Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 8 marca 2012

O lasce

officjalna recenzja


Zbierałem ten cykl przez kilka miesięcy. Raz w tygodniu musiałem wysupłać 30 złotych polskich, by zgromadzić na półce serię „Literatura czeska”, wydawaną przez „Gazetę Wyborczą”. Teraz te siedemnaście tomów zajmuje honorowe miejsce w mojej biblioteczce, tworząc na najwyższej półce widok z czeską flagą, w który układają się grzbiety książek. Zbiór o tyle ciekawy, że oprócz wersji „literackiej” do każdego z tytułów dołączony został film, będący filmową adaptacją danego dzieła. Mogę sobie teraz czytać i oglądać do woli „klasyki” naszych południowych sąsiadów. Mariusz Szczygieł w krótkiej książce „„Láska nebeská” nie po raz pierwszy przybliża nam fenomen naszej polskiej obsesji na punkcie Czechów.
Powodem do kolejnej wycieczki autora „Gottlandu” w świat „czeskich klimatów” była właśnie wymieniona powyżej seria. Mariusz Szczygieł stworzył do każdego z tytułów „Literatura czeska” swój autorski komentarz w formie felietonu, gdzie poszczególne książki (i filmy) są jedynie pretekstem do snucia refleksji o szerszym charakterze na temat pogmatwanych, było nie było, polsko-czeskich relacji. Zadaje on pytanie o źródło naszego czechofilstwa i zastanawia się, co nas w Czechach tak pociąga, czym nas oni tak skutecznie uwodzą. Z tego co wiem, ten zabieg działa w dwie strony, bowiem także Czesi wiele rzeczy dowiadują się o samych sobie z książek autora „Zrób sobie raj” - książki Mariusza Szczygła są tam bardzo popularne. O tej wzajemnej fascynacji jest właśnie „Láska nebeská”.
Dopiero od niedługiego czasu mamy do czynienia ze zmienioną perspektywą w postrzeganiu „czeskich” tematów. Jednak mocno zakorzeniony był w naszej świadomości stereotyp „tchórzliwego czechaczka”, który stawiany był w opozycji do heroicznego Polaka, walczącego o wolność. Było w tych uogólnieniach na temat obu nacji sporo uproszczeń, a, jak wiadomo nie od dziś, uproszczenia stoją u źródeł konfliktów. Z tej charakterologicznej różnicy wynikała prawdopodobnie wzajemna niechęć, która była widoczna w przeszłości i pewnie wiele z tego stereotypowego poglądu istnieje i dziś.Mariusz Szczygieł pomaga nam już po raz trzeci uporać się z „czeskim błędem” i czyni to jak zawsze skutecznie. Nie sposób przecenić roli tego autora w sposobie patrzenia na polsko-czeskie sprawy i , co najważniejsze, na zbliżenie miedzy naszymi narodami.
Jest Mariusz Szczygieł szczególnym typem czechofila – nie lubi na przykład piwa i zadymionych knajp, gdzie toczą się te wszystkie niesamowite dysputy, o których wspominał Hrabal w swoich uroczych książkach. Autorowi jest bliżej do kosmopolitycznej tradycji Kundery, z jej zmysłowością, wyrafinowanym stylem i lampką dobrego wina. Być może ten nietypowy mimo wszystko wizerunek Czech pozwala na zdystansowanie się do utartych ścieżek w myśleniu o tym narodzie tylko w kontekście piwa i knedlików.
Zarówno seria publikacji wydana przez Gazetę Wyborczą, jak i felietony z tomu „Láska nebeská” pokazują zróżnicowanie tej kultury, że nie można jej zamknąć w jednej określonej przegródce. Na kulturę naszych sąsiadów trzeba patrzeć przez pryzmat historii, która Czechów, podobnie jak Polaków, zmusiła do przyjęcia określonej postawy, pozwalającej naszym narodom przetrwać. Dziś możemy się przyglądać sobie i uczyć dystansu do tego wszystkiego, co może być trudne, ale co stanowi o naszej tożsamości.

sobota, 3 marca 2012

Śmierć na sprzedaż. Rysiek z Klanu nie żyje.

Motto: „RIP w Pip (ciach Mańkę w piach)” Sławomir Mrożek „Tango”

Odszedł. Człowiek-ikona. Człowiek-legenda. Polak-ojciec, mąż-Polak. Uczciwy, poczciwy, swojski, przaśny jak bochen wiejskiego chleba, choć Warszawy mieszkaniec. Włączając po raz 3456 telewizor w powszednie popołudnie nie ujrzymy już jego prostej, wesołej twarzy - wzorca osobowego polskiego męża, ojca, Polaka. Po prostu Ryśka. Ryśka z „Klanu”.

Co tu dużo gadać – był Rysiek swojakiem. To był gość, z którym zamieniłbyś te kilka zdań w windzie, z którym pogadałbyś o tym jak kiepski rząd, jak drogo, jak czas zapiernicza do przodu i ani się obejrzysz, a tu całe zmarnowane życie masz za sobą. Jego żarty były jak głazy spadające na beton. Gość, z którym może śmiało zidentyfikować się 90 procent męskiej populacji w kraju nad Wisłą. Nie z jego bratem – słynnym doktorem Lubiczem - ale właśnie z tym prostym Ryśkiem. Z tą szczerą , polską, przaśną duszą trudno się zaprzyjaźnić (kto chciałby być przyjacielem Ryśka niech pierwszy rzuci kamieniem), ale nie chodzi o atrakcyjność. Dzięki Ryśkowi mogliśmy spojrzeć w lustro i lepiej zrozumieć sami siebie. Zrozumieć, że wcale nie musimy siebie lubić, żeby żyć.

Rodzino Ryśka – dziś płaczecie, ale Grażynko, czy potrafisz powiedzieć, kim był naprawdę Rysiek? Czy byłaś w stanie z kimś takim przeżyć chwile uniesień, czy wasza sypialnia zamieniała się czasami w tonącego Titanica? Przyznaj – nie było takiej opcji. Nie był Rysiek , mimo wielu jego aktywnych wariantów, Polakiem-kochankiem, wszak to oksymoron. Ale dlatego kochaliśmy jego jak siebie samego, bo był Rysiek tym Nobody, z którym każdy mógł się zidentyfikować. A relacje z dziećmi? Z „Klanu” wynikało, że Rysiek nie kumał, co jest nie tak z synem Maćkiem. W ogóle mało kumał, więc znowu był tym naszym wzorowym odzwierciedleniem. No może nie pił tak jak statystyczny Kowalski równo, ale rozumiemy, że ustawa, że nie wolno, że Rysiek pewnie smolił , ale krył się z tym umiejętnie w wypracowanym przez siebie systemie, tak jak ten polski wzorzec Everymana nakazuje i to tylko takie mrugnięcie okiem jest twórców. Nie można żyć tak jak Rysiek, być smutnym jak Rysiek, wyglądać jak Rysiek, mieć żonę jak Rysiek, i nie pić.

Rysiek miał przechlapane, fakt. Ale kto nie ma przechlapane? Rysiek był bliski naszym sercom, bo właśnie takim był wcieleniem smutku, poruty i naszej swojskiej beznadziei. Bez wszystkich czasowników na p. Znajdowaliśmy w nim przekonanie, że mimo tego całego badziewia da się jednak przeżyć jakoś kolejny nudny, szary, beznadziejny dzień. Wstać rano i jakoś pojechać dalej tą taksówką zwaną życiem, które jest jak najtańszy papier toaletowy. Ale co będzie teraz, kto zastąpi Ryśka? Mówi się ponoć o Rutkowskim, ale czy to będzie dobry ruch? Ten macho, ten męski typ będzie dla nas jakimś niedostępnym marzeniem o gościu w jedwabnej, rozpiętej koszuli. Rozumiemy, że przyszedł czas na nowy typ samca, ale kto, tak jak Rysiek z „Klanu”, ujmie się za tymi, którzy na ten szybkobieżny, nowoczesny pociąg się spóźnili.

Ale przyznajmy – śmierć jego była nam potrzebna. Jak trudno nam się przejmować przedwczesną śmiercią zagranicznych gwiazd. Przyzwyczajeni do narodowej żałoby, nie jesteśmy w stanie obyć się bez trumien, krzyży, kirów. Skoro nikt ważny nam nie umarł już prawie od dwóch lat, niech śmierć fikcyjnego Ryśka z Klanu wypełni nam tę lukę. RIP Rysiek RIP, i tak cię nie zastąp nikt.

Z bliska

Polska wiocha staje się naszym towarem eksportowym. Chcesz zainteresować zagranicznego widza, sfilmuj rodzimą prowincję, przejedź się po polskich realiach, nie pozostaw suchej nitki na brudzie, smrodzie i beznadziei tego życia. Czy z takiego założenia wyszli Anka i Wilhelm Sasnalowie – twórcy filmu “Z daleka widok jest piękny”.

Czy to film prawdziwy? Zbyt jednostronny, by aspirować do tego miana. Czy ten film to kato-polski video-art, który pokazywany w galeriach na całym świecie, będzie na tyle dziwny, że zainteresuje koneserów sztuki za granicą? Nie posądzam twórców o taki cynizm. Czy chodzi tylko o rozprawienie się z rzeczywistością, z którą artyści są związani poprzez swoje korzenie? Współczuję traumy. A może ta polska wiocha ma charakter bardziej uniwersalny? Może to zejście do pierwocin jest opisem głębszej prawdy o człowieku.

Z daleka każdy widok jest piękny. Przyzwyczailiśmy się do takiego oglądania świata, jakby obok nas nie istniały brud – ten rzeczywisty i ten przenośny syf życia. Tak jest łatwiej i taka jest klasyczna definicja sztuki, jako dążącej do piękna. Ale mnie przychodzą na myśl słowa z wiersza turpisty Stanisława Różewicza: “zbierałem tylko te owoce, co że są krwawe, zbiera się przez płótno”.

Bohaterowie filmu Sasnalów to my sami odarci z dostatku i planów na przyszłość. To ludzie żyjący tu i teraz, walczący o byt i o pokarm, którzy nie zawahają się przed użyciem przemocy, by zawłaszczyć przestrzeń do życia. Ludzie zajmują się tutaj dewastacją, bądź jedzeniem – ich działania skierowane są zawsze na niszczenie jakiejś struktury, co może symbolizować tragiczną świadomość śmierci. W tym kontekście określenie “cywilizacja śmierci” nie brzmi jak truizm. Niszczę, by przeżyć, jeśli ja nie zjem martwego mięsa, zjedzą mnie. Taka interpretacja musi skojarzyć się odbiorcy z systemem totalitarnym, w którym od moralności istotniejsza staje się siła, prowadząca do odebrania własności.

Ten totalitarny wymiar filmu to nie tylko Polska wieś, to także mieszkańcy ubogiego świata, grzebiący po śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia. Mieszkańcy filmowej wsi szukają złomu i odpadków, które pozwolą im przeżyć, szabrują mienie pozostawione przez jednego z bohaterów, szukają za wszelką cenę obcego wobec wspólnoty, którego będą mogli ograbić i spalić. W tym sensie jest to filmy o tym, kim moglibyśmy być, gdyby nie dom, rodzina, wychowanie, względny dostatek i bezpieczna odległość od sytuacji granicznych, które póki można eliminujemy ze swojego pola widzenia.

Muszę podważyć tezę o oryginalności formalnej “Z daleka widok jest piękny”. W warstwie wizualnej film jest behawioralnym zapisem egzystencji, która pozbawiona jest refleksji moralnej czy psychologicznej głębi. Taki sposób pokazywania “polskich” realiów mieliśmy okazję widzieć w “Essential Killing”, gdzie zaszczuty bohater był postawiony w opozycji do tychże właśnie biologicznych, bezdusznych tworów; podobnie jest w klasyku czeskiej nowej fali “Diamentach nocy” Jana Nemca, do którego moim zdaniem nawiązuje Skolimowski - widzimy tu młodych uciekinierów z obozu koncentracyjnego i ścigających ich mieszkańców niemieckiej wsi, którzy właśnie przez swoją anonimową bezwzględność stają się uniwersalni. Inaczej na ten problem spoglądał Milosz Forman w “Pali się moja panno”, gdzie bohaterowie, mimo że marionetkowi, są jednak ludzcy i na swój niezbyt ciekawy sposób śmieszni. Jedna scena łączy ten film z “Z daleka widok jest piękny” – pożar domu, gdzie ogniskuje się nawet nie zło, ale cała nieludzka obojętność społeczności. Choć bliższa mi jest wizja człowieczeństwa zaproponowana przez Formana, to jednak film Sasnalów nie jest tylko lokalnym brutalizmem katolickiego pochodzenia na temat szabru i ksenofobii, ale uniwersalną opowieścią o strachu przed stanem pierwotnym, od którego mniej lub bardziej skutecznie uciekamy w kulturę i cywilizację.

Nie podejrzewam autorów “Z daleka widok jest piękny”, by dziękując mieszkańcom wsi, gdzie kręcili zdjęcia i miejscowej parafii, chcieli tylko stworzyć karykaturę polskiego piekła, jak chcą niektórzy. Myślę, że problematyka pokazana w tym filmie jest dużo bardziej uniwersalna. Może warto czasem przyjrzeć się z bliska, także samemu sobie. Pozostanie przy stwierdzeniu, że “wieś spokojna, wieś wesoła” nie jest, jest dla mnie spłyceniem wymowy filmu.

Widmo krąży nad Wisłą

Widmo krąży nad naszymi głowami. Wraz z syberyjskim mrozem dotarło to widmo do częstochowskiego kina „Iluzja” i przyniosło przegląd najciekawszych filmów prezentowanych na festiwalu Nowe Horyzonty. Wszystkie dzieła można było obejrzeć dzięki firmie Gutek Film, wszystkie będą miały premiery w pierwszym kwartale 2012 roku, wszystkie łączy jedno – to nietypowe, autorskie kino. Przegląd „Nowe Horyzonty Tournee” trwa od stycznia do marca. Oto ta filmowa uczta z moim schizmatycznym komentarzem.

„Arirang” Kim Ki-duka – gość, reżyser, po prostu Kim Ki-Duk, chodzi po chałupie, pije kawę, je rybę, karmi kota i przez ponad godzinę mówi do kamery: o sobie, o sztuce, o tym że nie kocha już świata, ale i tak musi robić filmy.

„Code Blue” - czyli kobieta udręczona; między umierającymi ludźmi, sadystycznym kochankiem a samotnością. „Jestem kobietą (albo psem), sama jeszcze tego nie wiem” – mogłaby zaśpiewać po tym filmie boska Edyta.

„Z daleka widok jest piękny” małżeństwa Sasnalów – Żydów nie ma, ale jest szabrowanie, ksenofobia, ogólna rozpierducha, a potem msza święta i grzechów odpuszczenie. Z bliska to boli. Polska wiocha mocna jak tanie wino.

„Poza szatanem” Bruno Dummonta – zarośnięty gość z niekompletnym uzębieniem chodzi po krzakach, modli się tak samo chłodno, jak zabija i czyni cuda – taki Jezus w wersji hardkor.

„Nagroda” Pauli Markowitch – malutki domek na argentyńskich wydmach, gdzie cały czas wieje i leje. W tym krajobrazie dwie dziewczynki poddawane są opresji faszystowskiego systemu. Bez muzyki, na surowo, bez litości.

„Pewnego razu w Anatolii” Nuri Bilge Ceylana – wizja lokalna w sprawie morderstwa, które schodzi na dalszy plan wobec przecinków i niedomówień, które tworzą tajemniczą sieć między bohaterami. Turecki minimalizm w cieniu śmierci.

„Grabarz” węgierskiego reżysera Sandora Kardosa – tytuł mówi w zasadzie sam za siebie, ale dodam, że film jest montażem fotograficznych obrazów z fotokomórki. Oniryczny, magiczny, tajemniczy film o śmierci, w dodatku po węgiersku.

Na koniec creme della creme całego przeglądu, czyli „Koń turyński” Beli Tarra – jak ktoś powiedział, film, w którym najbardziej dynamiczną sceną jest ta, gdzie kobieta wychodzi z chałupy do studni po wiadro wody. Niesamowity w swoich dłużyznach kontemplacyjno-filozoficzny obraz o gościu (nazywał się Nietzsche), który na turyńskiej ulicy przytulił bitego konia i powiedział „Matko, jestem głupcem” i zwariował.

Mam nadzieję, że wystarczająco zniechęciłem. W tym przeglądzie nie znajdziecie nic optymistycznego. Przynajmniej w obiegowym znaczeniu tego słowa. To w większości filmowe wyzwania, które nie pozostawiają obojętnymi. Powrót z kinowej sali do rzeczywistości po czymś takim, będzie kolorową karuzelą z Wesołego Miasteczka. Zatem niemiłego oglądania.

Spowiedź świecka

oficjalna recenzja

Pankowski – to nazwisko ma symboliczny wymiar. Najmłodszy pisarz, „pank” polskiej literatury, buntownik po stronie ciała w polskim, literackim mikroklimacie. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że Pankowski zaistniał w naszej świadomości, gdy miał już dobrze po osiemdziesiątce . Na krótko przed śmiercią Piotr Marecki przeprowadził z nim serię rozmów, które tworzą tom „Nam wiecznie w polszczyźnie rozróba. Marian Pankowski mówi”.

O Marianie Pankowskim usłyszałem dopiero po roku 2000, gdy zetknąłem się z jego nazwiskiem i twórczością w czasopiśmie „Lampa”, gdzie przeczytałem fragment książeczki „Bal wdów i wdowców”. Nigdy nie umiałem przekonać się do końca do jego prozy. Specyficzna jest tutaj ta liryczna lapidarność, która nie pozwala zakwalifikować jednoznacznie jego książek jako powieści. Tyle że mnie osobiście brakuje tutaj konsekwencji. Pankowski zatrzymuje się w pół drogi – stawia na dramatyzm, charakter postaci, by robić odjazdy w poetycką niezrozumiałość, ale nie magiczną, plastyczną jak u Schulza, tylko w taką dziką i surową. Cudne są te językowe gry, schodzące do pierwocin języka, ale są to tylko krótkie momenty w krótkich książeczkach. Nie zatracam się w tym świecie. Chcę tylko powiedzieć, że proza Mariana Pankowskiego to nie do końca moja bajka.

Zupełnie inną sprawą jest nowatorskie spojrzenie na rzeczy, które tradycyjnie w literaturze naszej opatrzone są martyrologicznym wymiarem. Sposób, w jaki Pankowski mówi o ojczyźnie, obozach, homoseksualizmie czy starości, jest niezwykle odważny. Wspólnym mianownikiem dla poruszanych przez pisarza tematów jest słowo „transgresja”, użyte w znaczeniu „przekraczanie” – chodzi tu o przekraczanie przyjętych granic w ukazywaniu w/w tematów. Pankowski – trzeba to przyznać – czyni to ze smakiem i uśmiechem na ustach. Ten uśmiech to znak markowy Pankowskiego, oznacza on akceptację i otwarcie, gotowość na podjęcie najbardziej drażliwych tematów. Za swoją szczerość przyszło Marianowi Pankowskiemu zapłacić dość wysoką cenę. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że autor „Rudolfa” - mimo licznych kontaktów z twórcami emigracyjnymi, ale także z tuzami PRL-owskiego lojalizmu – zachował swoją niezależność od jednych i drugich i pozostał do końca sobą, potrafiąc cieszyć się samotnością wygnańca.

Wywiad-rzeka „Nam wieczna w polszczyźnie rozróba. Marian Pankowski mówi” pokazuje drogę Mariana Pankowskiego do tej swoistej poetyki transgresji. Mamy tutaj dzieciństwo i polonistyczną młodość, pierwsze literackie, poetyckie próby; trzyletnie doświadczenie „Auszwic” (w ten sposób pisarz mówi o miejscu kaźni milionów ofiar), jakże inne od tego, do czego przyzwyczaiła nas czarno-biała literatura obozowa, znana nam ze szkoły; emigracja do Belgii i poznawanie polszczyzny od naukowej strony na tamtejszym uniwersytecie; odkrywanie ciała i seksualności jako literackich atrybutów w opozycji do martyrologicznej prozy polskiej; funkcjonowanie w literaturze emigracyjnej u boku Jerzego Giedroycia, ale jednocześnie bycie enfant terrible tego środowiska. Te skomplikowane dzieje Marecki pokazuje jako proces dochodzenia do literatury, powolną drogę, prowadzącą od domu rodzinnego, przez trudne doświadczenie historii, po starość, która wcale nie musi być tą nobliwą, szlachetną starością, ale może być czwartą albo piątą młodością. Taki właśnie obraz życia starszego pana z sercem dwudziestolatka wyłania się z rozmowy Piotra Mareckiego z Marianem Pankowskim.

Na zdjęciach zamieszczonych w książce widzimy postać dostojnego arystokraty,człowieka niemłodego, o szlachetnych rysach, zawsze uśmiechniętego. Za chwile dowiadujemy się, że człowiek ten pochodził z biednej, robotniczej rodziny, że przeszedł Auschwitz. Nie po raz pierwszy spotykam tę niepojętą pogodę u człowieka, który przeżył obóz koncentracyjny (taki obraz – groteskowy i pełen humoru – prezentuje m.in. dokument „Pizza w Auschwitz”), jakby niektórych to ekstremalne doświadczenie w przedziwny sposób hartowało, uodporniało na wszelkie życiowe niedogodności. „Tak hartowała się stal” chciałoby się powiedzieć, tyle, że ta stal jest ciepła, rozkochana w życiu i w młodości. Nawet jeśli ktoś nie lubi, bądź nie zna twórczości pisarza, może z powodzeniem sięgnąć po tę książkę, bowiem jest to świeże spojrzenie na polskie sprawy, które zawsze stanowiły najważniejszą inspirację twórczości Mariana Pankowskiego - niedawno zmarłego, wiecznie młodego „panka” polskiej literatury.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Cyganeria z socrealu

                                         oficjalna recenzja

Wydawnictwo „Czuły barbarzyńca”, specjalista o czułego barbarzyńcy Hrabala uraczyło nas tym razem wznowieniem jednego z najważniejszych utworów mistrza bawidulskiej opowieści – chodzi o krótką powieść „Czuły barbarzyńca”. Powieść ta nie jest o Hrabalu, a raczej nie tylko o Hrabalu. Hrabal jest tutaj narratorem, wspominającym swego przyjaciela, czeskiego plastyka – Vladimira Boudnika. To on jest tytułowym „Czułym barbarzyńcą”.

Był absolwentem Państwowej Szkoły Grafiki w Pradze. Z Hrabalem spotkali się w kladeńskiej hucie, gdzie, tak jak wielu intelektualistów i artystów na początku lat pięćdziesiątych, mieli poznać jak smakuje robotniczy chleb. W hrabalowskim panoptikum dziwnych ludzi zajmował miejsce szczególne – nawiedzony artysta; człowiek, któremu życie myli się z twórczością; „boży szaleniec”, dokonujący samospalenia na ołtarzu sztuki. Przez półtora roku Hrabal i Boudnik mieszkali razem w zamienionej na mieszkanie kuźni, która mieściła się na praskiej Libni. Ten legendarny lokal (dziś już nieistniejący) czasem odwiedzał ich kolejny przedziwny towarzysz – Zbyniek Fiszer alias Egon Bondy, czeski kontestator, antypaństwowy komunista, hipis i w końcu buddysta (zmarł kilka lat temu; Mariusz Szczygieł pierwszy reportaż z książki „Zrób sobie raj” poświęcił właśnie tej postaci – udało mu się odnaleźć na krótko przed śmiercią Egona Bondy’ego i porozmawiać z nim). W czasie najtęższej, stalinowskiej zimy ludzie ci potrafili radośnie żyć, czerpać pełnymi garściami z rzeczywistości i udowadniać światu, że, jak to pięknie ujął Hrabal w jednym ze swoich opowiadań z tamtego okresu, „człowieka nie da się odwszyć z wolności”.

Jaka była sztuka Vladimira Boudnika? Sam nazywał ją „eksplozjonalizmem”, pisał na ten temat traktaty, a w praktyce sprowadzało się to do wykonywania na metalowych płytach przedziwnych odcisków z wiórów, śrub, kawałków drutu, przy pomocy potężnej prasy. Hrabal wspomina, że Boudnik sam eksperymentował z prasą, którą ustawiał w ten sposób, żeby zatrzymała się tuż nad podłożoną przez niego głową i takie performance wykonywał w obecności swoich kolegów z fabryki. Boudnik fascynował się złomem, ruinami, odpadami. Zawsze zatrzymywał się tam, gdzie prowadzono jakieś roboty, gdzie z rozkopanej ziemi wynurzały się industrialne tkanki kabli i rur. Fascynował go rozkład i destrukcja miejskiej przestrzeni. Z jednej strony kochał rzeczy stare i zniszczone, z drugiej uważał za piękną tymczasowość świata i jego przemijalność. Chwytał chwile, wręcz mgnienia. W całym życiu i twórczości Boudnika łatwo możemy odnaleźć inspiracje abstrakcyjnym malarstwem, które po drugiej wojnie światowej szukało sposobów na opisanie chaosu świata. Twórcą, do którego można odnieść dzieła Boudnika, jest niewątpliwie ekspresjonista Jackson Pollock ze swym agresywnym traktowaniem przestrzeni działań artystycznych. Sytuacje, które opisuje Hrabal w „Czułym barbarzyńcy” świadczą o niespotykanej wrażliwości i entuzjazmie życia, o olbrzymim temperamencie, który okazał się największym wrogiem artysty.

„Te przygody mogą przydarzyć i wam” – pisał Hrabal w tekście wygłoszonym podczas wernisażu Boudnika, który miał miejsce już po jego śmierci. W szarym świecie, w którym przyszło żyć bohaterom i przyjaciołom Hrabala, potrafili oni odnaleźć radosny, prometejski płomień i nieść go ludziom. Dziś, w przebogatym hipermarkecie, jakim stała się rzeczywistość, możemy mieć problem ze zrozumieniem, o co chodziło ludziom doświadczonym traumą wojny; możemy nie zrozumieć potrzeby tego intensywnego poszukiwania sensu, która graniczyła z szaleństwem. Wszyscy bohaterowie Hrabala, także Boudnik, przypominają trochę pakowacza Hantię ze „Zbyt głośnej samotności”, człowieka odstawionego na boczny tor, podczas gdy pociąg historii pędzi na złamanie karku. Vladimir posądzany o szaleństwo nie umiał uwolnić się z obsesji bycia obserwowanym, nie umiał pogodzić się z niezrozumieniem świata, gdy on tańczył swoje życie. Lecz jeśli ktoś miałby ochotę na chwilę zapomnieć się oraz opić powietrzem i opowieścią o dziwnych ludziach, to „Czuły barbarzyńca” czeka. Bo, jak powiedział jeden z hrabalowskich bohaterów, „jak się człowiek uchleje, to nawet w Kersku może być Kilimandżaro”. Takiego literackiego upojenia życzę podczas lektury „Czułego barbarzyńcy”.


wtorek, 7 lutego 2012

Autosarkazm a la Houellebecq



Oto kolejne wybitne, przynajmniej wybitne, dzieło mistrza francuskiej prozy. Po seksie, internecie, wojnie płci Houllebecq bierze na warsztat sztukę współczesną, a przy okazji bierze na warsztat samego siebie. Dystans i chłód, z jakim autor rozprawia się kultem cywilizacji technicznej, jest urzekającym zamrożeniem wszystkich zmysłów na czas lektury.

Lekkość literackiej formy i ważkość treści - połączyć te dwa elementy potrafi tylko Houellebecq. Kiedyś Kazan miał taką umiejętność, dziś ze znanych mi pisarzy może Pamuk, ale jego proza jest jednak mocno literacka, nie to co sucha, precyzyjna składnia autora "Mapy...". Ten styl tworzy wyjątkowy kontrast między obojętnością współczesnej cywilizacji a humanistyczną wrażliwością pisarza, który nie godzi się na zatomizowaną rzeczywistość otaczającego świata.

Współczesna sztuka jest dla Houellebecqa pretekstem do rozważań na temat alienacji społeczeństwa konsumpcyjnego. Wszystko kręci się tutaj wokół pieniądza, który staje się jedynym obiektywnym narzędziem miary sukcesu. Współczesność pozbywa się hipokryzji wartości duchowych i koncentruje się na wartości pieniądza. Sztuka, która nie odnosi się do konsumpcyjnych doświadczeń człowieka nie jest zatem godna nadania jej statusu prawdy, co musi cechować autentyczne dzieło. Właśnie taka jest sztuka Jeda, wybitnego plastyka, który swe artystyczne obsesje kieruje na przedmioty codziennego użytku, mapy, bohaterami swoich obrazów czyni tytanów biznesu takich jak Steve Jobs i Bill Gates. Jest zatem "Mapa i terytorium" opowieścią o kresie sztuki, o niemożności estetycznego opisu świata, gdzie twórczość ma typowo merkantylny charakter, a ludzie są bardziej dysponentami pieniądza niż czującymi istotami. Taki jest także świat Jeda - zawieszony w pustce przedmiotów i tęskniący jednocześnie za czysto ludzką relacją, która zawsze okupiona jest cierpieniem. Owo cierpienie to skończoność, konieczność śmierci w coraz bardziej rozpędzonym świecie, gdzie zanikają połączone rytmy przyrody i tradycji, a pozostaje gwałtowny chaos materii. Mamy tu także tęsknotę za ideami tradycji chrześcijańskiej. Średniowiecze i pomysły prerafaelitów, sięgające poza renesans, to ironiczna mimo wszystko alternatywa dla alienacji współczesnego człowieka przesłoniętego przez przedmioty - gotyk ze swoją anonimowością i antypragmatyzmem jako ponadczasowy wzorzec sztuki.

Oprócz sztuki mamy tutaj spotkanie dwóch samotnych wysp - Jeda i Houellebecqa. Ten autosarkstyczny komentarz do własnego życia jest zabiegiem zniewalającym. Autor dystansuje się tutaj do samego siebie i do wykonywanej profesji. Naigrywa się przy tym z czytelników, pragnących zgłębić tajemnice jego prywatności. Wytycza tym samym Houllebecq wyrazistą granicę miedzy swoją osobą a swoją twórczością. Nazywając siebie w pewnym momencie celebrytą, uświadamia nam jak specyficznym obiektem publicznych zachwytów jest sam Houellebecq - chyba antycelebrytą wszech czasów, znikającym w tajemniczy sposób przed zaplanowanymi spotkaniami z czytelnikami. W swym zdystansowaniu do siebie autor przekracza wszelkie granice - tylko tyle mogę zdradzić. Z tej książki na pewno nie dowiemy się, kim jest "prawdziwy" Houllebecq.

Ostatnia część to kryminalna historia, gdzie następuje powrót do zasadniczej myśli autora "Cząstek elementarnych" - do pytania o śmierć . Jest tutaj temat ten poruszony w kontekście popkulturowej funkcji śmierci jako odrealnionej, usuniętej z prawdy, usuniętej z rzeczywistości w świat fikcji. Śmierć jako kolejna rzecz na sprzedaż. Szwajcarska firma "Digestis", oferująca komercyjną eutanazję jest symbolem śmierci Europy. Jest to także pytanie o możliwość jej odrodzenia się. 

Dużo myśli, dużo refleksji - ta książka wymaga niewątpliwie głębszego opracowania, niż kilka zdań, próbujących ogarnąć ocean bolesnej ironii na temat świata, w którym przyszło nam żyć. O dziwo na dalszy plan schodzi tutaj rola popędu seksualnego, która przychodzi do Houellebecqa z dekadenckiej, bezcelowej koncepcji Schopenhauera, jakby padł ostatni bastion sensu, którym stała się sypialnia. Nie ulega wątpliwości, że "Mapa i terytorium", mimo iż napisana prostym, atrakcyjnym językiem, jest jedną z najważniejszych powieści początku nowego tysiąclecia. Pytanie tylko, czy my, Europejczycy, będziemy umieli odpowiedzieć na postawione w niej pytania o współczesny kształt naszej cywilizacji.