Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 24 marca 2013

always look on the bright side of life

Polska epoka lodowcowa

Niech zima trwa jak najdłużej. Sportowa zima. To, co nam zrobił Adam Małysz, dając nam zimę nie wymaga komentarza. Ale kibice myśleli, że , no wiecie, polska zima i nic sie z tego nie urodzi. A tu mamy Piotra Żyłę - aforystę i skoczka. Kamila Stocha - mistrza świata. Drużynę skoczków z pierwszym brązem mistrzowskim. Kamil do tego zaliczył pudło Pucharu Świata. Krystynę Pałkę ze srebrem mistrzowskim mamy. No i boginię Justynę deklasującą Norweżki w biegach narciarskich, choć zamęczyły ją na mistrzostwach, ale srebro i tak było. Coś tam panczeniści jeszcze. A już niecały rok do Soczi.
Niech nam mrozi, zimni kibicom zatem, chociaż wiosna. Oby marzenia, żeby za nas powygrywali trochę, spełniły się za rok.
Żeby już nie narzekać na kopaczenie. Always look on the bright side of life.

piątek, 15 marca 2013

Recenzja książki Tomasza Jamrozińskiego "Schodząc ze ścieżki"

                               MIASTO Z GLINY
                               
                                                                 oficrec

Już na pierwszej stronie „Schodząc ze ścieżki” pada pierwsze słowo na literkę K. Potem jest już tylko więcej. Czy więcej znaczy lepiej? Tak.
Wracamy do końcówki XX wieku. Wtedy była sobie zbrodnia - dwóch chłopaków ledwie po maturze zostało w bestialski sposób zamordowanych w okolicy glinianki Michalina. Wtedy ukręcono sprawie łeb. Po latach powraca do niej Bartosz Zdaniewicz – aspirant częstochowskiej policji. Pomaga mu doświadczony komisarz Wołoszynow, który ma pokręcony życiorys, pije gęsto, mieszając trunki w przedziwnych kombinacjach oraz bluzga co drugie słowo, jak na prawdziwego gliniarza przystało. Autor – Tomasz Jamroziński – nie pozostawia czytelnikowi złudzeń. Nie jest to książka dla miłośników subtelności w staromodnym stylu. To kryminał z krwi, głównie z krwi. I z mroku.
Miasto z gliny. Częstochowa jest od strony południowej, czyli jadąc w stronę Katowic, gęsto usiana firmami produkującymi cegły, tzw. cegielniami. Od peryferyjnej dzielnicy Gnaszyn przez Kawodrzę po Raków ciągnie się sieć glinianych wyrobisk, czyli glinianek. Wypełnione wodą stanowiły miejsce dzikiego wypoczynku w letnie dni. Wypoczynku, trzeba dodać, niebezpiecznego – wyrobiska te słyną z dużej głębokości, dna, które szybko się urywa i zimnych prądów, powodujących skurcze. Nad tymi dzikimi zbiornikami często dochodziło do tragedii, gdy utopił się jakiś dzieciak albo upojony letnim skwarem i tanim, kapslowanym winem młokos. Tworzyło to groźną legendę glinianek na czele z największą z nich – Michaliną położoną w okolicach dzielnicy Raków. Jest to stara, robotnicza dzielnica, która przechowywała w latach 50-. robotników dla tamtejszej huty. Osiedla z czerwonej cegły, czerwonej jak stalinowskie lata, mają dziś niezapomniany klimat, szczególnie w jesienne dni, gdy opadną liście.
Sceneria to bardzo mocny punkt powieści Jamrozińskiego. Jest mrocznie i złowieszczo. Ten klimat udaje się utrzymać pisarzowi przez całą powieść. Dodatkowo mamy wiele scen obyczajowych z naszej współczesności, które okraszają kryminalną fabułę. Powoduje to mocne zakorzenienie w rzeczywistości – na całe szczęście autor nie ucieka od świata przedstawionego i pozwala czytelnikowi weń wniknąć i uwierzyć. Podobnie jest zresztą z postaciami, które także są autentyczne. Pozwala to czasami przymknąć oko na językowe niezręczności, które zdarzają się w powieści. A specjalnie mój wielki szacunek wzbudza strona warsztatowa powieści i znajomość realiów życia policjantów, a także zagadnień z dziedziny kryminalistyki. Widać tutaj solidną robotę i konkretny zamysł, który udało się autorowi zrealizować. Może trochę za dużo tych mądrości życiowych w stylu „choć nie jestem detektywem, zawsze znajdę budkę z piwem” i erotycznych wynurzeń, gdzie wkrada się nieporadność, jednak, biorąc pod uwagę , że „Schodząc ze ścieżki” jest prozatorskim debiutem pisarza, wypada tylko pogratulować i prosić o jeszcze.
Jamroziński w swojej książce nieustannie „schodzi ze ścieżki”. Patrzy na Częstochowę nie z perspektywy jasnogórskiego szczytu, ale z peryferyjnych zakamarków. Nie defiluje Aejami Najświętszej Maryi Panny, ale błąka się gdzieś po chaszczach i zapomnianych miejscach. Odkrywa przed oczyma czytelnika postaci, stojące z dala od wzorców szlachetnych szeryfów. Bohaterowie powieści to prawdziwe postaci, o mocno zindywidualizowanym języku. Czuć tutaj doświadczenie poetyckie (autor jest twórcą dwóch tomów wierszy), które świetnie się sprawdza również w tworzeniu klimatycznych opisów. Całe szczęście, że Jamroziński nie poszedł drogą Marcina Świetlickiego i nie stworzył galaretowatego niby-kryminału, ale rzetelną powieść z krwi i mroku.
I w tej całej beczce miodu jest łyżka dziegciu. Ja rozumiem, że rynek ma swoje prawa, ale reklamy pewnej firmy umieszczone na wewnętrznej stronie okładek cały czas atakowały podczas lektury i psuły przyjemność. Ja z tak agrssywnym podejściem spotkałem się tylko raz i także w kryminale częstochowskiego pisarza, i była to reklama tej samej firmy. Czy doczekaliśmy czasów, że czytając książkę, co 50 stron będzie nas walił po oczach napis „Przerwa na reklamę”? Mnie nie przeszkadza, że na 72 stronie coś bohatera „kuło i szczypało”, ale takich zabiegów, jak powyższe, poproszę jak najmniej, a najlepiej wcale.





                                                             
                                     

czwartek, 7 marca 2013

Recenzja "Szamana" Egona Bondy'ego



                      

Egon Bondy i światy przefiltrowane

         
oficrec                                                

                                                          






Znamy go jako przyjaciela pana Hrabala i jednego z bohaterów „Czułego barbarzyńcy”. To on krzyczał: „Kurwa fix!”, gdy Vladimir nasikał mu do butów. To jego teksty śpiewali muzycy legendarnego czeskiego zespołu Plastic People of the Universe. To on był bohaterem reportażu Mariusza Szczygła, otwierającego książkę „Zrób sobie raj”. Tekst jest o tyle ważny, że Szczygieł odnalazł zapomnianego, starego Bondy'ego niedługo przed śmiercią i skonfrontował realność z hrabalowską legendą nim było za późno. Niby znamy Egona Bondy'ego właściwie Zbynka Fiszera, ale czy ten buddyjski marksista, który przychodzi do nas, fascynatów Czechofilów, z mgły literackiej legendy, był dobrym pisarzem?
Lubił wypić – tak samo jak Hrabal i Vladimir. Szaman cały czas popija sfermentowane jeżyny, więc to chyba on. Miał kłopoty z gastryką, Szaman też, więc to chyba on. Tu mam kłopot – po obiecującym początku, gdzie mamy opis defekacji, trochę mało tych perfum, na które czekałem. Egon Bondy właściwie Zbynek Fiszer miał naturę dwoistą i taki jest „Szaman”, książka słabo znana i u nas, i u Czechów, i u Słowaków. Bo Egon Bondy właściwie Zbynek Fiszer był pod koniec swego żywota Słowakiem. „Szaman” bondowski także łączy różne światy -  ludzi pierwotnych, polujących na mamuty z systemem politycznym - groteskową komuną znaną pisarzowi z autopsji; duchowość z fekaliami; mądrość bohatera mieszana się z konformistyczną głupotą. Czytelnik nie wie do końca, czy Szaman to bohater, czy antybohater, jakby to, co pozytywne i negatywne nie miało specjalnie dla autora znaczenia i było czymś relatywnym, nietrwałym. 
I te wszystkie odległe światy bardzo tutaj do siebie pasują, a raczej przepływają, tworząc archetypiczno-biologiczny kolaż, który mówi czytelnikowi więcej prawdy o świecie i o nim samym niż jakaś naukowa rozprawa z dziedziny antropologii. Właśnie przez sięgnięcie do pierwocin człowieczeństwa, przez dotarcie do biologicznych uwarunkowań rozwiniętych ssaków, jakimi jesteśmy, czytelnik może zbliżyć się do zapomnianych prawd o ludzkiej naturze, zmierzyć się z mitem i wizją – tymi przesłoniętymi, zabudowanymi przez kulturę elementami, do których odwoływała się sztuka pierwotna. Jest zatem „Szaman” Bondy'ego ponownym zdefiniowaniem pojęcia sztuki, która miast doraźna, winna być uniwersalna, a to oznacza duchowa.
Być człowiekiem oznacza dbać o prawdę. To wszystko - mówi Szaman. I to jest bardzo prawdziwa książka. A za jej przybliżenie polskim czytelnikom należą się słowa podziękowania wydawnictwu Ha!art i tłumaczowi Arkadiuszowi Wierzbie.

niedziela, 3 marca 2013

Recenzja książki Wacława Radziwinowicza "GOGOL w czasach Google'a"


                      Bez pół litra Rosji nie razbierjosz

                                                                                  


Polska historia jest ściśle związana z historią Rosji. Truizm to mocno wyświechtany, jednak po chwili zastanowienia dochodzimy do wniosku, jak mało wiemy o współczesnej Rosji. Sam jestem z pokolenia, które przez kilkanaście lat wkuwało rosyjski jako obowiązkowy przedmiot i pamiętam czasy „Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej”, które dawało możliwość zwiedzania terytoriów byłego ZSRR. Wtedy nasi sąsiedzi mieli powiedzonko: „kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”. Wszystko było takie bliskie – jedna wielka socjalistyczna rodzina, pełna radości i szczęścia. Pod przywództwem „matuszki Rosji” na czele słowiańszczyzny.
A dziś zastanawiamy się, jakże tę Rosję zrozumieć, jak pojąć tę pogmatwaną rosyjską, często pijaną, duszę? To, co było bliskie stało się dalekie, niejednokrotnie wrogie, obce. Dlatego książka Wacława Radziwinowicza, wieloletniego korespondenta „Gazety Wyborczej” w Rosji, „Gogol w czasach Google'a” ma szansę przybliżyć nam tę tematykę. Jest to unikalny przewodnik po rosyjskich realiach, ale także po rosyjskiej duszy.
A dusza to skomplikowana i rozdarta. Z jednej strony czuła i delikatna, z drugiej brutalna. Ach duszo rosyjska – jakże cię pojąć, gdyś skąpana w krwi czeczeńskich i osetyńskich ofiar, gdyś zalana łzami biesłańskich matek jak wrak „Kurska”, gdyś utopiona w bagnie korupcji. A nad tobą, Rosjo, jak słońce promienne, twarz wielkiego wodza – Władimira Putina! To on, słowiański wódz prawdziwy, rozumie i rozgrzesza, choć bywa surowy! Ale pod jego jasnym spojrzeniem czujesz się, Rosjo, bezpieczna. Tak jak powinna się czuć bezpiecznie kobieta w ramionach prawdziwego mężczyzny! Rosjo – dziś znowu stajesz się piękna i wielka, a wszyscy patrzą na ciebie z podziwem i strachem zarazem. I wara wrogom twym, Rosjo! Żaden „obrońca” tak zwanych praw humanitarnych nie będzie się tutaj czuł bezpiecznie! Żadne frazesy o prawdzie i wartościach nie mogą, Rosjo, przesłonić twej wielkości!
„Gogol w czasach Google'a” to korespondencje z lat 1998-2012, pisane dla „Gazety Wyborczej”. Z tej perspektywy dobrze widać jak ewoluowała w Polsce myśl na temat Rosji. Pierwsze teksty są bardzo ostre, krytycznie jednoznaczne, pełne gorzkiej ironii i sarkazmu. Nie ma tu zgody na łamanie praw człowieka, jest natomiast troska o los uwięzionych. Ton tych tekstów jest w wielu miejscach bezwzględną krytyką mocarstwowych zapędów Moskwy. Z czasem jednak ton staje się miększy, jakby pogodzony, że Wielka Rosja wielka być musi i że Europa, a w szczególności Polska, nie powinny ujadać jak rozszczekane pieski, bo ząbki mogą potracić.
A może jednak warto wrócić do źródeł, które towarzyszyły odzyskiwaniu polskiej niepodległości? Może warto wrócić do tego, co charakteryzowało postawę Polski na arenie miedzynarodowej wobec łamania praw człowieka przez władze Kremla? Może warto powrócić do tradycji „Solidarności” , gdzie nie było zgody na kłamstwo i przemoc, a o złu mówiło się otwarcie i bez strachu?

środa, 13 lutego 2013

Recenzja książki Szymona Hołowni "Last minute"


Moje rekolekcje AD 2012

oficrec

Kiedyś niezwykłym wyczynem było pokonać glob w 80 dni – pamiętamy powieść Verne'a. Dziś wystarczą raptem 24 godziny. Żyjemy coraz szybciej, a tempo najnowszej książki Szymona Hołowni, „Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie”, pokazuje nam pewien paradoks – otóż pragniemy coraz większej ilości bodźców, sportów ekstremalnych, bicia rekordów w skokach spadochronowych i zejścia w największe głębiny, ale to zawrotne tempo przybliża nas coraz szybciej ku nieuchronnemu. Czy w tym kołowrocie nie zatracamy czegoś ważniejszego od chwil uniesień?
Najnowsza książka Szymona Hołowni to podróż w najodleglejsze zakątki świata, by odszukać najmniejsze drgnienia pulsu chrześcijaństwa. Zwiedzimy zatem Filipiny, egzotyczne zakątki Papui Nowej Gwinei, zobaczymy jak funkcjonuje religia chrześcijańska w Australii, na wyspie Guam, czy w Hondurasie. Podróże Szymona Hołowni to także galeria ciekawych postaci, które za życiową drogę obrały życie i słowo Chrystusa. Mamy zatem spotkanie z kandydatem do papieskiego tronu - kardynałem Madriagą, księdzem US Navy, byłą polską siatkarką, która obecnie zajmuje się tłumaczeniem Biblii dla papuaskich plemion, polskim księdzem w Turkmenistanie, gdzie liczba wiernych katolików nieco przekracza sto osób, w końcu z koptyjką Miriam, na którą w Egipcie wydano wyrok śmierci za zmianę wyznania.
Szymon Hołownia w swoich książkach ma świadomość potrzeby atrakcyjnego przekazu dla ważnych treści – tak było w „Monopolu na zbawienie”, tak jest też w „Last minute. 24h chrześcijaństwa na świecie". W najnowszej książce ujrzymy naprawdę fascynujący kolaż geograficzno-kulturowych opisów, rozmów, które są według mnie najistotniejszą częścią książki, własnych refleksji oraz fotografii i ilustracji wspaniale ubogacających tę wielce oryginalną podróżniczo-reporterską książkę. I tylko jedna rzecz w tym atrakcyjnym formalnie wymiarze książki zdaje się niepokoić czytelnika – czy tytuł „Last minute” odnosi się do sytuacji religii chrześcijańskiej na świecie?
Coś w tym jest. Nie ma w książce Hołowni tryumfalnej wizji Wielkiego Światowego Kościoła. Czasem jest tego Kościoła bardzo mało, jak w Turkmenistanie czy Australii. Ale jest w tej książce przeświadczenie, że ilość nie przechodzi w jakość, że żywym świadectwem tego Kościoła są ludzie, którzy nie oglądając się na dyskusje, opinie, stanowiska, czynem świadczą o tym, czym jest przesłanie Chrystusa w XXI wieku – świadczą to nieraz ciężką pracą, poświęceniem, ale przede wszystkim radością, wynikającą z nadziei, jaką daje przesłanie Ewangelii. Co więcej – chrześcijaństwo według Hołowni nie ma tylko katolickiego oblicza, a rozmowa z Matką Olgą z prawosławnego klasztoru w Bussy to wg mnie jeden z najpiękniejszych fragmentów książki (o tym, że Hołownia potrafi wzruszać, wiadomo nie od dziś).
Szymon Hołownia musiał objechać świat dookoła, żeby pokazać polskim czytelnikom, że chrześcijaństwo to nie tylko Ojciec Rydzyk i Rodzina Radia Maryja, nie tylko ognie piekielne, przed którymi ocalić nas może jedynie egzorcyzm księdza Natanka, że podróżujący chrześcijanin to nie tylko zacięte rysy i wypowiedzi Wojciecha Cejrowskiego i że w ogóle to nie warto rozmawiać. Czytając tę książkę możemy wyjść poza fałszywą perspektywę naszego grajdołka i zrozumieć, że chrześcijaństwo to słowa, ale przede wszystkim czyny milionów ludzi dobrej woli, dających świadectwo przesłaniu Ewangelii.

piątek, 8 lutego 2013

Kultura hejtu1. Czytaj-podrywaj - kilka słów o wczorajszej zadymie


Kultura hejtu

Szum związany z tym filmem jest nieludzki. Nieludzki nie tylko dlatego, że duży, ale to już istne chłeptanie młodej, niewinnej krwi. Takimi ofiarami są autorzy, a w zasadzie autorki spotu „Czytaj – podrywaj”, promującego szlachetną ideę czytelnictwa poprzez erotyczną zachętę.

Podstawowa zasada brzmi „przywalić”. Ale komu? No przecież – idealistom, miłośnikom literatury, Franza Kafki i Anny Kareniny. Im ofiara niewinniejsza, tym nienawiść przyjemniejsza – mówi stare hejterskie porzekadło.

Nie wiem , z jakiej okazji powstał ten wdzięczny filmik, mniejsza z tym. Ważny jest cel, jakim jest promocja czytelnictwa. I to nie byle jakiego czytelnictwa, ale literatury z „najwyższej półki”. Dziewczyna mówi o Tołstoju i Kafce, chłopak z usterką czyta potężne tomisko Herberta.

I to wkurza. Niech się ktoś odważy wspomnieć powyższe nazwiska, a już jest skazany na lincz, w sytuacji, gdy miażdżąca większość ma poglądy drugiego chłopaka bez usterki – typowego troglodyty, nieokrzesanego chama, który gardzi Tołstojem i Kafką, a co dopiero Herbertem. Tenże reprezentuje społeczeństwo konsumpcyjne – nie chce rozmawiać o literaturze, wali otwartym tekstem, że guzik go to obchodzi, że jak mawiają nieokrzesani młodzi ludzie, ma on „centralnie wyrąbane na to wszystko” i tylko marzy mu się zaspokojenie chuci gdzieś pokątnie, na imprezie.

Wymowa spotu jest zatem jasna i konkretna – dziewczyna wybierze chłopaka z usterką i Herbertem. Sama przysiądzie się do jego stolika, pozostawiając bezradnego chłopaka bez usterki i bez seksu. Natomiast rozpoczety dialog na temat czeskiego pisarza , Franza Kafki, ma szansę zaowocować długimi rozmowami na temat, z szansą na łóżkowy happy end.

Dziewczyna wie, co dobre. Wie, że „skóra, fura i komóra” nie zastąpią jej długich, wieczornych rozmów o Tołstoju, zamiast podskakiwania w rytm „Ona tańczy dla mnie” na sobotniej dysce. Współczesna Lotta wybierze frika Wertera zamiast uziemionego w materializmie Alberta.

I to was tak drażni, hejterzy! Czujecie, że kończy się czas beztroskiej konsumpcji, że trzeba będzie ruszyć tyłek i iść do biblioteki, nauczyć się wypełniać rewersy, dowiedzieć się, co to znaczy sygnatura, przeglądać katalogi i literackie czasopisma. I to powoduje, że na forach toczycie pianę nienawiści na Bogu ducha winnych krakowskich studentów.

Ja tymczasem ładuję do plecaka „Finneganów tren” , „Ulissesa” , trzy pierwsze tomy „W poszukiwaniu straconego czasu”, „Ziemię jałową”, Pereca i Rilkego i ruszam do najbliższej kafejki. Coś czuję, że będę miał branie!

niedziela, 27 stycznia 2013

Recenzja książki "Więcej gazu, kameraden!"

                                                                          oficrec

SPRÓBOWAĆ "ŁASKAWIE" POMILCZEĆ


Częstochowa jest miastem pielgrzymkowym, więc ja także peregrynuję po książkach częstochowskich autorów. W tym przypadku sytuacja jest niebanalna, bowiem Krystian Piwowarski - częstochowski prozaik, pracownik miejscowego muzeum - wydał książkę w jednym z większych wydawnictw na naszym księgarskim rynku (WAB). Cieszy mnie niepomiernie, że coraz więcej autorów z „miasta Świętej Wieży” gości na półkach księgarskich w całym kraju. Nie omieszkałem zatem zapoznać się z tomem opowiadań „Więcej gazu, Kameraden!”.
Okładka prezentuje dobrze znane elementy – fragment obozowego pasiaka z naszytą Gwiazdą Dawida. Od samego początku nie ma wątpliwości, że jest to nurt literatury obozowej lub, ujmując rzecz ściślej, literatury rozliczającej polską przeszłość z trudnego tematu Holocaustu. Muszę przyznać, że zrobił na mnie wrażenie język tych opowiadań – sprawny, plastyczny, umiejętnie i świadomie operujący kliszami literackimi. Te klisze - wszystko, czym byliśmy przez lata karmieni w kulturowym odbiorze traumy „Auszwicu” - sprawiają, że czytelnik porusza się po dobrze znanym terenie. I rodzi się pytanie, czy jest to kolejny przypadek, gdy pisarz wraca do ekstremalnego tematu, by zarzucić odbiorcę koszmarnymi obrazami w nadziei na zaistnienie? Oczywiście wszyscy takie obrazowanie wręcz uwielbiają i nigdy dość nam okropieństw, więc „Więcej gazu, Kameraden!”.
Literatura obozowa, czy też literatura o Holocauście, dzieli się na tę od środka i tę od zewnątrz. Do pewnego momentu Holocaust opisywano tylko od strony ofiar, pamięci o tych, którzy przeszli przez piekło, pozbawieni godności istoty ludzkiej, sprowadzeni do poziomu insektów, zagrażających „rasie panów”. Podstawową funkcją takich utworów jak opowiadania Borowskiego, Nałkowskiej czy Kertesza jest zapis tragedii milionów. Z drugiej strony pojawia się perspektywa zbrodniarza, jakaś chora podnieta z pięknego, esesmańskiego munduru i konnej przejażdżki Rudolfa Hössa po błoniach „Auszwicu”. Pojawia się pytanie, równie chore, co oni czuli? Taki obraz proponuje Johnatan Littell w „Łaskawe”, który w postaci esesmana Auego kumuluje całą potworność człowieka systemu nazistowskiego i, o dziwo, nadaje mu ludzkie rysy (taki wizerunek prezentuje także postać Hilera grana przez Bruno Ganza w filmie „Upadek”).
Takiego utożsamienia nie znajdziemy w opowiadaniach z tomu „Wiecej gazu, Kameraden!”. Tutaj mamy jedynie szansę poczuć się w skórze katów, którymi moglibyśmy się stać. Już sam tytuł jest sarkastyczną kalką z opowiadań Borowskiego - „Prosze Państwa do gazu”. Stawiamy się zatem w sytuacji oprawców - tych którzy układają ludzi w zbiorowych mogiłach, z seksualną podnietą wykonują wyroki na bezbronnych, nagich kobietach, bądź palą żydowskimi dziećmi w kotłach parowozu. Takie postawienie sprawy powoduje u czytelnika dezorientację co do intencji autora. Czy chodzi tu tylko o postmodernistyczną grę konwencjami, kalkami, motywami w ramach tematu, który daleki jest od literackich przekomarzań z odbiorcą? Littell otworzył drogę, teraz hulaj dusza, piekła nie ma, a raczej nie było. To tylko literatura.
O ile pod literackimi względami jestem w stanie docenić umiejętności i warsztat Krystiana Piwowarskiego, to przewrotne inspirowanie się tematem Holocaustu budzi we mnie mieszane uczucia. Co prawda sam autor utrzymuje, że musiał uporać się z tym tematem, ale szlachetne zamiary i tłumaczenia to jedno, a efekt drugie. Mnie lektura „Łaskawego” wystarczyła w zupełności i dlatego jako odtrutkę przyjąłem z radością westernową powieść Bineta „Hhhh”. Nie chcę więcej wchodzić w skórę oprawcy i szukać jakiegoś zrozumienia – kata czy też siebie. Ale pewnie wielu z upodobaniem zanurzy się w skatologiczne opisy zbrodni. Wszak Holocaust stał się już dawno popkulturowym towarem. Mnie takie podejście przestało interesować.