Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Recenzja biografii Bruce'a Dickinsona autorstwa Joe Shoomana - wyd. Anakonda

                                                                                        oficjalna recenzja 
                                                                                                       
             


Bruce Dickinson to postać wyjątkowa na mapie rockowych idoli. Podobnie jak wyjątkowa jest grupa Iron Maiden, której jest wokalistą. Zespół nagrywa od 1975 roku, ale dopiero gdy odszedł frontman Paul DiAnno, który nadawał metalowemu bandowi agresywnego, wręcz punkowego charakteru, i przyszedł Bruce ze swoim epickim wokalem, grupa nagrała klasyczne już dziś albumy w historii rocka - „Number of the beast”, „Piece of mind” i „Powerslave”, aż po zupełnie wyjątkowy, progresywny „Seventh Son of a Seventh Son”, który całkowicie odmienił oblicze zjawiska zwanego heavy metalem. I choć po dziś są tacy, którzy twierdzą, ze Ironi skończyli się wraz z odejściem Paula, dla przytłaczającej większości Bruce Dickinson to, obok założyciela i lidera – basisty Steve'a Harrisa, fundament grupy, która już prawie 40 lat nagrywa i koncertuje. A najważniejsze, że Iron Maiden i Bruce Dickinson cały czas przyciągają nowe pokolenia fanów.
Wydawnictwo „Anakonda” w serii „Gwiazdy sceny” prezentuje biografie wielu znanych artystów rockowych. Znalazł się wśród nich Bruce Dickinson a historię jego muzycznej kariery opisał Joe Shooman. Autor koncentruje się na muzycznej stronie biografii wokalisty. Krótko opisuje młodzieńcze losy Bruce'a, by uczynić grunt pod szerokie potraktowanie historii grupy Samson, w której bohater opowieści rozpoczynał na serio swoją przygodę z muzyką rockową. Temat Iron Maiden został, biorąc pod uwagę rolę tego zespołu w historii muzyki popularnej, potraktowany konkretnie acz krótko. Za to solowa kariera Bruce'a, to, co wydarzyło się po rozłące z Iron Maiden, jest tutaj potraktowana szeroko i wnikliwie. Takie podejście do tematu nie rozczarowuje, a wręcz odwrotnie – Ironi mają na swój temat wiele monografii (tych autoryzowanych jak „Run to the Hills” i tych wydanych niezależnie od członków grupy), natomiast szersza prezentacja poza „maidenowych” dokonań Dickinsona rzuca lepsze światło na całość zjawiska New Wave of British Heavy Metal - szczególnie na wczesny okres tego nurtu, gdy Bruce uczył się dopiero muzycznego rzemiosła i występował w zespole Samson. Niewątpliwie książka Shoomana jest sporą zachęta do przypomnienia sobie dokonań tej niszowej mimo wszystko grupy.
O życiu prywatnym Dickinsona nie dowiemy się wiele nowego, a raczej dowiemy się więcej na temat tego, co wszyscy wiemy doskonale. Bruce jest świetnym pilotem, który ma w swoim dorobku konwoje humanitarne w najbardziej niebezpieczne obszary globu, był rewelacyjnym szermierzem –załapał się kiedyś nawet do pierwszej dziesiątki w brytyjskim rankingu, jest też pisarzem, autorem niesmacznych i pełnych angielskiego humoru „Przygód Lorda Ślizgacza”. Oprócz tego cały czas koncertuje, nagrywa, realizuje coraz bardziej niesamowite projekty muzyczne. W jaki sposób tego dokonuje? Tu zdradzę odrobinę za dużo – sam autor biografii Bruce'a nie jest w stanie tego pojąć. Pisze za to ze swadą i humorem, przytacza wiele anegdot, a tytuły rozdziałów brzmią niczym z awanturniczych powieści w stylu „Toma Jonesa”.
3 lipca 2013 znowu widziałem go w akcji. W łódzkiej Atlas Arenie „Ironi” rozwalali system, a 55 letni Bruce szalał na scenie jak młody bóg i było jak w tej anegdocie o Zdzisławie Maklakiewiczu, który opowiadał Himilsbachowi o swoich teatralnych występach: „Wychodzę, rozumiesz, na scenę, staję jak zwykle i przez dwie godziny trzymam publikę za gardło. Po spektaklu podchodzi do mnie dwóch ponurych gości i jeden zagaduje – Ej, to ty trzymałeś nas przez dwie godziny za gardło...”.
Fenomen Bruce'a Dickinsona to życiowa energia, wiara, że zatracenie się w działaniu jest jedyną metodą przetrwania w szalonym świecie. Na tym polega jego magnes, bo nawet jeśli dzięki publice i popularności Dickinson ładuje swoje życiowe akumulatory, to oddaje nam to w swoim śpiewie i na scenie. Jest charyzmatycznym frontmanem, który przyciąga ludzi o odmiennym światopoglądzie, kolorze skóry, a rozpiętość wieku publiki jest jedyna w swoim rodzaju – od nastolatków po starych koncertowych wyjadaczy, którzy pamiętają występy z początku lat 80-tych, gdy po raz pierwszy zawitali do Polski.
A gdy krzyczy ze sceny: „Scream for me, Poland!” nie jesteś się w stanie powstrzymać i wyjesz jak opętany!

niedziela, 11 sierpnia 2013

Recenzja książki Tomasza Halika "Hurrra, nie jestem Bogiem!" - wyd. Agora

Teologia paradoksu


                                                                    oficreca
                                                                       
Już kiedyś czytałem o tej anegdocie, bo to ksiądz Józef Tischner jest jej autorem: pewien ksiądz zamówił obraz do kościoła pod wezwaniem Świętego Brata Alberta i chciał, aby uwieczniony na nim Brat Albert rozdawał chleb ponad głowami zgromadzonych wokół niego biedaków. Artysta miał inną koncepcję dzieła – widział Świętego jak całuje stopy ubogiego, z którego postaci wyłania się Chrystus. W anegdocie tej konfrontują się dwie koncepcje Kościoła – wizja proboszcza podkreśla wielkość kapłana, wizja malarza koncentruje się na obecności Chrystusa w drugim człowieku, w tym dotkniętym, ubogim, wykluczonym. To wielkie pytanie o rolę chrześcijaństwa w świecie. Dziś, gdy papież Franciszek na każdym kroku pochyla się nad biednymi i dotkniętymi, pytanie to powraca ze zdwojoną mocą.
Jesteśmy specyficzni w naszym JPII katolicyzmie. Matka Boska jest polską królową, chcemy mianować Chrystusa królem Polski ustawowo, mamy „prawdopodobnie” rekord Guinnessa w wielkości posągu papieża-Polaka. Wielki, większy, największy. Drabina Jakubowa. Często słyszałem z ust niektórych polskich katolików, że ich wiara to nie wiara ale wiedza, że oni już  posiedli tę pełnię nie wiary (niewiary?). Czeski teolog Tomasz Halik w wydanym ostatnio zbiorze swoich tekstów „Hurra, nie jestem Bogiem!” podnosi te kwestie wielokrotnie, tworząc swoją, mimo wszystko oryginalną dla nas, przestrzeń teologii paradoksów.
Po pierwsze: wiara. Pewnie łatwiej przyjąć wszystko tak jak leci, bez refleksji, tak jest i już, bo na religii w czasie przygotowania do Pierwszej Komunii nas tak uczyli.  Teksty Tomasza  Halika są bardzo dalekie od łatwizny klepania paciorków. Dla niego wiara to niewiedza, to horyzont wątpliwości i człowieczej tęsknoty za ideałem.
Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno;
wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz.
Teraz poznaję po części,
wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.
Po drugie: nadzieja. To nie tak, że mamy pewność. Otacza nas tajemnica. Czasem mrok. Tomasz Halik nie boi się twierdzić, że aby „urodzić się na nowo”, trzeba oczyścić się ze złudzeń naiwnej pobożności, że jako praktykujący katolicy otrzymaliśmy już bilet pierwszej klasy do dreamlinera w kierunku niebios. Nadzieja uczy pokory i zaufania. To oczekiwanie, że wszystkie nasze wyobrażenia na temat niewyobrażalnego umilkną w Jego obliczu.
Po trzecie: miłość. Miłość według Halika to drugi człowiek. Bliźni. W nim najprędzej odkryjemy to, co najważniejsze. Piękno świata, sztuki, milkną wobec piękna człowieka, wobec bogactwa myśli, uczuć, charakterów, a także problemów, a także cierpienia. Bo piękno to także ból, to, co czujemy w poczuciu naszej bezradności, w pragnieniu, aby zginęło to, co nas przerasta. To także zgoda na tajemnicę drugiego człowieka, ale też tajemnicę jaką jesteśmy sami dla siebie. Musimy wszak w nas samych pokochać to, co znane i bliskie, ale także to, co stanowi w nas odległą, mistyczną tajemnicę. Droga do poznania jest dla Halika zawsze w głąb samego siebie. Dopiero mogąc poznać i pokochać samych siebie, możemy zacząć oddawać dar miłości.
Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy:
z nich zaś największa jest miłość.
Tak więc trwają te słowa od wieków, istota chrześcijaństwa. Halik w swoich tekstach wprowadza nas na właściwe  tory z manowców, które przez wieki stworzyły bujny gąszcz  poplątanych uliczek. Nie ma w tych tekstach przecież nic kontrowersyjnego, nic obrazoburczego, ale wizja teologii paradoksów, jaką roztacza czeski teolog przed oczami, umysłami i duszami polskich czytelników, jest zadziwiająca, a może dla niektórych szokująca. Dlaczego?

czwartek, 8 sierpnia 2013

Recenzja książki Ignacego Karpowicza "Niehalo" - wyd. Wydawnictwo Literackie

Białostocki trip

                                                                        oficrez
                                                                           


Dawno, dawno temu był sobie pisarz. Pisarz napisał książkę. Książka była bajką. Bajka działa się w Białymstoku. Białystok to było rodzinne miasto pisarza. Bajka nazywała się, jak to bajka, „Niehalo” i bardzo się podobała. Nie tylko w Białymstoku. Pisarz zaczął pisać coraz więcej. Bajki były coraz dłuższe. I coraz nudniejsze. Bo to nie były już bajki. Tylko książki dla dorosłych. Bo dorośli lubią długie nudne książki o niczym.
„Niehalo” jest szczeniacką podróżą przez głowę młodego polonisty. Takie książki pisze się, by wywalić z siebie cały nawóz, z którego się wyrastało, by zrobić porządek, by zacząć nowy etap, by opisać dotychczasową podróż, która, jak to podróż, donikąd nie doprowadziła. Wszystko jest tu tak samo bez znaczenia, wszystko tkwi w chaotycznej wizualizacji kompleksów, mitów, stereotypów. Przekopywanie stajni Augiasza odbywa się jednak z niesłychaną energią i właśnie ta energia niesie czytelnika przez słowa, które zamieniają się w obrazy.
Maciek ucieka z pracy, ucieka z domu, ucieka z rzeczywistości. Follow the white rabbit. A Białystok przemienia się w Matrix. Ktoś jest strażnikiem progu, ktoś jest mentorem, ktoś staje na przeszkodzie. Jak w klasycznym RPG. Tyle że ten erpeg nasz swojski, siermiężny, katopolski. Całkiem nieatrakcyjny z tymi symbolami- atrybutami zdobywanymi co chwilę, by móc przejść dalej. Chciałoby się powiedzieć – jaki kraj taki erpeg. W każdym razie nic z Wiedźmina.
„Niehalo” to powieść szczeniacka do tego stopnia, że znajdziemy tu nawet masturbacyjno-falliczne wynurzenia. Nic nie szkodzi. To proza żywa i anarchistyczna. Jak rozkopany fryz, który nie ulega grzebieniowi. Szczera i autentyczna. „Niehalo” - prawdopodobnie najlepsza powieść Ignacego Karpowicza.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Recenzja książki "Zamieć" Władimira Sorokina wyd. Czarne

                                                                            oficrec
                                                                         

Droga w bieli

Biel. To taka opowieść, że prawie niczego nie widać. Co jakiś czas tylko ze śnieżnej zamieci wyłaniają się dziwne postaci, które nikną za chwilę w białym tumanie. Taka właśnie jest sceneria powieści Władimira Sorokina „Zamieć”.
Doktor Płaton Ilicz Garin usiłuje dotrzeć ze szczepionką do wsi, gdzie panuje tajemnicza epidemia,  wskutek której ludzie zamieniają się w bestialskie zombie. Zamieć skutecznie niweczy plan lekarza. Droga, którą podąża samopędem, czyli  prawdopodobnie saniami zaprzężonymi w mikro-koniki wraz z wioskowym głupkiem Chrząkałą, raz po raz ginie przysypana śniegiem. A na drodze pojawiają się witaminderzy z piramidami dużej mocy, olbrzym pijany  i  zamarznięty, panujący we wszechświecie Chińczycy. A droga ginie, prowadzi do nikąd, utopiona w śniegu dującym zewsząd.
Mroźny oniryzm Sorokina pokazuje świat obcy, dziwny, bez celu. Wszystko tu wyłania się w nieprzewidywalnym, groteskowym obrazowaniu z chaosu symbolizowanego przez śnieżycę. Gdyby ktoś  zechciał nakręcić wierną adaptację filmową powieści, nie miałby trudnego zadania – tylko urwane dialogi, toczone mozolnie w zasypanym bielą krajobrazie. Niczego nie widać, ledwie zarysowane cienie postaci w mlecznej mgle.
Władimir Sorokin jest w Rosji pisarzem uznanym, świadczą o tym nagrody, których jest laureatem – powieść „Zamieć” otrzymała rosyjską Nagrodę Bookera. A powieść to bardzo hermetyczna, mocno rosyjska w klimacie, ale dziwny świat Bułhakowa czy Gogola z ludowych opowiadań, wydaje się być o wiele bliższy, lepiej rozpoznany przez polskiego czytelnika. „Zamieć” będzie wymagać przy lekturze dużo większej otwartości, gotowości wejścia na obszary wcześniej nie rozpoznane i poddania się śnieżnemu klimatowi, a o to nie będzie łatwo – książka w swym skromnym rozmiarze 180 stron nie daje szans na kontemplowanie białej scenerii.
Ale pewnie taki właśnie jest literacki zamysł Sorokina – gubić tropy, zasypywać ścieżki, kręcić się w kółko w świecie, gdzie niby wszystko znajome, a jednak tak bardzo dziwne i obce. Cóż – jest to na pewno książka dla spragnionych inności. Tych zapraszam do brnięcia przez śnieżne zaspy.

czwartek, 25 lipca 2013

Recenzja książki "Ostatni samuraj. Rozmowy o generale Petelickim" - wyd. Czarna Owca

Dorzynanie watahy

                                                               lubimy czytać - ofic rec
„Dorżnąć watahę” - te, jakże brzemienne w skutki, słowa, wypowiedział pod adresem polityków PiS-u Radosław Sikorski, obecny minister spraw zagranicznych. Czytając rozmowy o generale Petelickim, zgromadzone w książce „Ostatni samuraj” autorstwa Anity Czupryn i Doroty Kowalskiej, słowa te wracały do mnie nieustannie.
Generał Sławomir Petelicki – pomysłodawca i pierwszy dowódca jednostki wojskowej GROM, brał udział w wielu akcjach specjalnych, z czego najbardziej znane były akcje na Haiti i w Iraku. Po przejściu na emeryturę zajmował się działalnością doradczą, do końca zaangażowany w sprawy obronności państwa polskiego. Po katastrofie smoleńskiej zaczął ostro występować przeciwko chaosowi i anarchii, jaka od dłuższego czasu panowała w polskiej polityce, a spowodowana była nieustannymi konfliktami na szczytach władzy – głównie eliminowaniem i marginalizowaniem wpływów polityków prawicy. Generał Petelicki stał się także ofiarą tych działań. Odszedł 16 czerwca 2012 roku – oficjalna przyczyna śmierci to samobójczy postrzał w głowę.
Wśród rozmówców Anity Czupryn znajdziemy nazwiska sławnych ludzi, jak Maryla Rodowicz, Daniel Olbrychski, ale także ludzi, o których nie słyszeliśmy zbyt wiele – najbliższa rodzina, koledzy z pracy, ludzie , których poznał przy różnych okazjach. Obraz człowieka, jaki wyłania się z tych rozmów, jest w istocie złożony. Oczywiście jest to pewna próba odpowiedzenia na pytanie o przyczyny dramatycznego kroku generała Petelickiego. Wizerunek portretowany przez rozmówców idzie jednak dalej – życie generała Petelickiego staje się zwierciadłem dla współczesnych, którzy muszą przed tym dramatem obnażyć swoje prawdziwe oblicze.
Przyczyny samobójstwa – większość rozmówców nie ma wątpliwości, co spotkało bohatera książki – to: alzheimer, choroba ojca, impotencja, przerośnięte ego. Są na szczęście tutaj i tacy, którzy powstrzymują się od jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o ostateczny wybór generała. Tych słucha się najciekawiej, bo starają się zrozumieć złożoność ludzkiej psychiki wobec tak bezwzględnych sił oddziaływania, na które narażony był bohater rozmów.
Najbardziej przeraziło mnie to, co mówił Paweł Graś, obecny rzecznik rządu. Z rozmów wynika, że przez wiele lat był w dużej zażyłości z generałem. Jego wypowiedź to mistrzostwo uników, zwodów, powierzchownych stwierdzeń – jakbym oglądał program Lisa. Słowa, które odczłowieczają, słowa, które są tylko „piarowskim pokerem”. Tak wobec generała musiało dystansować się wielu wcześniejszych „przyjaciół”, którzy nie chcieli się narazić.
„Mowa nienawiści”. Nienawiści w białych rękawiczkach. Daniel Goldhagen w swojej monografii „Wiek ludobójstwa” wymienia masowe mordy jako jeden z rodzajów eliminacjonizmu, który jednak może przybierać najbardziej wyrafinowane i wyszukane formy, jeśli stanie się metodą działania doskonale przeszkolonej armii socjotechników. Goldhagen mówi o demonizowaniu, o tworzeniu wizerunku wroga, potwora, który zagraża panującemu porządkowi. Przyjrzyjmy się językowi, retoryce dzisiejszych polityków, którzy stoją u steru władzy. „Faszyści”, „mohery”, „wataha” - to tylko nieliczne i najłagodniejsze określenia, które zabijają klimat dialogu. Bo demokracja, jeśli demokracją ma pozostać, musi być kulturą dialogu.
Generał Petelicki, z „Rozmów...” wynika to jednoznacznie, został odstawiony na boczny tor. Jego historia reprezentuje los wielu, którzy z dnia na dzień stali się niepotrzebni na naszej ukochanej „Zielonej Wyspie”.
A jednak często jest,
że ktoś słowem złym
zabija tak, jak nożem.

Czesław Niemen „Dziwny jest ten świat”

poniedziałek, 22 lipca 2013

recenzja "Norte" Lava Diaza

RASKOLNIKOW NIENAWRÓCONY

Edytuj artykuł
Nikołka to w "Zbrodni i karze" postac drugoplanowa. Tak zwany "jurodiwy" - boży pomyleniec. Lav Diaz w swoim najnowszym filmie "Norte, koniec historii" uwypukla właśnie tę postac, Raskolnikowa zostawiając w amoku bezdennej rozpaczy.
Nawiązania do dzieła Dostojewskiego są dośc wyraziste, chocby poprzez ukazanie postaci złej lichwiarki. Nie mogę, nie powinienem zdradzac nawet tego, bo dla filipińskiego reżysera moment krytyczny nie następuje w 25 minucie jak w hollywoodzkich produkcjach, ale gdzieś po około dwóch godzinach.
Filmy Lava Diaza znane są z tego, że są długie - tzn. trwają koło 10 godzin, wszystko dzieje się w czasie rzeczywistym,(jak bohater ma przejśc 300 metrów, to idzie trzysta metrów) zdjęcia są czarno-białe. W stosunku do wcześniejszych dokonań Diaza, "Norte" to prawdziwy film akcji - jest kolorowy, trwa "tylko" 250 minut, reżyser skraca do minimum sceny (np. kury po podwórku nie chodzą przez 20 minut, ale przez raptem 5).
nowehoryzonty.pl
W tej "dynamicznej" konwencji zostaje opowiedziana niemal biblijna przypowieśc o roli zła w świecie. Diaz nie daje łatwych recept na zwycięstwo dobra. Nie ma wątpliwości, że wkroczenie na ścieżkę zbrodni spowoduje u jednego z bohaterów całkowite zatracenie się w emocjonalnym chaosie. Z drugiej strony - na zasadzie kontrastu - mamy przykład postawy konsekwentnego trwania w dobru. Drugi z bohaterów jest ukazaniem naśladowania Chrystusa. Zostaje niewinnie oskarżony, oszukany przez władze, gnojony w więzieniu, jednak nie traci wiary w dobro. Ostateczny ból nie złamie jego postawy, a nawet ją uświęci. Bowiem droga oświecenia wiedzie u Diaza poprzez cierpienie. Jest to zapewne również odpowiedź na temat sytuacji, w jakiej znajdują się ludzie w ojczyźnie Diaza, jednak  nie mam na ten temat  żadnej wiedzy. Niemniej jest to obraz działający, dzięki odwołaniu się do "Zbrodni i kary", w sposób uniwersalny i na płaszczyźnie powierzchni czytelny dosyc dobrze dla Europejczyka.
nowehoryzonty.pl
Oglądając filmy Lava Diaza uświadamiamy sobie jak nudne, mozolne, ciężkie, a jednocześnie absolutnie magiczne i unikatowe jest nasze istnienie. "Norte, koniec historii" to film, który ze względu na wielopłaszczyznowośc, indywidualny, bardzo osobisty styl reżysera, wagę podnoszonych tematów można uznac za skończone arcydzieło, jedno z niewielu we współczesnym kinie.

sobota, 20 lipca 2013

"Hitler, film z Niemiec" Hans-Jurgen Syberberg - najważniejsze wydarzenie NH13

KAŻDY MA W SOBIE COŚ Z HITLERA

7 i pół godzinny film o Hitlerze. Hitlerze w naszych głowach, Hitlerze w Niemcach. O jego pozostałościach w świecie, w pop-kulturze. w pewnym sensie jego zwycięstwie. Nauczył wielu. Socjotechnicy-socjopaci. Byle zostac Bogiem.
Forma teatralnego przedstawienia składającego się z nazistowskich monologów. Obraz mniej ważny, bo to film o mocy słowa. Syberberg mówi - wszystko zaczyna się od słów. Od snów o potędze. Potem wystarczy przejśc do czynów i byc konsekwentnym. Nie cofnąc się przed Niczym. Byc człowiekiem sukcesu. Zdążającym , nieważne gdzie, ku Niebu, ku Piekłu. Wie Hitler.
Wegeterianizm Hitlera. Zen Himmlera. Paradoksy mrocznej, germańskiej duszy. Wyrastają z mrocznego lasu sagi o Nibelungach.Z poezji romantycznej. Muzyki Wagnera. By unieważnic wszystko. By skazic cywilizację Europy, która postanowiła przejśc od sztuki do dzieła. By pokazac jak geniusz jest nic nie wart.
Ale dalej w tym tkwimy. Wymyślamy dalej swoje koncepcje, gdy dzieło ważniejsze od wartości.
Patrzę na jego aryjskie rysy, gdy przemawia w TVN 24, przekonany o swojej racji. Poza moralnością. Kolejny w panteonie. Byle byc u władzy. Duma i ambicja. Makbet nie cofnie się przed Niczym. Ta bajka się nie skończyła.