Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 15 stycznia 2012

Rozstrzygnięcie konkursu na najlepszą recenzję filmu "Sputnika"!

Serdecznie witamy wszystkich w Nowym Roku!

Przyszedł czas na rozstrzygnięcie ostatniego sputnikowego konkursu. Laureatami konkursu na najlepszą recenzję festiwalowych filmów zostali:

1. "Było." - Autor: @Spence
2. "Faust – czyli wieczny głód" - Autor: @dagrud1
3. "Rosyjska dusza w koncentracie" - Autor: @Lapsus

Wyróżnienie:
- "Sprawiedliwość pełną parą" - Autor: @Majka
- "Świat odczarowany" - Autor: @VEGAAST

Wszystkim uczestnikom serdecznie dziękujemy, a zwycięzcom gratulujemy!

Cholernie miło było mi otrzymać tę potężną pakę z książkami, filmami i gadżetami.
Lapsus

sobota, 7 stycznia 2012

Las lasem, zima zimą, ale iść trzeba

Jest to recenzja filmu "Chodzenie po lesie. Zimą" Michuka.

Filmów o chodzeniu, ewentualnie bieganiu po lesie jest sporo, więc z pozoru film Michuka to nie jest jakieś odkrywcze dzieło, a jego długość (nieco ponad 30 sekund ) to nowy gatunek - kino bardzo krótkiego metrażu. Oczywiście to sarkazm, a jeśli ktoś nie wie, co to sarkazm, odsyłam do słownika (haha, lol, roftl, XD).

Ale już serio - jest coś w chodzeniu po lesie, że nieważne, jaki film się o tym nakręci - długi, krótki, dramat, komedię - to będzie się widzowi podobało. Jak powiada klasyk - natura, natura, natura. I to podstawowy a zarazem jedyny poważny zarzut pod adresem omawianego filmu - Michuk pod względem doboru tematu poszedł na totalną łatwiznę. Już po tytule można było spodziewać, że film będzie się podobał. Natura, świeże powietrze, drzewa, leśne ścieżki, śnieżna biel i skrzypiący pod butami śnieg - jeśli o mnie chodzi nie trzeba nic więcej, aby mnie uwieść. I w rzeczy samej uwieść się pozwoliłem.

"Film o chodzeniu po lesie" to kino ekstremalnego minimalizmu. Widzimy tylko czapkę, szalik, fragment twarzy, zmęczony wzrok (mały kacyk, hę?), w tle ośnieżone korony drzew. W sferze dźwiękowej film tworzą nakładające się na siebie dźwięki: skrzypienie śniegowców i ciężki oddech bohatera, który można jedynie porównać do oddechu Justyny Kowalczyk na finiszu biegu na 30 kilometrów. W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o genialnej kreacji aktorskiej. Filmy, w których autor pokazuje swoje życie mogą razić natrętnym ekshibicjonizmem, tak jak w wypadku "Tarnation", jednak Michukowi udało się uniknąć tej pułapki. Aktor-reżyser-bohater - po prostu Michuk oddziela się od tej tandetnej nachalności kolejnymi warstwami odzieży. Widz, aby dostrzec mroczny, egzystencjalny wymiar tej filmowej przypowieści musi przebić się przez szalik i czapkę, a brak dialogu rekompensuje kod oddechu i ciężkie stąpanie po śniegu.

Michuk - współczesny Syzyf - zmierza. Ale dokąd zmierza? A może nie zmierza, a po prostu idzie? Sam nie wiem: idzie czy zmierza, zmierza czy idzie? Tajemnica w tym filmie goni tajemnicę, bo dokąd, po co? Czy ta podróż ma sens? Czy ta droga, jego droga, jest dokądś? Ostatnie ujęcie buduje abstrakcyjną ścianę wieloznacznych możliwości interpretacyjnych. Pójdę jedną z tych dróg. Kiedy oko kamery przechodzi płynnie z twarzy wędrowca i przesuwa się w stronę leśnych rozstajów, a widz wpada w obłęd, że to kolejny dylemat, w którą stronę iść i że zostanie z tym dramatycznym rozdarciem już na zawsze, to ja zobaczyłem trzecią możliwość. Na samym końcu pejzażu, dosłownie w ostatnim momencie dojrzałem dziwny kształt. Według mnie jest to pokrywa od schronu przeciwatomowego. To właśnie tam zmierza nasz "every man". W tej koncepcji Michuk to "last man standing", współczesny Noe, który odbuduje ludzkość po wielkiej katastrofie. Ktoś zada pytanie - jak samotny bohater może zrobić to w pojedynkę? Wszak Noe miał małżonkę (jak jej tam było - zapomniałem). A jeśli w tym schronie ktoś na niego czeka? Bo tak naprawdę "Film o chodzeniu po lesie. Zimą." to film o wielkiej miłości aż po kres świata. Miłości wobec której blednie nawet Apokalipsa.

Film, "którego nie było"

Kochankowie moi umarli poeci
Gryzą ziemię u mych stóp.
Chłodem wciskają się pod kołdrę.
Krążą rojem rozdrażnionych much
Nad kubłem gdzie cisnęłam tampon miesięczny.
Wieszam majtki na sznurze wisi Jesienin.
Biorę phanodorm tabletkę kradnie Trakl.
Kiedy otwieram oczy wyfruwa ptak
Anielska dusza Keatsa ponad wodę snu.
Ich śmierć przecinkiem, wciska się w tok zdania
I nieustannie sylaby mi liczy.
Zasypiam z ich imieniem na ustach i z nimi


W ustach, przy boku, w kroczu i macicy.
I nawet teraz któryś pisze mi te słowa:
„Bądź pochwalona pochwa Twa, Madonna”.


wiersz Rafała Wojaczka z tomu "Którego nie było"


 Jest 29 sierpnia 1952. W Woodstock w stanie Nowy Jork na scenę wychodzi pianista David Tudor, przy owacji publiczności zasiada za fortepianem, po czym nie dotyka żadnego klawisza. Siedzi tam przez 4 minuty 33 sekundy, trzykrotnie zamykając i otwierając klapę od fortepianu. Właśnie został wykonany utwór Johna Cage'a "4'33'' - koniec i początek muzyki.

Kilka dni temu weszliśmy w rok 2012, wieszczony jako kres wszytkiego, co ziemskie. 3-go stycznia 2012 w serwisie Filmaster został opublikowany zwiastun filmu "Film o chodzeniu po lesie. Zimą 2" - jak twierdzi sam twórca @Michuk jest to zwiastun długometrażowego filmu, który nigdy nie powstanie. Po "Pisuarze" Duschampa i utworze Cage'a kolejny etap dekonstrukcji wszystkiego.

W swoim poprzednim filmie Michuk radykalizował formę filmową, sprowadzając ją do rozmiaru niecałej minuty i unieważniając pojęcie minimalizmu. Sugerował tym samym, że film nie może istnieć bez odbiorcy, który uzupełni tekst swoją interpretacją. Tytułowe chodzenie po lesie staje się pretekstem do snucia przez odbiorcę własnych historii (vide - recenzja filmu o chodzeniu po lesie zimą http://lapsus.filmaster.pl/artykul/las-lasem-zima-zima-ale-isc-trzeba/). Odbiorca dzięki dotępności nowych technik staje się coraz częściej twórcą, sam przerabia i stwarza fabuły w interaktywnej, wirtualnej przestrzeni, w efekcie czego Internet zalewa powódź własnych przeróbek, alternatywnych wersji i animacji z gier. Dla współczesnego odbiorcy zwarty, zamknięty tekst to za mało. Teraz każdy może być twórcą, talent zostaje unieważniony. Dziś nawet nie trzeba znać składni, nie trzeba umieć pisać. Wystarczy obrabiać przy pomocy odpowiednich programów obrazki, dodając efekty wizualne. Twórczość przestała być elitarna, intelektualna i duchowa, tym samym przestała domagać się odbiorcy. Wystarczy stworzyć i podziwiać, co się stworzyło. W zalewie takich działań niemożliwe stanie się dostrzeżenie dzieła wartościowego, a nade wszystko nikt nie będzie wiedział, co owa wartość miałaby oznaczać.

Michuk swoim filmem dochodzi do ściany. Mówi nam - tego filmu nie ma, stwórz go sobie sam w swojej głowie. Ja mogę iśc tylko po lesie zimą, która zimą nie jest, tak jak nie jest filmem film, bo po prostu ten film nie istnieje. Ktoś powiedział "Niech szczezną artyści", ktoś powiedział "Niech sczezną mężczyźni", ktoś powiedział "Rock'n'roll umarł". Michuk pyta, co nam pozotanie? Przychodzi mi tu na myśl książka "Możliwość wyspy" Houllebecqa. Wielość samotnych bytów połączonych siecią, która udaje relacje. Przejście ze świata rzeczywitego w wirtualny.

Ktoś chciałby zapewne zarzucić temu zwiastunowi, który filmem nie jest, słabe aktorstwo. W przeciwieństwie do maskowania się za kurtką i szalikiem z części pierwszej, w zwiastunie mamy gołość twarzy, gołość tym bardziej dojmującą, że demaskuje ona brak aktorskiego kunsztu. Oddech tu nie jest oddechem, sapanie nie jest sapaniem, wszystko jest udawane. Michuk prowokacyjnie pyta - "No i co z tego? Ja to ja, sam dla siebie, samowystarczalny. Nie chcesz, nie musisz tego oglądać. Zresztą nie możesz, bo to tylko zwiastun. Ten film możesz sobie jedynie wyobrazić, a w wyobraźni wszystko jest możliwe, nawet to, że mnie nie ma w zwiastunie. Skoro jesteś demiurgiem, bądź nim ostatecznie".

Popromienna szarość zielska przywołuje mi na myśl sceny z dokumentu "Jeden dzień z życia". "Reaktor" - przestrzeń wirtualnych działań uległ awarii. Skażone początkowo obszary zielska rozrosły się w olbrzymią, nieokresloną w filmie przestrzeń. Bohater to samotna wyspa, tkwiąca w zielsku i zimie, która zimą nie jest. Ten skrajny protest w swym zaprzeczeniu jest wołaniem o twórcę w świecie zwalonych posągów, o artystę w świecie alienacji. Michuk mówi świadomie - nie jestem artystą, nie tworzę filmu, nie tworzę dzieła sztuki. Programy do pisania muzyki, wierszy czy filmów nie zastąpią artysty. Efekty specjalne nie zastąpią piękna obrazu, cyberprzestrzeń jest fałszem, za którą rociąga się przestrzeń zielska. HDw3Dnablureju to jeden wielki pic na wodę, daliśmy się zamknąć w przestrzeni wirtualnego hełmu, dalej nie ma już nic. Sięgnęliśmy dna, ale możemy się jeszcze odbić. Dlatego chcę Jarmuschów, Lynchów, Herzogów, ogniskujących ludzkie myśli i emocje. Oby nie był to głos wołającego na pustyni w świecie, gdzie obraz zastąpił prawdę i relacje.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Bukowski a film

Bukowski Charles (1920- 1994) pisarz amerykański, autor kontrowersyjnych wierszy, opowiadań i powieści, łączony z twórczością bitników, tworzył z nienawiści i pod wpływem alkoholu. Na jego grobie wyryty jest napis "Don't try".

Kino zainteresowało się jego twórczością na początku lat 80-tych. Powstał wtedy film "Tales of Ordinary Madness", a reżyserował go znany już wówczas w Europie Marco Ferreri; w roli głównej wystąpił Ben Gazzara. Siedem lat później powstał w Belgii film "Crazy Love" - jedyna pozytywnie oceniona przez twórcę adaptacja jego opowiadań w reżyserii Dominique'a Deruderre (tu mała prośba - gdyby ktoś coś wiedział o tych dwóch filmach, to proszę o znak, bo nie udało mi się do nich dotrzeć).

Także w 1987 roku powstał znany szeroko obraz "Ćma barowa" w reżyserii Barbeta Schroedera z Miki Rurką w roli głównej. Bukowski był obecny na planie zdjęciowym prawie cały czas i napisał o tym traumatycznym (czyli dla Hanka Chinaskiego normalnym) doświadczeniu powieść pt. "Hollywood". Nie lubił szczególnie roli Mikiego, uważając ją za karykaturę swojej postaci. Jednak przekonał się o tym dopiero po premierze filmu, podczas kręcenia wszytko Bukowskiemu się podobało. Bohater filmu żyje w norze, nie myje się, chodzi z rozwaloną głową w brudnej odzieży. Czas dzieli między picie, seks z podobną sobie podstarzałą damą ( Faye Dunaway) oraz bójki. Normalny dzień Charlesa B. .

Z okresu powstawania filmu pochodzi też dokument, który Schroeder kręcił w przerwach między zdjęciami "Ćmy..."- "The Charles Bukowski Tapes". Jest tam pokazana znana sekwencja, jak pijany w sztok Bukowski zaprawia z kapcia swoją żonę , Lindę Lee, mówiąc jej przy tym, że nie rozumie ona jego dobra i wrażliwości.

Ostatnim filmem na podstawie prozy Bukowskiego jest "Factotum" z 2005 roku w reżyserii Benta Hamera, autora świetnych "Opowieści kuchennych". W roli głównej wystąpił tam Matt Dillon. Znów ten sam zestaw - alkohol, wyścigi, próżniactwo, seks, zwykłe zajęcia zmieniane po chwili z powodu kłótni z szefem oraz bezdenna wrażliwość gruboskórnego troglodyty zamieniana w diament jego największej kochanki - Literatury. Dillon poradził sobie z postacią Hanka Chinaskiego (alter ego pisarza) nieco lepiej niż Miki Rurka, ale do ideału jest moim zdaniem daleko.

Jak widać twórczość Bukowskiego inspirowała świetnych reżyserów. Zresztą nic dziwnego - poezja i proza tego twórcy jest ekstremalnie bezkompromisowa, szczera do bólu i bezwzględna. Jednak tej szczerości brakuje reżyserom. Może gdyby Bukowski wyreżyserował sam siebie, udałoby mu się przenieść prawdę swej piekielnej, zionącej nienawiścią prozy. O tym już się nie przekonamy. A może kiedyś komuś się to w końcu uda?

piątek, 30 grudnia 2011

W internecie mieszka szatan (?)

a to poprawiona, nieoficjalna recenzja kiążki Aleksandry Pezdy tylko na lapsusofilu ;)


Internet, jak powszechnie wiadomo, to samo zło, przemoc i pornografia. Nie będę polemizował z tym stwierdzeniem, ponieważ jest ono w dużej mierze prawdziwe. Na pewno lepiej byłoby, gdyby młodzi ludzie nie oglądali zwyrodniałego seksu w najbardziej patologicznych odmianach i scen egzekucji. Wiem, że tak jest – młodzież szuka w sieci ekstremalnych doświadczeń. Czy ma to wpływ na rozwój psychiczny młodego człowieka? Nie podlega to dyskusji. Zainteresowanie szkoły, nauczycieli i rodziców internetem powinno wynikać właśnie z troski o młodego człowieka. Aleksandra Pezda w swoim poradniku „Koniec epoki kredy” przybliża nauczycielom i rodzicom internet jako przyjazne i praktyczne narzędzie, dzięki któremu możemy realizować cele edukacyjne i wychowawcze.

Internet jest w naszej rzeczywistości faktem obiektywnym – ani dobrym, ani złym. To tylko świetne narzędzie, które, w zależności od sposobu wykorzystania, może służyć człowiekowi do dobrych lub złych celów. Jest to poza wszystkim doskonały instrument socjologiczny – jeśli rzeczywiście odwiedzający najczęściej zaglądają na strony z brutalną zawartością, to świadczy o archetypicznych potrzebach, które częściowo zaspokaja kultura masowa i internet właśnie. W tym sensie wirtualny świat plotek, seksu i przemocy świadczy o nas samych. Właśnie dlatego nie powinniśmy pozostawiać tego zjawiska samemu sobie, ale świadomie wykorzystywać je do pracy z dziećmi i młodzieżą. Dopiero wtedy nasi podopieczni dostaną szansę na zrozumienie, czym jest w XXI wieku etyczna strona korzystania z nowych technologii. Metoda strusia na wiele się tutaj nie zda.

Aleksandra Pezda prowadzi nas, takich mądrych i wszystko wiedzących, w swoim poradniku za rączkę i uspokaja – nie taki diabeł (czytaj: internet) straszny. Pokazuje nauczycielom i rodzicom, jak mogą wykorzystać w swojej pracy z dzieckiem You Tube, Facebook czy Wikipedię. Przejrzysta i „interaktywna” szata graficzna powoduje, że z zaciekawieniem czytać będziemy o zasadach funkcjonowania w/w stron i nauczymy się praktycznie z nich korzystać. Ważnym elementem są zaprezentowane w książce przykłady zastosowania nowych technologii w praktyce szkolnej, o których opowiadają nam nauczyciele, którzy już wcześniej sięgnęli po to medium i skutecznie wykorzystują je w swojej pracy.

Można oczywiście obrazić się i powiedzieć internetowi swoje stanowcze „nie”, rozpamiętywać jak to drzewiej było pięknie, jak się ludzie kochali, jakie były wspaniałe wartości, a dziś tylko ślęczenie przed ekranem, izolacja, uzależnienie. Dlatego właśnie dziś naglącą koniecznością staje się propagowanie tego szczególnego rodzaju higieny związanego z korzystaniem z internetu, który połączy naukę z zabawą i nie pozwoli naszym dzieciom zaplątać się w „sieci”. Aleksandra Pezda nie ukrywa, że cyber-przestrzeń jest pełna niebezpieczeństw i pisze o tym w ostatnim rozdziale swego poradnika. Świadomość jest tutaj jak zawsze kluczowa, musimy być świadomi zarówno zagrożeń jak dobrodziejstw, wynikających z rozwoju nowych technologii i tego jak zmieniają się dziś teksty kultury. Sam także staram się zwracać uwagę na elementy, które mogą przenosić konflikty ze świata wirtualnego do rzeczywistego. Z doświadczenia wiem, że czasem wystarczy tylko porozmawiać. Natomiast najgorszym wyjściem byłoby odwrócenie się plecami od świata, który idzie i tak w swoją stronę i tak naprawdę niewiele go obchodzi, co o nim myślimy.

A że internet może być dobry? Taki przykład z własnego podwórka – tyle mówi się, że młodzi ludzie nie czytają. Tymczasem serwis „Lubimy czytać” zadaje kłam temu stwierdzeniu. Kilkadziesiąt tysięcy użytkowników, w większości młodych ludzi, tworzy tutaj swoje wirtualne biblioteczki i wymienia się swoimi czytelniczymi doświadczeniami. Poza szkolnym obowiązkiem, poza programami nauczania dzieje się coś bardzo właściwego i potrzebnego. Ot – kolejny dowód na „anielskie” właściwości wirtualnego świata. W książce „Koniec epoki kredy” znajdziemy wiele takich budujących przykładów, które, mam nadzieję, przekonają nas, że internet można przeciągnąć na jasną stronę mocy. A oto, co na ten temat mówił ostatnio sam Umberto Eco: „Problem polega na tym, że szkoła nie uczy filtrowania informacji z internetu. Być może szkoła nie powinna już uczyć, kim był Platon, tylko właśnie jak
filtrować informacje. Zawsze powtarzam, że człowiekiem kulturalnym
nie jest ten, który zna datę urodzin Napoleona, ale ten, który potrafi ją znaleźć w ciągu minuty”**. Tyle klasyk w ramach protezy mózgowej, jeśli mój autorytet nie byłby wystarczający.


Z problematyką nowych mediów zetknąłem się na warsztatach dla nauczycieli, które zorganizowały Nowe Horyzonty Edukacji Filmowej podczas tegorocznego festiwalu we Wrocławiu. Kilkuset nauczycieli z całej Polski mogło zapoznać się tam z możliwościami wykorzystania internetu w szkole. Podczas tych zajęć medioznawca dr Mirosław Filiciak zaprezentował wiele ciekawych pomysłów na to, czym może być edukacja nowomedialna. Poniżej zamieszczam link do strony, gdzie zainteresowani znajdą wiele informacji na ten temat oraz scenariusze lekcji, które mogą być ciekawymi propozycjami do pracy w szkole i mogą stanowić uzupełnienie dla książki Aleksandry Pezdy **.


* Są to fragmenty wywiadu z Umberto Eco, pochodzące z drugiego numeru magazynu Książki, październik 2011.

W Internecie mieszka szatan

                                                                        oficjalna recenzja


Internet, jak powszechnie wiadomo, to samo zło, przemoc i pornografia. Nie będę polemizował z tym stwierdzeniem, ponieważ jest ono w dużej mierze prawdziwe. Na pewno lepiej byłoby, gdyby młodzi ludzie nie oglądali zwyrodniałego seksu w najbardziej patologicznych odmianach i scen egzekucji. Wiem, że tak jest – młodzież szuka w sieci ekstremalnych doświadczeń. Czy ma to wpływ na rozwój psychiczny młodego człowieka? Nie podlega to dyskusji. Zainteresowanie szkoły, nauczycieli i rodziców internetem powinno wynikać właśnie z troski o młodego człowieka. Aleksandra Pezda w swoim poradniku „Koniec epoki kredy” przybliża nauczycielom i rodzicom Internet jako przyjazne i praktyczne narzędzie, dzięki któremu możemy realizować cele edukacyjne i wychowawcze.

Internet jest w naszej rzeczywistości faktem obiektywnym – ani dobrym, ani złym. To tylko świetne narzędzie, które, w zależności od sposobu wykorzystania, może służyć człowiekowi dobrze albo źle. Jest to poza wszystkim doskonały instrument socjologiczny – jeśli rzeczywiście odwiedzający najczęściej zaglądają na strony z brutalną zawartością, to świadczy o archetypicznych potrzebach, które częściowo zaspokaja kultura masowa i Internet właśnie. W tym sensie wirtualny świat plotek, seksu i przemocy świadczy o nas samych. Właśnie dlatego nie powinniśmy pozostawiać tego zjawiska samemu sobie, ale świadomie wykorzystywać je do pracy z dziećmi i młodzieżą. Dopiero wtedy nasi podopieczni dostaną szansę na zrozumienie, czym jest w XXI wieku etyczna strona korzystania z nowych technologii. Metoda strusia na wiele się tutaj nie zda.

Aleksandra Pezda prowadzi nas, takich mądrych i wszechwiedzących, w swoim poradniku za rączkę i uspokaja – nie taki diabeł (czytaj: Internet) straszny. Pokazuje nauczycielom i rodzicom, jak mogą wykorzystać w swojej pracy z dzieckiem You Tube, Facebook czy Wikipedię. Przejrzysta i „interaktywna” szata graficzna powoduje, że z zaciekawieniem czytać będziemy o zasadach funkcjonowania w/w stron i nauczymy się praktycznie z nich korzystać. Ważnym elementem są zaprezentowane w książce przykłady zastosowania nowych technologii w praktyce szkolnej, o których opowiadają nam nauczyciele, którzy już wcześniej sięgnęli po to medium i skutecznie wykorzystują je w swojej pracy.

Możemy oczywiście obrazić się i powiedzieć Internetowi swoje stanowcze „nie”, rozpamiętywać jak to dawniej było pięknie, jak się ludzie kochali, jakie były wspaniałe wartości, a dziś tylko ślęczenie przed ekranem, izolacja, uzależnienie. I pewnie będą mieli rację, jeśli dalej będą udawać, że świat stoi w miejscu i się nie zmienia. Właśnie dziś naglącym problemem staje się specyficzna higiena korzystania z internetu, która da szansę połączyć naukę z zabawą i nie pozwoli naszym dzieciom zaplątać się w „sieci”. Aleksandra Pezda nie ukrywa, że cyber-przestrzeń jest pełna niebezpieczeństw i pisze o tym w ostatnim rozdziale swego poradnika. Świadomość jest tutaj jak zawsze kluczowa, musimy być świadomi zarówno zagrożeń jak dobrodziejstw, wynikających z rozwoju nowych technologii i tego jak zmieniają się dziś teksty kultury. Sam także staram się zwracać uwagę na elementy, które mogą przenosić konflikty ze świata wirtualnego do rzeczywistego. Czasem wystarczy tylko porozmawiać.

Jak Prokop z Hołownią

 
oficjalna recenzja

Ten prowokacyjny tytuł może niedługo stać się nowym przysłowiem, które będzie odnosiło się do rozmowy osoby niewierzącej z wierzącą. Byłaby to rozmowa szczera i fundamentalna, gdzie rozmówcy nie obrzucają siebie błotem, tylko słuchają nawzajem i próbują zrozumieć swoje stanowiska. „Bóg, kasa i rock’n’roll” to świetny wzorzec tego, jak powinniśmy „pięknie się różnić”.

Jest w tej książce dużo chaosu. Niby wszystko popakowane na odpowiednich półkach pod tytułami: „Bóg”, „Kościół”, „Idole”, „Zakon”, „Modlitwa”, „Pieniądze” i „Czy Bóg bawi się nami czy z nami”, jednak jesteśmy bombardowani w tych rozmowach natłokiem opinii i argumentów. Rozumiem, że udało się dzięki temu oddać autentyczną ekspresję rozmowy, gdzie interlokutorzy przerzucają się szybko błyskotliwymi uwagami, ale czytania to nie ułatwia, bo myśli spotkamy tutaj niekiedy niedomknięte. Tak jakby autorzy trochę zapomnieli, że rozmowie konieczny jest kontekst – miałem wrażenie dogadania pewnych spraw poza książką i poczułem się niedopuszczony do tej części wiedzy, która wynika ze znajomości obu panów. W rezultacie pozostało we mnie po lekturze uczucie, że książka powstawała w pośpiechu, co wskazuje na więcej kasy i rock’n’rolla niż Boga – a to już chyba wpływ nie-świętego Prokopa.

Jest na odwrót – chyba dzięki Bogu w tych rozmowach prym wiedzie Hołownia. To po jego stronie przez cały czas jest piłka, którą umiejętnie rozgrywa i dowodzi, że katolik nie jest synonimem głuptasa, który nie wie zbyt wiele o swojej wierze. Właśnie to jest walor tej książki – owo objawienie, że na obronę swoich poglądów religijnych można mieć spójny system argumentów, które pozwalają obronić swoje stanowisko. Oczywiście Prokop nie atakuje zbyt agresywnie, w ogóle miałem wrażenie, że nie miał ochoty angażować się na ostro w ideologiczne spory, jakby mu na tym specjalnie nie zależało. Natomiast Hołownia angażuje się w dialog z pasją i jest przekonujący. Mówi o istocie wiary, nie broni złych postaw i fanatyzmu, mówi o wielkiej roli Kościoła jako ostoi wartości w moralności i w sztuce, bez których trudno byłoby się nam obejść, gdyby ich zabrakło jako punktu odniesienia. Wiara jawi się w jego ujęciu jako latarnia, która świeci stale, chociaż okręt płynie w inną stronę.

Można by stworzyć stronę na Facebooku, która składałaby się z cytatów, zawierających porównania z książek Szymona Hołowni. Przyznam, że słuchając po raz kolejny „przefajnionych” zwrotów czułem się już nieco tym stylem znużony. Cóż – Biblia pełna jest tego typu retoryki, która objaśnia wszystko, co na tym świecie niepojęte, więc może tak trzeba. „Bóg, kasa i rock’n’roll” jest bardziej książką Szymona Hołowni niż Marcina Prokopa. Cieszy, że autor „Monopolu na zbawienie” podejmuje trud dialogu z ludźmi o innych przekonaniach. To rzeczywiście ewenement w czasach, kiedy Kościół odgradza się wysokim murem od świata, który jest gdzie indziej, co potwierdzają rozmaite przykłady, np. ostatnie wybory parlamentarne.

Szymon Hołownia pisze książki, które prowokują do dialogu, więc na zakończenie kilka uwag, które nasunęły mi się po lekturze „Boga...”. Będą one skierowane do Szymona Hołowni, bo Marcinowi Prokopowi jest raczej jest wszystko jedno – on swoją kasę i rock’n’rolla już ma. Szymon Hołownia podaje wiele przykładów pozytywnego działania Kościoła poza Polską – czy nie dałoby się tego przenieść na nasz rodzimy grunt? Czy dałoby się nauczać religii tak, żeby oprócz rytuałów, nauczano także o istocie chrześcijaństwa, czyli wskazywać na przesłanie miłości, które procentowałoby pozytywnymi skutkami zarówno w Kościele, ale także w naszej codzienności, bo mam agresji powyżej dziurek w nosie? Jeśli miłość to nie uczucie a postawa, czy powinniśmy pogodzić się z zanikiem namiętności kilka lat po ślubie, a może zagospodarować działkę chrześcijańskiej seksuologii, która nie ograniczałaby się tylko do naturalnej antykoncepcji? Czy powinniśmy postrzegać ludzi o innym światopoglądzie jako „cywilizację śmierci”? Szymon Hołownia to mądry gość i na pewno potrafi na te pytania odpowiedzieć , ale żeby nie był to głos „wołającego na pustyni” polskiego katolicyzmu.

Ostatnio Szymon Hołownia dużo promował w swoich tekstach alternatywny sposób przyjmowania komunii świętej „do ręki”. W świąteczną niedzielę dowiedziałem się z ambony, że Episkopat tego sposobu zdecydowanie zakazał i narzucił jedynie właściwą formę „doustną”. Może to nieprawda i ksiądz kłamał podczas mszy (normalka?), a jeśli tak jest w istocie, to zaczynam się bać o los samego pana Szymona w polskim Kościele. Szkoda by było, gdyby musiał zamilknąć. Póki są tutaj tacy ludzie jak Szymon Hołownia, to, parafrazując tytuł książki Tomasza Halika, „drzewo ma jeszcze nadzieję”.