Dom (zly)

Dom (zly)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lubimy czytać.pl. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lubimy czytać.pl. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 10 kwietnia 2012

W rocznicę



Sam nic z tego, co wydarzyło się dwa lata temu, nie rozumiem zbyt wiele. Im więcej czasu mija, tym bardziej to wszystko mniej prawdopodobne się wydaje, wręcz niemożliwe. Myśl tylko, że nie miało prawa się coś takiego zdarzyć. 

W tym wszystkim walczą ze sobą skrajne emocje. Z jednej strony nie umiem zaakceptować chamskiej szydery, która cieszy ludożerców - "samolot wystartował, nieeeee wylądował" hicior śpiewany przez idola mas Kubę W., albo zamawiany "zimny Lech", czy "kaczka po katyńsku". Uważam to za równie obrzydliwe, jak obrzydliwie musi smakować "mięsny jeż". Z drugiej strony ten tragiczny narodowy spektakl, dzielący Polaków na tych dobrych i tych złych; na tych z krzyżem i na tych z niczym; na tych z "Radia Maryja" i tych z "TVN-u". Jakby to wszystko było takie proste, jakbyśmy potrafili zrozumieć, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010.

Żerowanie na silnych emocjach jest okrutne. Nie wolno nam poddawać się wojennemu nastrojowi, który sieje nienawiść i dzieli; nie wolno nam pluć na groby - nawet jeśli nie zgadzaliśmy z wizją Polski, którą reprezentował śp. Prezydent Lech Kaczyński. Wątpliwości nękające nas wobec tej tragedii uważam za coś naturalnego ale zaraz za tymi wątpliwościami powinno padać pytanie o to, co dalej? Dokąd mogą nas one zaprowadzić? Na wojnę? Jeśli tak to tylko polsko-polską.

Tak trudno zachować spokój i przywołać głębszą refleksję, która skierowałaby nasze myśli ku tej marności, objawionej nam gwałtownie dwa lata temu. Ta zaduma winna być spokojna i opatrzona świadomością, że musimy iść dalej. Nie można budować sensu na śmierci, do sensu potrzeba życia.

Taka spokojna refleksja towarzyszy felietonom księdza Adama Bonieckiego, które możemy czytać w Tygodniku Powszechnym, a zebranym w tomie "Lepiej palić fajkę niż czarownice...". Trochę to dziwne, że te spokojne słowa budzą tyle kontrowersji i rodzą negatywne emocje. Ale medialny świat woli tych , co palą czarownice zamiast fajki. Od czasów średniowiecza w naszych głowach niewiele się zmieniło - cały czas chcemy w sferze zbiorowej wyobraźni żywić się krwią, nienawiścią i strachem. Dlatego tak drażnić może pragnienie rozwagi i duchowej zadumy wobec tego, co nas przerasta. Łatwiej dokładać do pieca rozbuchanych do czerwoności emocji, nie ponosząc odpowiedzialności za skutki, a temu, który nie staje po żadnej ze stron, zamknąć usta. Jakbyśmy skazani do końca byli na opozycję Palikot - Rydzyk.

"Może aż taki wstrząs był potrzebny, by uświadomić nam, że wspólny los i bliskość między nami zbudowane są przez kruchość życia nas wszystkich, wierzących i niewierzących, z różnych obozów i opcji politycznych. Wbrew sceptycyzmowi mędrców, znawców ludzkich dziejów, którzy nie wierzą, by ten wstrząs coś na trwałe zmienił w stylu naszych walk politycznych, wierzę, że ślad pozostanie, że już się nie da powrócić do bezpardonowej zaciekłości sprzed 10 kwietnia" - pisał tuż po katastrofie ksiądz Adam.

poniedziałek, 26 marca 2012

Brnąc pod tekstu prąd

officjal rec
Jeśli chcemy mówić o przyjemności lektury w kontekście „Finneganu trenu”, to, będę szczery, jest to przyjemność płynąca z masochistycznych skłonności, które być może drzemią w każdym z nas. Podczas lektury miałem pragnienie zawołać: „Zmasakruj mnie, książko!”. Taki się czuję wobec ogromu „Finnegan Wake” mały, a z drugiej strony ten językowy labirynt wciąga i nie pozwala się uwolnić. Brnę więc słowo po słowie, zdanie po zdaniu, wierząc, że może kiedyś uda mi się zbliżyć do głębokich pokładów znaczeń tekstu Joyce’a.
Kiedyś przypadkowo na kanale „Kultura” zobaczyłem performance Piotra Żylińskiego, który czytał przez ponad godzinę „Transatlantyk” Witolda Gombrowicza i popijał przy tym jakiś tajemniczy płyn z dużej karafki. Z czasem czytanie zamieniało się w coraz większy bełkot, ale jaki był koniec eksperymentu niestety nie wiem, bo usnąłem – program nadawany był późną porą. Chodziło mi po głowie, że skoro ballada „Finnegan Wake” z 1850 roku to historia lubiącego whisky Tima Finnegana, który spadł po pijanemu z drabiny, zabił się, ale powstał, to może jest to właściwy trop, by pojąć świat Joyce’a. Nabyłem zatem irlandzką, a jakże, whisky, zamroziłem lodu i, po rozmaitych próbach wokalnych z czytaniem tekstu, które mnie zadowoliły tylko częściowo, rozpocząłem eksperyment. Nie chcę w tym miejscu zachęcać do niecnego procederu spożywania alkoholu w czasie lektury „Trenu”, ale zapamiętałem wrażenie oświeconego stanu umysłu, gdy menisk brązowego płynu w butelce przekroczył połowę objętości Jamesona. Miałem przygotowane do dzieła swoje ulubione pióro – dużego Watermana, którego otrzymałem kiedyś od pięknej kobiety – i zacząłem notować. Z każdą kolejną szklaneczką szło mi lepiej i jasność była większa w mojej głowie - do tego stopnia, że nawet nie wiedziałem, kiedy przytuliłem czoło do chłodnego pulpitu biurka i zasnąłem snem sprawiedliwego.
„I get knocked down, but I get up again. You’re never gonna keep me down” – śpiewał zespół Chumbawamba w piosence “Thubtumping”. Może i o to chodziło w historii z Timem Finneganem. Zostałem pokonany, padłem, rzec można, ale się podniosłem. I mimo bólu dojmującego, sięgnąłem po zapiski z mojej nocy nad „Finneganów trenem”. I nic zgoła z nich nie pojąłem. Litery składały się tam w wyrazy, przy których tekst Joyce’a to szczyt przejrzystości, a z czasem zmieniały się w wykres podobny do zapisu elektroencefalogramu, co też, jeśli ktoś ma ochotę, można interpretować symbolicznie jako zrobienie wody z mózgu, obraz totalnej paranoi, w jaki wpędził mnie alkohol i lektura Joyce’a. Proszę zatem moje czytelnicze eksperymenty potraktować jako przestrogę, że „Finneganów tren” i irlandzka whisky, to nie jest bezpieczna mieszanka. Ale że moja mentalność kaskadera każe mi brać na barki coraz większe wyzwania, to już kombinuję, jak się łączy irlandzka proza z polskim, czystym żytem w płynie. Wszak bliskość tych dwóch nacji nie podlega dyskusji.
Oczywiście cała powyższa historyjka to unik, bo cóż mądrego można napisać o dziele Joyce’a? Przeczytałem kilka mądrych analiz i pomyślałem, że to trochę jak o filmach Jodorovskiego wypowiedział się Arabal, że gdyby zrozumiał jego filmy, to by mu się przestały podobać. Właśnie tajemniczość tekstu, gra językowa, polegająca na zejściu do nieprawdopodobnych pierwotnych lingwistycznych form, do jakiegoś ultrajęzyka wraz z graficznym gestem, może czytelnika urzec jako sama w sobie. Poczuć ten szum, bełkot, ten wszech język, wypływający spod racjonalizmu, a przede wszystkim spod pragmatyzmu, który skazuje komunikat na sprowadzenie jedynie do funkcji użytkowej – oto co może najważniejsze w czytaniu „Finneganu trenu”. To zdaje się sam Joyce powiedział, że o ile „Ulisses” jest powieścią dnia, o tyle „Tren” jest „powieścią” nocy. Idąc tą pijacką alegorią, którą zastosowałem powyżej, wyobrażam sobie „Finnegan’s Wake” jako karczmę u stóp wieży Babel; karczmę, gdzie mieszają się w nocnym gwarze dźwięki, znaki, słowa i litery. Po środku tej karczmy siedzi Joyce i zamiast wyłapywać sensy, zapisuje szum – szum, który ma początek w Zatoce Dublińskiej, gdzie pojawia się jako początek i koniec Budowniczy Finnegan, gdzie pojawia się mowa jako ojczyzna i narodowy mit, a wszystko wyłania się z boskiej magmy słowa, słowa mającego moc tworzenia, słowa stojącego u zrębów każdej cywilizacji.
Co do przekładu, to wiem, że Krzysztof Bartnicki wykonał niesamowitą pracę, próbując zbliżyć polszczyznę do języka Joyce’a. Dzięki temu olbrzymiemu wysiłkowi możemy dziś poczuć tę niesamowitą językową ucztę. Nie zamykam sobie drogi do pojęcia „Finneganów trenu” i czekam na książkę, która opisze i przybliży nam świat myśli Joyce’a ( zapowiedź takiej książki – przypisu autorstwa Bartnickiego i Katarzyny Bazarnik już istnieje). Ale póki co – pozwólcie mi radować się tym brzmieniem, tym słowem abstrakcyjnym, tą literaturą w stanie czystym i dźwiękiem. Pozwólcie mi brnąć pod tego tekstu prąd, nie wiedząc dokąd mnie on zaniesie.

wtorek, 13 marca 2012

Kompendium ludobójstwa

off recenzja

Daniel Goldhagen, autor książek poświęconych tematowi hitleryzmu w kontekście socjologicznym (m.in. „Gorliwi kaci Hitlera”), porwał się na potężny temat ludobójstwa w XX stuleciu. Ta przerażająca lektura wprowadza nas w świat zagadnień, które stworzyły cywilizacyjną traumę po nie tak odległym „wieku ludobójstwa”. Autor próbuje przeanalizować całą złożoność zagadnienia, jego ambicją jest niepoddawanie się stereotypowym poglądom i próba stworzenia syntezy, która pozwoli współczesnemu człowiekowi wyciągnąć całkiem praktyczne wnioski w odniesieniu do tego trudnego tematu.


Przyzwyczajeni jesteśmy, by problem ludobójstwa postrzegać w kontekście hitleryzmu i , będącego jego bezpośrednim efektem, Holokaustu. Daniel Goldhagen poszerza tę perspektywę – nie ogranicza swojego punktu widzenia tych spraw do Europy. Autor szacuje liczbę ofiar ludobójstwa na około 150 milionów - ofiar, które zginęły na całym świecie, także w Azji i Afryce. Ustawiając tak perspektywę patrzenia na ludobójstwo, zyskujemy szerszy pogląd, który mówi, że nie wolno nam poprzestawać na spojrzeniu tylko na to, co odnosi się jedynie do tak zwanego „cywilizowanego” świata. Dzięki poczynionym badaniom uzyskujemy pełny obraz zjawisk, związanych z problemem polityki eliminacjonistycznej w XX wieku.


W ujęciu amerykańskiego historyka sprawa odpowiedzialności za ludobójstwo wynika z podmiotowego traktowania człowieka jako istoty w pełni świadomej i odpowiedzialnej za swoje czyny. Taką wizję autor zaprezentował już w „Gorliwych katach Hitlera”, gdzie obalał pogląd o odpowiedzialności wąskiej grupy, która sterroryzowała niemiecką społeczność. W „Wieku ludobójstwa” teza ta zostaje rozwinięta – bez szerokiego poparcia społecznego, akceptacji dla prowadzenia eksterminacyjnej polityki, działania tego typu nie byłyby możliwe. Proponowany tutaj rodzaj odpowiedzialności jest odpowiedzialnością indywidualną, ale także odpowiedzialnością społeczną – ludobójstwo to nie tylko kaci, to również milczący, akceptujący świadkowie. Goldhagen uświadamia nam, że płeć, rasa, wyznanie w kontekście omawianego zagadnienia nie ma większego znaczenia. W swojej wcześniejszej książce „Niedokończony rozrachunek” poruszał on temat odpowiedzialności duchownych katolickich za aprobowanie działań, mających na celu eksterminację Żydów w Europie.


Dawid Goldhagen nie tylko stawia diagnozę dla strasznej choroby, jaka toczyła świat w XX wieku. Wskazuje też rozwiązania, które można zastosować, by eliminować z rzeczywistości to wszystko, co sprzyja powstawaniu ludobójstwa. Wskazuje tutaj na słabość ONZ, która zawiodła wiele razy przy tego rodzaju konfliktach (szczególnie mocno było to widoczne podczas wojny w byłej Jugosławii). Zmiana retoryki w mówieniu o ludobójstwie i jego sprawcach, aktywne działania w sytuacjach, gdy mają miejsce działania eliminacjonistyczne, rola edukacji w kształtowaniu poglądów, służących tolerancji i walce z ksenofobią – oto niektóre z wniosków, znajdujących się w „Wieku ludobójstwa”. Goldhagen podkreśla tutaj wagę bezpośredniej interwencji w sytuacji, gdy dany reżim narusza podstawowe, humanitarne zasady.


Oczywiście problem ludobójstwa w XXI wieku nie zniknął. Jest na świecie wiele miejsc, które mogą stać się zarzewiem przyszłych konfliktów o charakterze ludobójczym. To głównie te kraje, które nie przestrzegają zasad demokracji, które narzucają swoje ideologie obywatelom. To przede wszystkim świat radykalnych islamskich ruchów religijnych, ale także te miejsca na świecie, gdzie polityka „samodierżawia” jest cały czas aktualna. Ta książka może w swoim praktycznym wymiarze wydać się radykalna, jednak najważniejszy powinien być dla nas przedmiot refleksji, który prezentuje Goldhagen. Zofia Nałkowska pisała pełne bezradności słowa – „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Czy rzeczywiście jesteśmy bezradni? A może zbyt często pozostajemy obojętni, jakby te straszne rzeczy, które dzieją się na świecie i dziś nie były naszą sprawą.

sobota, 3 marca 2012

Spowiedź świecka

oficjalna recenzja

Pankowski – to nazwisko ma symboliczny wymiar. Najmłodszy pisarz, „pank” polskiej literatury, buntownik po stronie ciała w polskim, literackim mikroklimacie. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że Pankowski zaistniał w naszej świadomości, gdy miał już dobrze po osiemdziesiątce . Na krótko przed śmiercią Piotr Marecki przeprowadził z nim serię rozmów, które tworzą tom „Nam wiecznie w polszczyźnie rozróba. Marian Pankowski mówi”.

O Marianie Pankowskim usłyszałem dopiero po roku 2000, gdy zetknąłem się z jego nazwiskiem i twórczością w czasopiśmie „Lampa”, gdzie przeczytałem fragment książeczki „Bal wdów i wdowców”. Nigdy nie umiałem przekonać się do końca do jego prozy. Specyficzna jest tutaj ta liryczna lapidarność, która nie pozwala zakwalifikować jednoznacznie jego książek jako powieści. Tyle że mnie osobiście brakuje tutaj konsekwencji. Pankowski zatrzymuje się w pół drogi – stawia na dramatyzm, charakter postaci, by robić odjazdy w poetycką niezrozumiałość, ale nie magiczną, plastyczną jak u Schulza, tylko w taką dziką i surową. Cudne są te językowe gry, schodzące do pierwocin języka, ale są to tylko krótkie momenty w krótkich książeczkach. Nie zatracam się w tym świecie. Chcę tylko powiedzieć, że proza Mariana Pankowskiego to nie do końca moja bajka.

Zupełnie inną sprawą jest nowatorskie spojrzenie na rzeczy, które tradycyjnie w literaturze naszej opatrzone są martyrologicznym wymiarem. Sposób, w jaki Pankowski mówi o ojczyźnie, obozach, homoseksualizmie czy starości, jest niezwykle odważny. Wspólnym mianownikiem dla poruszanych przez pisarza tematów jest słowo „transgresja”, użyte w znaczeniu „przekraczanie” – chodzi tu o przekraczanie przyjętych granic w ukazywaniu w/w tematów. Pankowski – trzeba to przyznać – czyni to ze smakiem i uśmiechem na ustach. Ten uśmiech to znak markowy Pankowskiego, oznacza on akceptację i otwarcie, gotowość na podjęcie najbardziej drażliwych tematów. Za swoją szczerość przyszło Marianowi Pankowskiemu zapłacić dość wysoką cenę. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że autor „Rudolfa” - mimo licznych kontaktów z twórcami emigracyjnymi, ale także z tuzami PRL-owskiego lojalizmu – zachował swoją niezależność od jednych i drugich i pozostał do końca sobą, potrafiąc cieszyć się samotnością wygnańca.

Wywiad-rzeka „Nam wieczna w polszczyźnie rozróba. Marian Pankowski mówi” pokazuje drogę Mariana Pankowskiego do tej swoistej poetyki transgresji. Mamy tutaj dzieciństwo i polonistyczną młodość, pierwsze literackie, poetyckie próby; trzyletnie doświadczenie „Auszwic” (w ten sposób pisarz mówi o miejscu kaźni milionów ofiar), jakże inne od tego, do czego przyzwyczaiła nas czarno-biała literatura obozowa, znana nam ze szkoły; emigracja do Belgii i poznawanie polszczyzny od naukowej strony na tamtejszym uniwersytecie; odkrywanie ciała i seksualności jako literackich atrybutów w opozycji do martyrologicznej prozy polskiej; funkcjonowanie w literaturze emigracyjnej u boku Jerzego Giedroycia, ale jednocześnie bycie enfant terrible tego środowiska. Te skomplikowane dzieje Marecki pokazuje jako proces dochodzenia do literatury, powolną drogę, prowadzącą od domu rodzinnego, przez trudne doświadczenie historii, po starość, która wcale nie musi być tą nobliwą, szlachetną starością, ale może być czwartą albo piątą młodością. Taki właśnie obraz życia starszego pana z sercem dwudziestolatka wyłania się z rozmowy Piotra Mareckiego z Marianem Pankowskim.

Na zdjęciach zamieszczonych w książce widzimy postać dostojnego arystokraty,człowieka niemłodego, o szlachetnych rysach, zawsze uśmiechniętego. Za chwile dowiadujemy się, że człowiek ten pochodził z biednej, robotniczej rodziny, że przeszedł Auschwitz. Nie po raz pierwszy spotykam tę niepojętą pogodę u człowieka, który przeżył obóz koncentracyjny (taki obraz – groteskowy i pełen humoru – prezentuje m.in. dokument „Pizza w Auschwitz”), jakby niektórych to ekstremalne doświadczenie w przedziwny sposób hartowało, uodporniało na wszelkie życiowe niedogodności. „Tak hartowała się stal” chciałoby się powiedzieć, tyle, że ta stal jest ciepła, rozkochana w życiu i w młodości. Nawet jeśli ktoś nie lubi, bądź nie zna twórczości pisarza, może z powodzeniem sięgnąć po tę książkę, bowiem jest to świeże spojrzenie na polskie sprawy, które zawsze stanowiły najważniejszą inspirację twórczości Mariana Pankowskiego - niedawno zmarłego, wiecznie młodego „panka” polskiej literatury.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Cyganeria z socrealu

                                         oficjalna recenzja

Wydawnictwo „Czuły barbarzyńca”, specjalista o czułego barbarzyńcy Hrabala uraczyło nas tym razem wznowieniem jednego z najważniejszych utworów mistrza bawidulskiej opowieści – chodzi o krótką powieść „Czuły barbarzyńca”. Powieść ta nie jest o Hrabalu, a raczej nie tylko o Hrabalu. Hrabal jest tutaj narratorem, wspominającym swego przyjaciela, czeskiego plastyka – Vladimira Boudnika. To on jest tytułowym „Czułym barbarzyńcą”.

Był absolwentem Państwowej Szkoły Grafiki w Pradze. Z Hrabalem spotkali się w kladeńskiej hucie, gdzie, tak jak wielu intelektualistów i artystów na początku lat pięćdziesiątych, mieli poznać jak smakuje robotniczy chleb. W hrabalowskim panoptikum dziwnych ludzi zajmował miejsce szczególne – nawiedzony artysta; człowiek, któremu życie myli się z twórczością; „boży szaleniec”, dokonujący samospalenia na ołtarzu sztuki. Przez półtora roku Hrabal i Boudnik mieszkali razem w zamienionej na mieszkanie kuźni, która mieściła się na praskiej Libni. Ten legendarny lokal (dziś już nieistniejący) czasem odwiedzał ich kolejny przedziwny towarzysz – Zbyniek Fiszer alias Egon Bondy, czeski kontestator, antypaństwowy komunista, hipis i w końcu buddysta (zmarł kilka lat temu; Mariusz Szczygieł pierwszy reportaż z książki „Zrób sobie raj” poświęcił właśnie tej postaci – udało mu się odnaleźć na krótko przed śmiercią Egona Bondy’ego i porozmawiać z nim). W czasie najtęższej, stalinowskiej zimy ludzie ci potrafili radośnie żyć, czerpać pełnymi garściami z rzeczywistości i udowadniać światu, że, jak to pięknie ujął Hrabal w jednym ze swoich opowiadań z tamtego okresu, „człowieka nie da się odwszyć z wolności”.

Jaka była sztuka Vladimira Boudnika? Sam nazywał ją „eksplozjonalizmem”, pisał na ten temat traktaty, a w praktyce sprowadzało się to do wykonywania na metalowych płytach przedziwnych odcisków z wiórów, śrub, kawałków drutu, przy pomocy potężnej prasy. Hrabal wspomina, że Boudnik sam eksperymentował z prasą, którą ustawiał w ten sposób, żeby zatrzymała się tuż nad podłożoną przez niego głową i takie performance wykonywał w obecności swoich kolegów z fabryki. Boudnik fascynował się złomem, ruinami, odpadami. Zawsze zatrzymywał się tam, gdzie prowadzono jakieś roboty, gdzie z rozkopanej ziemi wynurzały się industrialne tkanki kabli i rur. Fascynował go rozkład i destrukcja miejskiej przestrzeni. Z jednej strony kochał rzeczy stare i zniszczone, z drugiej uważał za piękną tymczasowość świata i jego przemijalność. Chwytał chwile, wręcz mgnienia. W całym życiu i twórczości Boudnika łatwo możemy odnaleźć inspiracje abstrakcyjnym malarstwem, które po drugiej wojnie światowej szukało sposobów na opisanie chaosu świata. Twórcą, do którego można odnieść dzieła Boudnika, jest niewątpliwie ekspresjonista Jackson Pollock ze swym agresywnym traktowaniem przestrzeni działań artystycznych. Sytuacje, które opisuje Hrabal w „Czułym barbarzyńcy” świadczą o niespotykanej wrażliwości i entuzjazmie życia, o olbrzymim temperamencie, który okazał się największym wrogiem artysty.

„Te przygody mogą przydarzyć i wam” – pisał Hrabal w tekście wygłoszonym podczas wernisażu Boudnika, który miał miejsce już po jego śmierci. W szarym świecie, w którym przyszło żyć bohaterom i przyjaciołom Hrabala, potrafili oni odnaleźć radosny, prometejski płomień i nieść go ludziom. Dziś, w przebogatym hipermarkecie, jakim stała się rzeczywistość, możemy mieć problem ze zrozumieniem, o co chodziło ludziom doświadczonym traumą wojny; możemy nie zrozumieć potrzeby tego intensywnego poszukiwania sensu, która graniczyła z szaleństwem. Wszyscy bohaterowie Hrabala, także Boudnik, przypominają trochę pakowacza Hantię ze „Zbyt głośnej samotności”, człowieka odstawionego na boczny tor, podczas gdy pociąg historii pędzi na złamanie karku. Vladimir posądzany o szaleństwo nie umiał uwolnić się z obsesji bycia obserwowanym, nie umiał pogodzić się z niezrozumieniem świata, gdy on tańczył swoje życie. Lecz jeśli ktoś miałby ochotę na chwilę zapomnieć się oraz opić powietrzem i opowieścią o dziwnych ludziach, to „Czuły barbarzyńca” czeka. Bo, jak powiedział jeden z hrabalowskich bohaterów, „jak się człowiek uchleje, to nawet w Kersku może być Kilimandżaro”. Takiego literackiego upojenia życzę podczas lektury „Czułego barbarzyńcy”.


wtorek, 7 lutego 2012

Autosarkazm a la Houellebecq



Oto kolejne wybitne, przynajmniej wybitne, dzieło mistrza francuskiej prozy. Po seksie, internecie, wojnie płci Houllebecq bierze na warsztat sztukę współczesną, a przy okazji bierze na warsztat samego siebie. Dystans i chłód, z jakim autor rozprawia się kultem cywilizacji technicznej, jest urzekającym zamrożeniem wszystkich zmysłów na czas lektury.

Lekkość literackiej formy i ważkość treści - połączyć te dwa elementy potrafi tylko Houellebecq. Kiedyś Kazan miał taką umiejętność, dziś ze znanych mi pisarzy może Pamuk, ale jego proza jest jednak mocno literacka, nie to co sucha, precyzyjna składnia autora "Mapy...". Ten styl tworzy wyjątkowy kontrast między obojętnością współczesnej cywilizacji a humanistyczną wrażliwością pisarza, który nie godzi się na zatomizowaną rzeczywistość otaczającego świata.

Współczesna sztuka jest dla Houellebecqa pretekstem do rozważań na temat alienacji społeczeństwa konsumpcyjnego. Wszystko kręci się tutaj wokół pieniądza, który staje się jedynym obiektywnym narzędziem miary sukcesu. Współczesność pozbywa się hipokryzji wartości duchowych i koncentruje się na wartości pieniądza. Sztuka, która nie odnosi się do konsumpcyjnych doświadczeń człowieka nie jest zatem godna nadania jej statusu prawdy, co musi cechować autentyczne dzieło. Właśnie taka jest sztuka Jeda, wybitnego plastyka, który swe artystyczne obsesje kieruje na przedmioty codziennego użytku, mapy, bohaterami swoich obrazów czyni tytanów biznesu takich jak Steve Jobs i Bill Gates. Jest zatem "Mapa i terytorium" opowieścią o kresie sztuki, o niemożności estetycznego opisu świata, gdzie twórczość ma typowo merkantylny charakter, a ludzie są bardziej dysponentami pieniądza niż czującymi istotami. Taki jest także świat Jeda - zawieszony w pustce przedmiotów i tęskniący jednocześnie za czysto ludzką relacją, która zawsze okupiona jest cierpieniem. Owo cierpienie to skończoność, konieczność śmierci w coraz bardziej rozpędzonym świecie, gdzie zanikają połączone rytmy przyrody i tradycji, a pozostaje gwałtowny chaos materii. Mamy tu także tęsknotę za ideami tradycji chrześcijańskiej. Średniowiecze i pomysły prerafaelitów, sięgające poza renesans, to ironiczna mimo wszystko alternatywa dla alienacji współczesnego człowieka przesłoniętego przez przedmioty - gotyk ze swoją anonimowością i antypragmatyzmem jako ponadczasowy wzorzec sztuki.

Oprócz sztuki mamy tutaj spotkanie dwóch samotnych wysp - Jeda i Houellebecqa. Ten autosarkstyczny komentarz do własnego życia jest zabiegiem zniewalającym. Autor dystansuje się tutaj do samego siebie i do wykonywanej profesji. Naigrywa się przy tym z czytelników, pragnących zgłębić tajemnice jego prywatności. Wytycza tym samym Houllebecq wyrazistą granicę miedzy swoją osobą a swoją twórczością. Nazywając siebie w pewnym momencie celebrytą, uświadamia nam jak specyficznym obiektem publicznych zachwytów jest sam Houellebecq - chyba antycelebrytą wszech czasów, znikającym w tajemniczy sposób przed zaplanowanymi spotkaniami z czytelnikami. W swym zdystansowaniu do siebie autor przekracza wszelkie granice - tylko tyle mogę zdradzić. Z tej książki na pewno nie dowiemy się, kim jest "prawdziwy" Houllebecq.

Ostatnia część to kryminalna historia, gdzie następuje powrót do zasadniczej myśli autora "Cząstek elementarnych" - do pytania o śmierć . Jest tutaj temat ten poruszony w kontekście popkulturowej funkcji śmierci jako odrealnionej, usuniętej z prawdy, usuniętej z rzeczywistości w świat fikcji. Śmierć jako kolejna rzecz na sprzedaż. Szwajcarska firma "Digestis", oferująca komercyjną eutanazję jest symbolem śmierci Europy. Jest to także pytanie o możliwość jej odrodzenia się. 

Dużo myśli, dużo refleksji - ta książka wymaga niewątpliwie głębszego opracowania, niż kilka zdań, próbujących ogarnąć ocean bolesnej ironii na temat świata, w którym przyszło nam żyć. O dziwo na dalszy plan schodzi tutaj rola popędu seksualnego, która przychodzi do Houellebecqa z dekadenckiej, bezcelowej koncepcji Schopenhauera, jakby padł ostatni bastion sensu, którym stała się sypialnia. Nie ulega wątpliwości, że "Mapa i terytorium", mimo iż napisana prostym, atrakcyjnym językiem, jest jedną z najważniejszych powieści początku nowego tysiąclecia. Pytanie tylko, czy my, Europejczycy, będziemy umieli odpowiedzieć na postawione w niej pytania o współczesny kształt naszej cywilizacji.

środa, 28 grudnia 2011

Iza, lis, kot, kuna, Klara, matka, Wronka i Aleks

Chcę powieści, która opisze wewnętrzny świat kobiety, tu i teraz, żeby oddane były te emocje, i żeby to było prawdziwe.

Trafiam na tę książkę przypadkiem. Wiedziałem, że skrobnęła ją ta z "Lejdis" albo jakichś głupich seriali. Po co miałem ją czytać? Tyle razy przejechałem się na tzw. "literaturze kobiecej", z której wynikały setki maślanych, kretyńskich stereotypów. Nigdy tego nie zrozumiem, że kobiety lubią czytać książki, w których pokazane są jako papierowe, jednowymiarowe idiotki.

Izy Kuny "Klara" nie jest "lteraturą kobiecą", jadącą po stereotypach, wywleczonych z kato-polskich realiów, gdzie słitaśne tiu-tiu kamufluje przestrzeń prawdziwych emocji. To "literatura kobiet", które odzyskały głos. Cudny ten brak jojczenia, w który ostatnio poszła Gretkowska, że kobieta taka, siaka, owaka. Jakbym wcale nie czytał o kobiecie, o jakimś micie polskiej, udręczonej kobiety, ale o Izy Kuny "Klarze". Był to dla mnie szok kompletny, coś z czymś w polskiej literaturze się nie spotkałem - no chyba u nastoletniej Masłowskiej. Ale Izy Kuny "Klara" ma lat 40, powinna być dojrzała.

"Klara" Izy Kuny pije, pali, przeklina, ma żonatego kochanka i skoki w bok. Izy Kuny "Klara" próbuje pojąć świat i nie ma tysiąca gotowych recept na każdą okazję. "Klara" Izy Kuny chce miłości a dostaje od notorycznie nierozwiedzionego Aleksa ból, ma pokręconą przyjaciółkę - Wronkę, która przeklina jeszcze bardziej niż ona, matkę, która jest z niej notorycznie niezadowolona i kota - kota na punkcie zwariowanego świata, w którym przyszło jej żyć.

Izy Kuny "Klara" to fantastyczny kołowrót dialogów, refleksji i wrażeń. Można zarzucić powieści brak zwartej struktury, że poszczególne rozdziały są znikąd i donikąd prowadzą, zwyczajnie wyrwane chwile z życia, obrazki. Tak samo jak życie składa się z epizodów, do których wracamy, rozciągnietych między życiem i śmiercią, tak Izy Kuny "Klara" jest fragmentem z życia, nawet niecałą historią miłości Klary i Aleksa ale jej końcem, o którym nie wiemy, czy końcem jest w rzeczywistoci. Forma blogowych zapisków tworzy tutaj nieporządek i szaleńczy rytm, w którym przyszło nam żyć.

Izy Kuny "Klara" to współczena Emma - postać wyrwana z okowów stereotypów i konwenansów, postać, która mówi własnym głosem, może czasem boi się tego głosu, ale i tak mówi, bo jest odważna. Za tę odwagę i szczerość, za umiejetność nadania temu wewnętrznemu światu wyrazu trzeba docenić tę absolutnie wyjątkową polską powieść o współczesnym człowieku. Izy Kuny "Klara" to ja.


lubimy czytać.pl 

wtorek, 18 października 2011

Sandor Marai "Pokrzepiciel"

Inkwizycja jest zjawiskiem zdumiewającym w historii chrześcijaństwa. Pokrętne korytarze ludzkiej logiki stworzyły pomysł na jedność i trwałość jedynej prawdy. Tym pomysłem był stos. Jak można było pogodzić słowa Chrystusa i tortury zakończone haniebną kaźnią na stosie? Szymon Hołownia pisze w swoich "Tabletkach z krzyżykiem" , że "zło jest do przełknięcia tylko pod postacią dobra". Posyłając na stos często niewinnych nieszczęśników przedstawiciele Sante Officio tkwili w silnym przekonaniu o podjęciu jedynie słusznej misji, mającej na celu zwrócenie heretyka Bogu. W gruncie rzeczy czynili oni skazanym nie lada przysługę, gdyż po oczyszczających płomieniach dusza bezbożnika wędrowała do nieba. "Nie sądźcie, byście nie byli sądzeni".

Sandor Marai swoją powieść umieszcza na przełomie XV i XVI wieku w Rzymie. Tam właśnie przybywa z Hiszpanii prosty zakonnik, pragnący poznać najnowsze metody badania uwięzionych i sprawdzania wiarygodności ich nawrócenia. Zabieg ten umożliwia czytelnikowi śledzenie procesów myślowych człowieka przekonanego do idei stosu jako jedynego antidotum na szerzącą się herezję. Prowadzone przez bohatera rozmowy z przywódcami Kościoła tamtej epoki oraz przebywanie w gronie pokrzepicieli, czyli tych, którzy odprowadzają na miejsce kaźni skazanego, uświadamiając mu do końca jego zło i siłę bożego miłosierdzia, powodują, że można zrozumieć motywy tych ludzi.

Renesans europejski otwierał człowiekowi nowe perspektywy wolności. Wszystko co do tej pory było podporządkowane uniwersalistycznemu obrazowi świata, powoli zaczęło dążyć w stronę zatomizowanego świata jednostek. Paradoks Inkwizycji polega na tym, że stanowili ją przedstawiciele elit ówczesnego społeczeństwa, ludzie posiadający olbrzymią wtedy moc władania słowem pisanym. Rozwój edukacji, która odeszła od tradycyjnego pojmowania scholastyki na rzecz nauk wyzwolonych, spowodował gwałtowny rozdźwięk między dotychczasowym obrazem rzeczywistości a przebudzeniem się samoświadomości indywidualnego człowieka, który jest w stanie bronić własnych poglądów mimo gróźb tortur i męczeńskiej śmierci.

Z jednej strony "Pokrzepiciel" to książka o potrzebie wolności, która nigdy nie zamiera do końca mimo zmieniania się epok i intelektualnych mód. Z drugiej strony, która przyprawia o drżenie, jest to książka o totalitaryzmie, który także jest nieśmiertelny. Sandor Marai uświadamia nam z całą mocą tę okrutną ambiwalencję między indywidualną świadomością własnego rozumu a potrzebą tworzenia zwartych i przejrzystych struktur społecznych opartych na masach, żądających klarownego przekazu ze strony władzy.

Nie czyta się tej książki łatwo mimo jej skromnego rozmiaru. Jest to w głównej mierze dzieło oparte na prezentacji poglądów i nie ma tu wartkich zwrotów akcji. Jednak ci, którzy podejmą tak podaną próbę intelektualnego dialogu, będą nagrodzeni wielką ilością refleksji na temat kondycji człowieka na przestrzeni dziejów. Wbrew pozorom nie jest to atak na tradycję katolicką jako źródło zła, bowiem jej przesłanie jest o wiele bardziej złożone i uniwersalne. Ta książka skłania do rozmowy z samym sobą.

poniedziałek, 17 października 2011

O naśladowaniu Tomasza (Tomasz Halik "Dotknij ran. Duchowość nieobojętności")

„Podobno cesarz Konstantyn w noc przed bitwą na moście Mulwijskim zobaczył w swoim widzeniu znak krzyża i usłyszał zdanie: W tym znaku zwyciężysz! Kazał więc zamontować krzyż na chorągwiach swoich wojsk, pobił wrogów, z wdzięczności zalegalizował Kościół, dotychczas prześladowany, w dodatku nadał mu różne przywileje i w końcu chrześcijaństwo stało się państwową religią cesarstwa rzymskiego.
Nie mogę wyzbyć się pytania , jak wyglądałyby dzieje chrześcijaństwa, Europy i świata, gdyby cesarz Konstantyn ową wspaniałą wizję, jaką otrzymał, potraktował w sposób bardziej inteligentny.” (1)

W ten sposób zaczyna jeden z rozdziałów swojej książki „Dotknij ran” teolog Tomasz Halik. Pytanie zadane na końcu tej anegdoty jest nieustannym mottem, które charakteryzuje myśl czeskiego duchownego. Zwrócić się ku krzyżowi jako symbolowi duchowości, zawierającemu cierpienie, miłość i wyzwolenie; odejść od odziedziczonego po średniowieczu triumfalistycznego wizerunku chrześcijaństwa, gdzie Kościół jako jedyny posiada „monopol na zbawienie” - oto jak odczytuję odświeżającą myśl, płynącą z kart tej pięknie wydanej książki (to prawdziwa przyjemność móc trzymać w dłoniach tę małą rozmiarami pozycję, która dzięki masywnej obwolucie pozwala poczuć ciężar poruszanych kwestii, mimo że cieniutkie kartki w lekkim odcieniu sepii przesuwają się pod palcami tak lekko).

Nie jest to lektura lekka i łatwa. Już sama okładka, na której znajduje się fragment reprodukcji obrazu van Weydena zatytułowanego „Zdjęcie z krzyża”, wprowadza nas w trudną tematykę Wielkiego Piątku. To jeden z tych obrazów, gdzie umęczone ciało Chrystusa spoczywa ciężko i brak w nim chwały zmartwychwstania, a jedynie gorycz i mrok ukrzyżowania. Jeden z tych obrazów, po których obejrzeniu można stracić wiarę, że poza martwym ciałem istnieje coś jeszcze, jak pisał Fiodor Dostojewski w „Braciach Karamazow”. To tajemnica, przed którą chrześcijanin musi stanąć nagi i bezbronny, jeśli chce podjąć próbę zrozumienia głębokiego, duchowego sensu tego, co wydarzyło się ponad dwa tysiące lat temu. To rany, cierpienie i ciało zdjęte z krzyża, motyw piety, z którym trzeba się zmierzyć, jeśli chce się pojąć sens chrześcijaństwa, za którym rozciąga się dopiero perspektywa wielkiej nadziei niedzielnego poranka, gdy zmartwychwstały objawia się w chwale. To zejście na samo dno ciemności, zejście do piekła, by wznieść się na wyżyny duchowości, ku nadziei zbawienia.

Tomasz Halik spogląda na tę tajemnicę z punktu widzenia apostoła Tomasza, przez ludową tradycję zwanego „niewiernym”. Czy to przypadek, że „bohaterem” owych rozważań czeski teolog czyni swojego imiennika, czy też jest to świadomy patronat? Chociaż to pytanie przemknęło gdzieś przez chwilę, to najistotniejsza jest tutaj perspektywa, jaką nadaje autor tej postaci. W świetle książki Św. Tomasz poprzez dotknięcie ran nie tyle staje się biblijnym „niedowiarkiem”, ile naocznym świadkiem chrystusowego cierpienia. Ten punkt widzenia pozwala czytelnikowi dostrzec współczesną możliwość zgłębienia prawdy Ewangelii nie tylko poprzez wprowadzenie rytuału w kontekst rzeczywistości, ale poprzez dostrzeżenie ran Chrystusa w cierpieniu drugiego człowieka. W tym świetle postawa chrześcijańska będzie postawą aktywnego działania, kierowanego miłością wobec bliźniego. Rytuał, tradycja, to co Halik bierze w cudzysłów, mówiąc „religia”(2), stają się uzupełnieniem aktywnej postawy człowieka w dążeniu do dobra. „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (3).

Bóg, który objawia się w czynie, w akcie miłości wobec drugiego człowieka; nie tylko Bóg chrześcijan, ale wszystkich ludzi dobrej woli, Tenże Bóg wyłania się z kart książki „Dotknij ran”. Jest w tym postrzeganiu głębokie przekonanie o wyzbyciu się hipokryzji zwycięzców, że nieobecni nie mają racji. Prawdziwy triumf rodzi się tam, gdzie dotykamy ran, które pozwalają nam poprzez czyn przeniknąć do sedna chrześcijańskiego przesłania i zejść poza obrzęd w duchowy sens sakramentu. Tomasz Halik jest przekonany, że ta duchowość jest na wyciągnięcie ręki, bo istnieje tam, gdzie dzieje się zło, na które tak często pozostajemy obojętni z tysiąca możliwych powodów. Dlatego podtytuł tej książki brzmi „Duchowość nieobojętności”, czyli gotowość zetknięcia się z bólem współczesnego świata, który prowadzić nas winien od smutku Wielkiego Piątku ku radości Niedzieli Zmartwychwstania.


1) T. Halik, Dotknij ran, Kraków 2010, s. 90.
2) Tamże s.76.
3) Mt 25, 40.

niedziela, 16 października 2011

W poszukiwaniu autentycznego świata. W poszukiwaniu autentycznego człowieka. (Andrzej Stasiuk "Dziennik pisany później")




Wielbiciele prozy Andrzeja Stasiuka znają ten świat dosyć dobrze. Dzięki specyficznemu, lirycznemu reportażowi, jakim była książka „Jadąc do Babadag” poznawaliśmy świat całkiem niedaleki, a jakże bardzo egzotyczny. Był to południowo-wschodni kraniec Europy, świat, który powstał po rozpadzie Jugosławii i Związku Radzieckiego i mieścił się z dala od atrakcyjnych, nadmorskich kurortów Morza Śródziemnego. Klimat tych reportaży to upalna szarość i gęsta od śmieci atmosfera zapomnianego zakątka Europy. Była w tych tekstach stagnacja i niekonieczność wszelkich działań w oczekiwaniu na kolejną wojnę. Był to świat, gdzie nic nie jest na stałe, gdzie wszystko jest przejściowe. Oczekiwanie – to słowo najlepiej oddaje przesłanie prozy z tomu „Jadąc do Babadag”. Czytelnik mógł odnaleźć w tej prozie także nasze polskie oczekiwanie sprzed roku 90-tego na to, aż coś się zmieni.

„Dziennik pisany później” nie pokazuje nam niczego, czego w pisarstwie Andrzeja Stasiuka nie było już wcześniej. Te same kraje, ten sam klimat – brudny i gorący, te same męskie sylwetki, ozdobione złotymi łańcuchami, z błyszczącymi w świetle południowego słońca ciemnymi okularami, ten sam wojenny letarg, ta sama cisza przed burzą. Być może jest w tej książce więcej rozgoryczenia owym męskim barłogiem i sobą, ale autor opisuje cały czas męczący magnetyzm tych miejsc i swoistą niemożność wyzbycia się fascynacji tym fragmentem świata. Jeśli ktoś lubi podróżniczą prozę Stasiuka (a ja lubię bardzo), nie będzie zawiedziony, ale poczuje zmęczenie. Będzie ono wynikać z faktu, że czytelnik ujrzy świat, który się nie zmienia i może zrodzi się myśl, że pisarz za jakiś czas powróci w swojej książce do miejsc, które się nie zmieniają i będzie o nich opowiadał jak o reliktach dawnego świata, a jednocześnie ten świat stawał się będzie coraz mniej prawdziwy.

Świat kolorowych reklam i banerów, tworzących sztuczne raje o wiele bardziej sugestywnie niż narkotyczne substancje, był dla ludzi z pokolenia Andrzeja Stasiuka marzeniem o konsumpcyjnym Eldorado. To była magia posterów z samochodami, fajkami i alkoholami z RFN-u, które tworzyły kolekcje pragnień podziwiane podczas szkolnych przerw, jeśli akurat nie trzeba było pić płynu Lugola, który miał uchronić przed promieniowaniem z Czarnobyla. Z drugiej strony szacunek dla wspaniałej radzieckiej armii i polskich żołnierzy z Dywizji im Tadeusza Kościuszki, pogromców hitlerowskich barbarzyńców i hodowanie do walki o socjalistyczny pokój. To rozerwanie tak pięknie wybuchło w latach 90-tych, gdy stary, siermiężny porządek bojowników ustępować zaczął telewizyjnej, kolorowej wizji konsumenckich marzeń o posiadaniu. Do tego dodaj Matkę Boską Częstochowską i papieża-Polaka, walczących z jednym i drugim, by ocalić przed duchową zagładą człowieka prostego. O tym polskim rozedrganiu jest ostatnia część „Dziennika...”. W swym niemal poemacie na temat duchowej schizofrenii Polaka przełomu Stasiuk próbuje oddać syntezę tego, czym staje się na jego oczach nasz kraj.

Ta perspektywa południowych, zmęczonych słońcem i wojną krain pozwala opowiedzieć Stasiukowi o Polsce, podlegającej w ostatnich dziesięcioleciach wielkiej metamorfozie. To spojrzenie pisarza, który nie odkrywa nowych lądów, ale próbuje zrozumieć samego siebie. Jako czytelnicy zostajemy skonfrontowani z autorską refleksją na temat tej części globu, w której przyszło nam żyć. I jest to pełna nostalgii opowieść o świecie, gdzie żyje się marzeniami o lepszym jutrze, gdzie nic nie jest nieustającą grą konsumpcyjnych pragnień na wyciągnięcie ręki, a wiarą w możliwość istnienia lepszej wersji rzeczywistości. Książce towarzyszą zdjęcia Dariusza Pawelca. Są to portrety osób w różnym wieku, portrety szarych, zmęczonych ludzi, ludzi pogodzonych ze swoim losem, bo jest to ich los a nie wykreowana przez medialne bóstwa iluzja.

„Dziennik pisany później” nie grzeszy świeżością motywów, które były obecne w książkach Andrzeja Stasiuka już wiele razy. Osobiście odczuwałem zmęczenie tym rozbebeszonym światem i brakiem pomysłu na wyjście z narzuconej sobie przez autora konwencji lirycznego reportażu. Nie można wszak odmówić pisarzowi wierności obrazowi rzeczywistości, który wyłania się z jego książek. Za tę uczciwość wobec samego siebie cenię pisarstwo Andrzeja Stasiuka najbardziej i jeśli ktoś oczekuje szczerej poetyckiej prozy, płynącej z wnętrza i mocnego zakorzenienia w życiowej prawdzie, to na pewno się nie zawiedzie.

Historia Pana Boga według celebryty



Co za bezczelność! Taki TEMAT! Taki BOHATER! I kto ośmiela się się GO opisać? Kto ma na tyle tupetu i samouwielbienia, by napisać „biografię” Pana Boga? Podjął się tego zadania bywalec salonów, prezenter zerżniętego z Berlusconiego programu „Mam talent”, gość pustego jak studnia programu niejakiego Kuby W. - Szymon Hołownia. I bardzo dobrze, że tak uczynił, bo Hołownia próbuje stworzyć nowy sposób mówienia o religii.

Właśnie do tego sposobu można mieć najwięcej zastrzeżeń, jeśli chodzi o książkę „Bóg. Życie i twórczość”. Po doskonałym pod względem formy, wzruszającym i momentami zabawnym „Monopolu na zbawienie” oczekiwałem od nowej książki Pana Szymona poznawczego tsunami (aluzja do stylu książki, a jakże, zamierzona!). Język „bożej biografii” buzuje od „fajności” i chociaż autor sam wielokrotnie mówi o tym, że nie powinno się Pana Boga kroić według własnej miary, to poniekąd sam to czyni. Styl książki sprawia wrażenie, jakby autor mówił o w porzo kolesiu, biegającym w bejsbolówce i za dużych spodniach po okolicznych podwórkach i oznajmiającym na przestrzeni dziejów swoje przesłanie. Czasem odpowiedniość stylu wypowiedzi do jego tematu nie jest najgorszą zasadą i pewnie o Świętych czy Kościele (jak w „Monopolu”) można swobodniej, to już samemu Najwyższemu wypadałoby dać trochę tej adekwatności.

Ale to co może razić stylistycznych wybrzydzaczy wcale nie musi być najgorsze w oczach „normalnego” ( w jak najbardziej pozytywnym sensie) czytelnika. Paradoksalnie to, co jest jedyną istotną wadą książki, jest także jej podstawową zaletą. Hołownia chce sprowadzić teologiczne rozważania na grunt naszego codziennego doświadczenia, burzy mur, który skutecznie budowaliśmy między naszym życiem a religijną refleksją, by oddać Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie, koncentrując się rzecz jasna na cesarskim, a Bogu zostawiając niedzielne półgodzinki.

Jeśli ktoś ma zamiar ujrzeć w książce „Bóg. Życie i twórczość” strumień jasności i pozbawić się przy okazji najmniejszych wątpliwości, ten pewnie srodze się zawiedzie. Hołownia nie ma zamiaru nikogo oślepić i jedyne co robi, to dzieli się swoimi refleksjami, zaprasza do poszukiwania własnej drogi w odkrywaniu Boga i nawet jeśli ktoś poczuje się rozczarowany, to autor uświadamia nam, że innej drogi nie ma. Jedynie osobiste doświadczenie może zbliżyć nas do Prawdy – to najważniejsze, co możemy z tej pozycji wyczytać.

„Bóg. Życie i twórczość.” to opowieść „dobrego celebryty”, kogoś, kto uważa, że warto i należy mówić o Panu Bogu w sposób współczesny; by nie traktować Słowa Bożego jak prehistorycznego zabytku, który możemy jedynie podziwiać przez szkło gabloty w muzeum, ale że jest to żywe słowo samego Boga, które powinno stać się dla nas „życiowym GPS-em”. Jeśli ktoś zarzuca Szymonowi Hołowni szpanerskie lanserstwo powinien sięgnąć po jego książki, bo ja mam cały czas wrażenie, że ta medialna popularność jest dla autora jedynie środkiem do celu, jakim jest opowiedzenie współczesnym, bliskim nam językiem historii, którą ludzkość zna od tysiącleci.

Czeska śmierć

Był taki film "Czeski sen". Film opowiadał historię nieistniejącego supermarketu. Twórcy przeprowadzili akcję reklamowo-promocyjną, rozdawali ulotki z promocjami, tworzyli banery i reklamy dla mediów. Wszystko po to, aby w dniu otwarcia zwabić na wielką łąkę pod Pragą tysiące Czechów, którzy na mecie swojego biegu ujrzeli kolorową fasadę marketu "Czeski sen", za którą nie było niczego prócz nieba i tejże łąki. Kolejna czeska mistyfikacja

Z tym "Czeskim snem" jest trochę jak z Panem Bogiem w ujęciu naszych południowych sąsiadów - wszyscy mówią, że jest, ale... Czesi lubują się w swoich mistyfikacjach - "Rękopis królowodworski", XIX wieczny nibydokument (mockument)będący parodią genezy czeskiego państwa, Jara Cimrman, haszkowska "Partia Umiarkowanego Postępu", czy wspomniana przez Szczygła w "Zrób sobie raj" wietnamska 19-sto letnia pisarka, która zdobyła najważniejszą nagrodę literacką w Czechach, a potem okazała się być 40-letnim dziennikarzem (w konkursie mogli startować literaci przed trzydziestką (1. Jak ma się taką tradycję we krwi, to rzeczywiście z Panem Bogiem można mieć problem. Po lekturze książki "Zrób sobie raj" ma się wrażenie, że nieufni Czesi traktują Pana Boga jako kolejne wielkie dowyobrażenie. W "Obsługiwałem angielskiego króla" jeden z bohaterów mówi tak: "Największą firmą jest Kościół katolicki, który handluje czymś czego nikt nigdy nie widział, czego nikt nigdy nie dotknął, jak świat światem nigdy tego nie spotkał, i to jest właśnie to, co nazywamy Bogiem".

W porównaniu do książki "Gottland" ostatnia książka Mariusza Szczygła jest o wiele bardziej spójna. Na korzyść działa tutaj tematyczna jednolitość i celowość w układzie reportaży. Autor przybliża polskiemu czytelnikowi Czechów w kontekście ich dramatycznej wręcz niechęci wobec Boga i religii. Ja osobiście przeczytałem tę książkę niemal jak powieść. Urzeka płynność, z jaką Szczygieł najpierw rozwija swą opowieść, a potem przechodzi od jednej historii do drugiej, by zakończyć dramatycznym reportażem o czeskim pogrzebie, którego właściwie nie ma, gdzie nasuwały mi się tak silne skojarzenia z "Nowym wspaniałym światem" Huxleya, że dopiero po zakończeniu książki dotarła do mnie pełna smutku wymowa tytułu. To książka o śmiechu przez łzy, o samotności i wręcz kosmicznym zagubieniu.

Ale jest też tutaj o Polakach. A raczej o polskim Kościele - zwycięskim i tryumfującym. Ciekawa rzecz, że Tomasz Halik, wybitny czeski teolog wiele razy przytaczany w książce, twierdzi, że marginalny charakter czeskiego Kościoła jest czymś dla wiernych bardzo dobrym. Po prostu jest to szczery, autentyczny wybór człowieka, który przystępuje lub uczestniczy we wspólnocie z własnej woli i świadomie, a nie, jak jest to w naszym kraju, "dziedziczy" niejako wiarę po rodzicach. Szczygieł wspomina także o trudnych relacjach historycznych Czechów z Kościołem katolickim - ścięcie Jana Husa w Watykanie, bitwa pod Białą Górą i publiczna kaźń czeskich panów, dominacja katolickiej dynastii Habsburgów podczas zaboru. To ukazanie Kościoła jako instytucji ekspansywnej i dominującej było dla mnie zdumiewające, choć wiem, że np. w krajach skandynawskich i nadbałtyckich ruch neopogański często porusza kwestię narzuconej tożsamości. Czytając "Zrób sobie raj" naszła mnie między innymi refleksja, czy nadejdą kiedyś czasy, że religia chrześcijańska stanie się tym, czym była nim stała się dominującą ideologią średniowiecznej Europy. Być może wśród czeskich katolików tak właśnie jest. Polski katolik, czytając ten zbiór reportaży, może zadać sobie pytanie, czy "monopol na zbawienie" serwowany nam przez dostojników i proboszczów nie jest przypadkiem słabej jakości. Banalne, ale znów prawdziwe staje się twierdzenie, że ilość nie przechodzi w jakość (2. I czy nam, naszym kapłanom ta sytuacja przypadkiem nie pasuje. Jest taki obraz w książce, gdzie polscy pielgrzymi, którzy przybyli do Czech na spotkanie z papieżem, przekrzykują wszystkich pozostałych. Najlepsi katolicy we wszechświecie.

Z Mariuszem Szczygłem mam jeden problem. Mogę go czytać, nie mogę go oglądać i słuchać. Od razu wracają do mnie demony przeszłości z czasów głupiego jak but talk-show "Na każdy temat". Wiem, że nie tylko ja mam ten problem, dlatego zazdroszczę tym, którzy mogą dziś czytać jego reportaże i nic nie wiedzą o jego kretyńskich pytaniach i głupich minach strzelanych do kamery. Cóż - teraz to wszystko i tak nie ma znaczenia, bo "Zrób sobie raj" to jedna z najlepszych książek, jakie czytałem, która wyszła na polskim rynku wydawniczym w ostatnich latach (trudno mi sobie przypomnieć bym czytał coś równie dobrego - Stasiuk, Pilch, Tokarczuk nie wytrzymują porównania z tą konkretną pozycją), bijąca na głowę nie tylko reportaże. Jest to pełna wiedzy o Czechach i Polakach, świetnie napisana, bardzo aktualna i zmuszająca do refleksji literatura z najwyższej półki.


(1 więcej o czeskich mistyfikacjach tutaj http://ladnatwarz.filmaster.pl/notka/czeskie-mistyfikacje/
(2 tutaj link do tekstu Magdaleny Środy dla ciekawych
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,To-jest-najwiekszy-problem-polskiego-katolicyzmu,wid,13350019,komentarz.html?ticaid=1c42c&_ticrsn=3