na scenę. To On, jak nikt do tej pory, próbuje zmienić pokutne oblicze naszego pięknego miasta. Po świetnym koncercie Acid Drinkers to już drugie udane show na placu. Gig jakiego w tym mieście nie było.  A zapowiadają się następne - w piątek wielka gwiazda rdzennego reggae Lee "Scratch" Perry.

W Częstochowie wieje zatem "Wind of Change". I tak ma być. Całe szczęście tylko, że Muniek nie gonił w koszulce Rakowa, którą otrzymał w czasie koncertu,  tych biednych fanów żużla, co spokojnie jechali na koncert. 

Wybieram Częstochowę Muńka. Nie Najmana, nie "schabów" (no chyba że z ery Jacka Pałuchy - JP to takie symboliczne inicjały; piszę o tym w recenzji "Dziennika "Pilcha). Z Rakowem i Włókniarzem. Z AZS-em. Z Najświętszą Panienką i pielgrzymkami. Ze wszystkim, co może stanowić o oryginalnym klimacie tego miasta, które staje się coraz bardziej kolorowe. 

Tyle nasłuchałem się o tym wyrodnym Muńku, który zdradził miasto. Dziś mogę powiedzieć - jest ON Częstochowy twarzą i najlepszą jej reklamą.

Krajobraz pełen paradoksów. O "Dzienniku" JP

Krajobraz pełen paradoksów

8 maja 2012
oficrec

Rzecz będzie o „Dziennikach” J.P. Tego słynnego „jp” z wiersza Marcina Świetlickiego „Nieprzysiadalność” – „spotykam jp/jest pijany jak świnia/a ja jestem trzeźwy/jak świnia”. W „Dzienniku” nie ma alkoholu. O alkoholu, raczej o alkoholizmie, jest „Pod mocnym aniołem”, ale nie dziennik J.P. Wydaje mi się, że „Dziennik” nie jest o kobietach. Jak to było w tym wierszu Świetlickiego? „Nas jest dwóch/i one są dwie/może się przysiądziemy” – jakoś tak. O kobietach jest „Spis cudzołożnic”. Jeśli obierzemy prozę J.P. z kobiet i alkoholu, co nam pozostanie? Mizantrop z okładki, spoglądający z niechęcią na ten nieciekawy polski krajobraz? Zarażony „nieprzysiadalnością” kontestator nawet Pana Boga, nawet swego ukochanego klubu Cracovia Kraków?
J.p. – brzydko chuligani wykrzykują; JP – pokolenie takie jest, jeśli dodać 2; J.P. – wielki Polak, ojciec wąsaty naszego narodu; J.P. – Jerzy Pilch w końcu. Czy wszystkie grupy społeczne są usatysfakcjonowane? Można rzec – każdy ma swojego J.P. Albo – każdy ma takiego J.P., na jakiego sobie zasłużył. Ja mam Jerzego Pilcha i wcale nie rokuje mi to dobrze jako internetowemu grafomanowi płci męskiej wyznania katolickiego, który ośmiela się pisać o jego „Dziennikach”. Bo skoro J.P. „foszy” P.B., albo, co gorsza, Cracovii Kraków, to jakie szanse ma mieć ktoś taki jak ja? Pozostaje zawsze nadzieja, że J.P. się nie dowie.
„Dziennik” to zapis prowadzonych przez autora rozważań, które spisał był on w latach 2010-2011, a pierwotnie zamieszczone były one na łamach „Przekroju”. Jak już wyżej się rzekło alkoholu i kobiet tutaj szanowny czytelnik nie uraczy. Ale niech potencjalny czytelnik rąk nie załamuje, bo w świat Jerzego Pilcha to nie tylko te dwie pasje, które znamy z kart jego powieści i opowiadań. Znajdziemy tutaj refleksje o czasie, który z wiekiem zaczyna przyspieszać; o literaturze, która czasem drażni, ale nieustannie potrafi zadziwiać; o piłce i Cracovii – czyli o miłości i nienawiści; o byciu protestantem w takiej Polsce naszej monolitycznej i jednowyznaniowej; o polityce, o której pisać trzeba, choć wiadomo, że to musi skończyć się fiaskiem pisarskim (jeśli ktoś się zaczaja na łakome kąski po tragedii smoleńskiej, niech lepiej sobie lekturę odpuści); w końcu o konradowskim geście pisarza, który z samym P.B. ma tutaj swoje porachunki. Najsłabiej wypadają dla mnie wstawki polityczne, najlepiej futbolofilskie – tylko J.P. mógłby napisać piłkarską epopeję na Euro, ale wiadomo, że ten tani chwyt nigdy by nie przeszedł.
Jest J.P., wyłaniający się z kart „Dziennika”, mizantropem, malkontentem, samotnikiem, którego drażnią ludzie, bo wszyscy porządni są już po drugiej stronie, albo w jakimś rozdrobnieniu, w jakiejś mniejszości wobec zamieszkującego planetę Polska tłumu ludożerców. Czy to rozdrażnienie starszego pana, przypominające „świra” z filmu Marka Koterskiego? Dla mnie to bardziej krajobraz paradoksów, z których autor zdaje nam sprawozdanie, bo tak naprawdę bez literatury, gazet i polityki, bez futbolu, a przede wszystkim bez P.B. życia sobie nie wyobraża. To paradoks, który mówi – to, co kocham, wkurza mnie najbardziej.
Ale jest jeden paradoks, który czyni tę książkę wręcz rozkoszną – radość pisania, radość języka, niwelująca całe to starcze narzekanie. Ten język – ironiczny, wręcz sarkastyczny – jest pełnym śmiechu komentarzem do rzeczywistości. To żywa, zmieniająca się struktura, gdzie gawęda przechodzi w aforyzm, a nostalgia miesza się z szyderstwem. To wszystko sprawia, że jaśnie oświecony rozum wielkiego J.P. skrzy się barokowym bogactwem odświeżonej polszczyzny.

sobota, 5 maja 2012

Taka piękna katastrofa? Koko-spoko

Jak Zorba zniszczył wielką inwestycję, należącą do swojego pracodawcy, rzekł: "Jaka piękna katastrofa".  Na ten wielki upadek złożyło się wiele wcześniejszych elementów. Jak patrzę na występy naszej reprezentacji w Korei, Niemczech i Austrii, które okazały się może nie pięknymi, ale na pewno wielkimi katastrofami, to widać było jak na dłoni, że wszystko zaczęło się psuć wokół reprezentacji dużo wcześniej - Engel wydał książkę i zwolnił Iwana, Edyta zaśpiewała jakąś industrialną wersję hymnu; Janas znikał, powoływał dziwnych piłkarzy zamiast Frankowskiego i dziwnie mówił na konferencjach; Leo obraził się na cały świat. Tych elementów  było dużo więcej. Ale koko-spoko. Czy kuriozalny hymn w wykonaniu pań z Kółka Gospodyń Wiejskich "Jarzębina" może mieć wpływ na wynik sportowy?

                                                                         

To kpina z Euro i z piłki. Prezenterzy się śmieją, dziewuszki się śmieją, internauci się śmieją. Kibice wyją, że to jedno wielkie żenua. Tak się tworzy atmosferę wokół reprezentacji ? Chcecie z gości, którzy mają wygrywać mecze zrobić klaunów, a z wielkiej imprezy, na której stworzenie wydano ciężkie pieniądze, cyrk dziwadeł? A wystarczyło, aby nominowane piosenki śpiewali ludzie, którzy kochają piłkę. Tak jak w wypadku hymnu Irlandii "You'll never beat the Irish".



Cieszy jedynie postawa Franza, który stara się do wszystkiego zdystansować i zachować spokój, a akcje marketingowe zrobił dobre pół roku temu, żeby skoncentrować się na tym,  co najważniejsze. W nim nadzieja, że medialne głupoty nie będą miały wpływu na święto futbolu. Koko-Euro-ZeroSpoko.
.

piątek, 4 maja 2012

Wstrząs

Wczoraj przyszła ta tragiczna wiadomość - Marcin Najman kończy sportową karierę. W momencie, gdy dotarło do nas, że nie zwycięstwo, a sam udział; nie walka, a poddanie; nie ambicja, a chęć szczera. Wraz z walkami Marcina Najmana odchodził mit o walecznych Polakach, a docierała prawda o zapyziałych i butnych nieudacznikach, którzy zawsze, tak czy siak, dostaną baty. Nasz bokser był prawdą, walącą po oczach  bardziej niż pięści Mike'a Tysona. Wszyscy dzięki niemu mogli leczyć swoje kompleksy i odreagowywać własną frustrację. Dzisiaj musimy sobie poszukać innego anty-bohatera, ale wiem, że nie będzie łatwo znaleźć kogoś, kto wypełni to puste miejsce. Chociaż jest nadzieja, że w tej czy innej formie Pan Marcin powróci. A jeśli chodzi o polski boks, to fakt, że po raz pierwszy w historii Igrzysk nasza reprezentacja nie będzie mieć swojego przedstawiciela jest według mnie wystarczająco upokarzający i pokazuje, że medialne hucpy nazywane galami sportów walki, gdzie współcześni "gladiatorzy" młócą się cepami, kopią i duszą z zapamiętaniem, nie mają wiele wspólnego z tradycją polskiego boksu i sportem w ogóle.

PS.

Wczoraj śnił mi się Szymon Majewski - przebrany i ucharakteryzowany na trędowatego wkręcał Matkę Teresę z Kalkuty.

czwartek, 3 maja 2012

Częstochowa Najmana


Kolejny upadek i odklepane poddanie. Kolejny sukces – no właśnie kogo: zawodnika MMA, boksera, celebryty? Wszystkie określenia chybione. Bowiem na zawodowej mapie Polski pojawiła się nowa profesja – notoryczny przegrywający. Jest to ktoś, kto, zamiast trenować, robi szum, zamiast walczyć, się poddaje, zamiast zwyciężać, przegrywa. I na dodatek kasuje za to niezłe sumki.


Za co płacimy Najmanowi? Otóż ów zawodowy przegrywacz robi to, co jest doświadczeniem przeciętnego Polaka-szaraka – publicznie się kompromituje i dostaje w skórę. To nie byle jaka profesja. O ile swoje upokorzenia jesteśmy w stanie dosyć dobrze znosić w zaciszu swej jaźni, o tyle mało kto poradziłby sobie z publicznym daniem ciała na dużą skalę. W wypadku zawodowego przegrywacza mamy do czynienia z wyjątkowym talentem bezrefleksyjnego przyjmowania “na klatę” wszelkiej maści obsobaczeń. No i nie tylko publiczne wyśmiewanie wchodzi tutaj w grę – wszak Marcin Najman, pseudonim „El Testosteron”, dostaje także całkiem realne i dotkliwe cięgi.

Nic mi nie wiadomo o zwycięstwach zawodnika na bokserskim ringu. Do jedynej walki, jaką udało mi się zobaczyć przygotowywał się w polsatowskim programie Big Brother, gdzie słynął z tego, że wiódł bój o tytuł najbardziej inteligentnego uczestnika ze słynną Jolą Rutowicz. Z walki pamiętam jedynie, że po poddaniu pojedynku, bokser przepraszał swojego niezbyt utytułowanego kolegę za to, że dał mu się tak sromotnie zbić. Po owej heroicznej porażce nasz gladiator przeszedł do stajni MMA, gdzie najpierw dostał w skórę od już mocno zaawansowanego wiekowo byłego pięściarza, który wcześniej zasłynął z oddania nerki swojej chorej córce, potem uległ dwóm mięśniakom – strongmanowi Pudzianowi i słynnemu “hardkorowemu Koksowi”. Wszyscy trzej na Najmana mieli jeden sposób – najpierw przegonili go po ringu, by po chwili tenże na plecach z podkulonymi nóżkami walił panicznie w deski w celu poddania walki.

Częstochowa słynie z narzekactwa. To nie jakaś jednorazowa chwila słabości. To permanentny stan trwający od dawna. Sukcesy Marcina Najmana mogą być doskonałym wytłumaczeniem tego zjawiska. Sportowiec oto przestał narzekać, wziął się w garść i wobec braku talentu, odwagi, za to obdarzony dużą dawką lenistwa i innych negatywnych elementów towarzyszących jego naturze, postanowił to, co jest wadą, przekuć na zaletę. Został chłopcem do bicia, spełniając tym samym ważną funkcję kompensacyjno-terapeutyczną w naszym mieście, leżącym u stóp Jasnej Góry. Zdziałać czegoś  na własną rękę przeciętny obywatel tutaj nie ma sposobności; kto coś potrafił – wyjechał, ten kto pozostał skazany jest na pogłębiającą się prostrację. Zamiast walić głową w mur obejrzyjmy kolejną walkę. Może, i tak już niski, “el testosteron” nam opadnie, ale przynajmniej na chwilę poczujemy ulgę.

Ktoś może zarzucić mi zechce, że leżącego się nie bije, że postać naszego bohatera zbyt łatwym celem jest. Wszystko racja, z tym, że mój podziw jest autentyczny i szczery. Wyznam – gdy widzę jego postać przemierzającą korytarze Galerii Jurajskiej już chcę biec po autograf i ostatkiem sił woli mówię sobie – „nie”. Jeśli myślę dziś o jakimś anty-idolu, o buncie, o kontrkulturze, to, widząc cały pic współczesnej rebelii, ostatni jej bastion upatruję w Marcinie,  Joli, kandydacie Kononowiczu i wszystkich tych, których gremialnie opluwamy, wywalając na nich własny nawóz. Oni na nim urosną.

niedziela, 29 kwietnia 2012


Futbol a sprawa polsko-ukraińska

     oficjalna recenzja


Nad historią Mistrzostw Europy ciążyło jakieś fatum. Nawet w czasach największej chwały polskiego futbolu naszej reprezentacji nie udało się awansować do elitarnego grona zespołów, które występowały w tych rozgrywkach. Dopiero w 2008 roku drużyna Leo Beenhakkera odniosła historyczny sukces i po dziwnych eliminacjach, w których pokonaliśmy Belgię i Portugalię, remisowaliśmy z Serbią, a w skórę dostawaliśmy od Armenii i Finlandii, udało się przełamać tę „europejską” klątwę i pojechać do Austrii na Euro. Szału nie było – baty od Niemców i Chorwacji i gorszy od nich stokrotnie remis z Austrią po absurdalnym karnym, podyktowanym przez sędziego w doliczonym czasie gry. Jednak przekleństwo ciążące nad biało-czerwonymi zostało przełamane. 18 kwietnia 2007 roku – kolejny szok. Legenda francuskiej piłki, Michel Platini, ogłasza wybór gospodarzy Euro 2012. Mają nimi być Polska i Ukraina. Upadłem, ale się podniosłem.
Wydawnictwo „Czarne” od lat wędruje w swoich książkowych eskapadach w niezbyt odległe, ale cały czas egzotyczne dla nas rejony – często są to kraje, które powstały po rozpadzie Związku Radzieckiego. Ukraina znajduje się w spektrum zainteresowania „Czarnego” od samego początku, to dzięki niemu możemy poznać twórczość świetnych ukraińskich prozaików – Serhija Żadana, Jurija Andruchowycza i Natalii Śniadanko. Zespół ukraiński uzupełnia Ołeksandr Uszałkow. To właśnie ich eseje możemy przeczytać w tomie „Dryblując przez granice. Polsko-ukraińskie Euro 2012”, który traktuje o naszych narodach w kontekście piłki nożnej i zbliżającego się wielkimi krokami święta europejskiego futbolu.
Po polskiej stronie występują: Marek Bieńczyk, Paweł Huelle, Natasza Goerke i Piotr Siemion. Każdy z autorów napisał tekst o mieście, w których rozegrane będą mecze Euro i o roli piłki nożnej w historii Warszawy, Poznania, Gdańska i Krakowa. Wynik meczu 3-3. Niestety dwie panie strzelają do własnych bramek, bo piszą bardziej o historyczno-społecznym tle gospodarzy Euro, miast o pięknie futbolu. Szkoda, bo to by dopiero pojechało po stereotypach, jakby znaleźć taką zakochaną w piłce poetkę. Taką strategię przyjął także częściowo Piotr Siemion, który pisze o drużynie Śląska, ale bardziej go zajmują dzieje Wrocławia i chyba nie wyszło to jego tekstowi na dobre. Przebiegałem po linijkach wyżej wymienionych esejów, czytając o poplątanych losach Poznania, Lwowa i Wrocławia, na próżno wypatrując, gdzie ta piłka się toczy. Jurij Andruchowycz w swoim eseju słusznie jednak zwraca uwagę, że piłka nożna to męska rzecz. Pozostali autorzy wiedzą jak wykonać zwód czy uderzyć z woleja i dzięki nim powstała pełna nostalgii, wspomnień i futbolu książka o krajach, które łączy tak wiele, a dziś, dzięki Euro, wchodzą wspólnie do historii piłki nożnej.
Ja pojadę do Wrocławia. Lubię to miasto, dolnośląską atmosferę, gdzie duch Wschodu, pamięć przesiedlonych z radzieckiego po wojnie Lwowa łączy się z poniemieckim „ordnungiem”; jak słusznie zauważa Piotr Siemion – miasto renegatów, gdzie każdy może czuć się jak u siebie. Nie mam biletu – nie znam nikogo, kto ma, ale pojadę właśnie tam pooddychać klimatem Euro, gdzie Polacy zagrają z tymi, których wolałbym jako współpartnerów do organizacji imprezy, czyli z Czechami. Ale Czesi są tak europejscy, że nawet wydawnictwo „Czarne” rzadko wydaje książki naszych południowych sąsiadów. Boisko i tak zweryfikuje, kto, z kim, po co, gdzie i jak.
„spotykam j.p.
Jest pijany jak świnia
A ja jestem trzeźwy
jak świnia”.
Pamiętacie legendarnego „j.p.” z wiersza „Nieprzysiadalność” Marcina Świetlickiego? To on powinien napisać o futbolu, i to nie esej ale całą książkę, tylko on stworzyłby dzieło na miarę piłkarskiego „Pana Tadeusza”. Ale Kraków nie organizuje Euro, „Czarne” nie wydaje „j.p.”, więc tenże dalej będzie pisał o swojej Cracovii . I tą lekko smutną konstatacją kończę swoje refleksje o rzadkim zjawisku, jakim jest ewenement na naszym rynku książka „Dryblując przez granicę....”, książka, której tematem jest futbol.