Jeśli chcemy mówić o przyjemności lektury w kontekście „Finneganu trenu”, to, będę szczery, jest to przyjemność płynąca z masochistycznych skłonności, które być może drzemią w każdym z nas. Podczas lektury miałem pragnienie zawołać: „Zmasakruj mnie, książko!”. Taki się czuję wobec ogromu „Finnegan Wake” mały, a z drugiej strony ten językowy labirynt wciąga i nie pozwala się uwolnić. Brnę więc słowo po słowie, zdanie po zdaniu, wierząc, że może kiedyś uda mi się zbliżyć do głębokich pokładów znaczeń tekstu Joyce’a.
Kiedyś przypadkowo na kanale „Kultura” zobaczyłem performance Piotra Żylińskiego, który czytał przez ponad godzinę „Transatlantyk” Witolda Gombrowicza i popijał przy tym jakiś tajemniczy płyn z dużej karafki. Z czasem czytanie zamieniało się w coraz większy bełkot, ale jaki był koniec eksperymentu niestety nie wiem, bo usnąłem – program nadawany był późną porą. Chodziło mi po głowie, że skoro ballada „Finnegan Wake” z 1850 roku to historia lubiącego whisky Tima Finnegana, który spadł po pijanemu z drabiny, zabił się, ale powstał, to może jest to właściwy trop, by pojąć świat Joyce’a. Nabyłem zatem irlandzką, a jakże, whisky, zamroziłem lodu i, po rozmaitych próbach wokalnych z czytaniem tekstu, które mnie zadowoliły tylko częściowo, rozpocząłem eksperyment. Nie chcę w tym miejscu zachęcać do niecnego procederu spożywania alkoholu w czasie lektury „Trenu”, ale zapamiętałem wrażenie oświeconego stanu umysłu, gdy menisk brązowego płynu w butelce przekroczył połowę objętości Jamesona. Miałem przygotowane do dzieła swoje ulubione pióro – dużego Watermana, którego otrzymałem kiedyś od pięknej kobiety – i zacząłem notować. Z każdą kolejną szklaneczką szło mi lepiej i jasność była większa w mojej głowie - do tego stopnia, że nawet nie wiedziałem, kiedy przytuliłem czoło do chłodnego pulpitu biurka i zasnąłem snem sprawiedliwego.
„I get knocked down, but I get up again. You’re never gonna keep me down” – śpiewał zespół Chumbawamba w piosence “Thubtumping”. Może i o to chodziło w historii z Timem Finneganem. Zostałem pokonany, padłem, rzec można, ale się podniosłem. I mimo bólu dojmującego, sięgnąłem po zapiski z mojej nocy nad „Finneganów trenem”. I nic zgoła z nich nie pojąłem. Litery składały się tam w wyrazy, przy których tekst Joyce’a to szczyt przejrzystości, a z czasem zmieniały się w wykres podobny do zapisu elektroencefalogramu, co też, jeśli ktoś ma ochotę, można interpretować symbolicznie jako zrobienie wody z mózgu, obraz totalnej paranoi, w jaki wpędził mnie alkohol i lektura Joyce’a. Proszę zatem moje czytelnicze eksperymenty potraktować jako przestrogę, że „Finneganów tren” i irlandzka whisky, to nie jest bezpieczna mieszanka. Ale że moja mentalność kaskadera każe mi brać na barki coraz większe wyzwania, to już kombinuję, jak się łączy irlandzka proza z polskim, czystym żytem w płynie. Wszak bliskość tych dwóch nacji nie podlega dyskusji.
Oczywiście cała powyższa historyjka to unik, bo cóż mądrego można napisać o dziele Joyce’a? Przeczytałem kilka mądrych analiz i pomyślałem, że to trochę jak o filmach Jodorovskiego wypowiedział się Arabal, że gdyby zrozumiał jego filmy, to by mu się przestały podobać. Właśnie tajemniczość tekstu, gra językowa, polegająca na zejściu do nieprawdopodobnych pierwotnych lingwistycznych form, do jakiegoś ultrajęzyka wraz z graficznym gestem, może czytelnika urzec jako sama w sobie. Poczuć ten szum, bełkot, ten wszech język, wypływający spod racjonalizmu, a przede wszystkim spod pragmatyzmu, który skazuje komunikat na sprowadzenie jedynie do funkcji użytkowej – oto co może najważniejsze w czytaniu „Finneganu trenu”. To zdaje się sam Joyce powiedział, że o ile „Ulisses” jest powieścią dnia, o tyle „Tren” jest „powieścią” nocy. Idąc tą pijacką alegorią, którą zastosowałem powyżej, wyobrażam sobie „Finnegan’s Wake” jako karczmę u stóp wieży Babel; karczmę, gdzie mieszają się w nocnym gwarze dźwięki, znaki, słowa i litery. Po środku tej karczmy siedzi Joyce i zamiast wyłapywać sensy, zapisuje szum – szum, który ma początek w Zatoce Dublińskiej, gdzie pojawia się jako początek i koniec Budowniczy Finnegan, gdzie pojawia się mowa jako ojczyzna i narodowy mit, a wszystko wyłania się z boskiej magmy słowa, słowa mającego moc tworzenia, słowa stojącego u zrębów każdej cywilizacji.
Co do przekładu, to wiem, że Krzysztof Bartnicki wykonał niesamowitą pracę, próbując zbliżyć polszczyznę do języka Joyce’a. Dzięki temu olbrzymiemu wysiłkowi możemy dziś poczuć tę niesamowitą językową ucztę. Nie zamykam sobie drogi do pojęcia „Finneganów trenu” i czekam na książkę, która opisze i przybliży nam świat myśli Joyce’a ( zapowiedź takiej książki – przypisu autorstwa Bartnickiego i Katarzyny Bazarnik już istnieje). Ale póki co – pozwólcie mi radować się tym brzmieniem, tym słowem abstrakcyjnym, tą literaturą w stanie czystym i dźwiękiem. Pozwólcie mi brnąć pod tego tekstu prąd, nie wiedząc dokąd mnie on zaniesie.
Dobrze piszesz
OdpowiedzUsuńBardzo inspirujący artykuł. Pozdrawiam !
OdpowiedzUsuń