Gaiman. Tak. Dużo słyszałem. Do fantastyki podchodzę jak do jeża i wiem, że to błąd. Philip K. Dick, Lovekraft, Vonnegut czy niektóre książki Lema to arcydzieła. Konwencja jest dla tych autorów sposobem radzenia sobie z tajemnicą bytu i czytając cały czas tę walkę obserwujemy - walkę o poznanie tego, co rozciąga się za kurtyną naszych zmysłów. Niestety, w większości tego, co nazywamy fantastyką chodzi o narrację, o opowieść, o wymyślanie ciekawych wizji i splotów akcji w nadnaturalnym wymiarze - na ogół w świecie przyszłości lub baśniowej krainie poza czasem. Tu wymiękam i nie chce mi się tego czytać. Nie czytam książek dla akcji, czytam je dla wewnętrznych konfliktów bohaterów. dla mnie najlepsza akcja tkwi wewnątrz, w korytarzach psychologii. "Amerykańscy bogowie" obiecali mi dużo i bardzo szybko się wypalili. Historia o tym jak starożytni bogowie przybyli do Ameryki i jako zwykli ludzie toczą tutaj swoje magiczne wojny z nowymi bożkami cywilizacji obiecywała mi ten metafizyczny wymiar ścierania się naszych wewnętrznych tektonik, które wywołują w nas trzęsienia ziemi i tsunami. Dostałem gierki, historyjki - krótko, umęczyłem się i szkoda mi tej obietnicy. Dla mnie wejście na teren fantastyki zawsze jest obarczone takim ryzykiem, ale dalej będę próbował. Spodobała mi się też okładka , ale ta z 2002 roku, autorstwa Kamila Vojnara.
Dom (zly)
środa, 19 sierpnia 2020
wtorek, 11 sierpnia 2020
"Patrick Melrose" Edward St Aubyn - wrażenia po pierwszych trzech częściach.
Pierwsze trzy tomy cyklu "Patrick Melrose" weszły mi jak złoto. No, prawie. Stworzona w latach 90-tych historia dekadenta z wyższych sfer, dobrze oddawała klimat końca wieku. My poznaliśmy ją dużo później, dzięki serialowi. A szkoda. "Patrick Melrose" w swoich pierwszych odsłonach nie jest przepełniony elektronicznymi gadżetami i internetami. Uświadamia mi to jak wielka rewolucja technologiczna dokonała się w ostatnim ćwierćwieczu. Nawet narkotyki, które zażywa Patrick są analogowe. Tak samo wszystkie ekskluzywne gadżety, którymi się otacza - najlepsze artefakty i najlepsze posiłki i alkohole w najlepszych restauracjach. I udało się St Aubynowi oddać to dominujące w życiu głównego bohatera uczucie pustki. Pierwszy tom, "Nic takiego", to opis zepsutego świata i relacji z ojcem-potworem. Dekadencja i nuda wyższych sfer w pigułce pokazuje obraz faszystowskiego obozu w mikroskali rodziny - te demony czają się tutaj w pięknych rezydencjach. Łatwiej nam zrozumieć jak zło rodzi się w biedzie, ale to nie sprawa pieniędzy tylko diabłów, żywiących się ludzkim bólem. Oczywiście najbardziej poruszający jest element kazirodczej pedofilii. "Złe wieści" przesycone są narkotykami i śmiercią - martwy jest zarówno ojciec, czekający w domu pogrzebowym na kremację, jak i syn, który próbuje zaćpać na śmierć swoje traumy. Trzeci tom, "Jakaś nadzieja", to trzeźwy Patrick na ekskluzywnym przyjęciu, które wygląda niczym parada zombie. W moim rankingu po dwóch wstrząsających książkach ta trzecia wypada najsłabiej - jest najzwyczajniej przegadana. Miałem wrażenie, że autor nie ma pomysłu jak pociągnąć historię dalej i wypełnił karty martwymi postaciami i ich dialogami. Jedyny żywy pozostał Patrick, którego jest tutaj mało. Zresztą miałem podobnie podczas serialu - pierwsze dwa odcinki mnie wciągnęły niesamowicie, a w trzecim coś się zatarło. Ciekawe, co się stanie dalej.
Ostatnie dwie powieści z cyklu o Patricku M. - dekadencie i arystokracie z przełomu XX i XXI wieku. "Mleko matki" i "W końcu" to relacje z matką, Eleonore. Patrick nie ćpa, początkowo za dużo pije, ale także tutaj stawia sobie granice. Ma żonę, Mary, która jest kolejnym jego niedopasowaniem i dwóch inteligentnych synów. W obydwu tych tomach mierzy się z demencją, umieraniem, w końcu śmiercią matki. Obie książki trzymają poziom trzeciej powieści, "Jakaś nadzieja", ale daleko im do mroku i brutalności tomu I i II. Podobnie miałem z serialem - pierwsze dwa odcinki to były nokauty, do których w dalszych częściach nie było powrotu.
Koniec sagi. 860 stron z trudną przyjemnością.
środa, 5 sierpnia 2020
Zdenek Jirotka "Saturnin" - wnioski.
sobota, 1 sierpnia 2020
"Żuławski. Szaman" Anna Szarłat - refleksja.
wtorek, 28 lipca 2020
Liberte reż. Albert Serra. Seans w opolskim kinie Meduza. Reminiscencja.
Nie chcę się wpuszczać w chore jazdy, ale fakt jest taki, że na Nowe Horyzonty Tournee pojechałem na rowerze do opolskiego kina Meduza. Jeden z nielicznych seansów "Liberte" Alberta Serry w Polsce - pornograficzne slow movie, jakiś filmowy paradoks, który nie powinien w historii sztuki filmowej zaistnieć, ale zaistniał.
Po pierwsze - dlaczego muszę jechać 100 kilometrów na rowerze (w sumie prawie 200 w obie strony), żeby zobaczyć "Liberte"? Tak - w Częstochowie kino artystyczne, kino prowokacyjne istnieje marginalnie. Wszystko tutaj dzieje się w duchu tęczowej poprawności, na zasadzie "tęczę mamy na ustach, a browning w kieszeni", więc w imię tej poprawności wykluczamy ile wlezie. Tak, czuję się wykluczony. Tak, czuję się zmarginalizowany w tym mieście bez serc i bez ducha. Wiem, że lepiej nie będzie. Wystarczy.
Za to cieszę się, że pojechałem do tego kina w Opolu. to był dla mnie autentyczny szok - parter w typowym bloku jako niszowe kino dla kilkunastu osób. Coś pięknego. Kino stworzone przez wielbicieli dla wielbicieli. Kilka zdjęć.
To było takie budujące, że można. Co z tego, że nie w moim mieście?
Na seansie "Liberte" była nas oczywiście trójka znajomych. Może i dobrze w dobie pandemii. Do samego filmu, będącego opisem skatologii i seksualnych wynaturzeń , nie potrafię podejść w sposób entuzjastyczny. Film, który przedstawia "liberte" - jedno z haseł rewolucji francuskiej - pokazuje bardziej piekło niewoli, piekło seksualnego uzależnienia, piekło przymusu ciągłej transgresji niż wolność. Serra zamęcza widza tą nudą uwięzionych aktorów, którzy na przemian dla siebie stają się obiektami do oglądania i widzami. W gruncie rzeczy "Liberte" to nie artystyczna pornografia w duchu slow movie ale slow movie o naturze pornografii, która staje się okrutną nudą naszych czasów.
Ale chciałem ten film obejrzeć, bo pożądam tego, co wyjątkowe, jednostkowe, autorskie. A każdy film Alberta Serry jest właśnie taki.
poniedziałek, 13 lipca 2020
"Smak pho" reż. Mariko Bobrik - opinia.
Wietnamczyk w Warszawie - bohater filmu "Smak pho" - jest kucharzem w orientalnej restauracji i ojcem samotnie wychowującym 10-letnią Maję. Restauracja, w której serwował swoją specjalność, zupę pho, zmienia swój profil na sushi. Dla bohatera jest to porzucenie zasad, których do tej pory się trzymał, właściwie zdrada wietnamskiej tożsamości. Film pokazuje jak ścierają się świat dziecka, pragnącego zintegrować się z polską rzeczywistością, być taką jak rówieśnicy i ojca, który tęskni za ojczyzną.
Punkt wyjścia jest bardzo ciekawy, gorzej z realizacją. Reżyserka bowiem nie tworzy na ekranie osobistego dramatu dwojga ludzi wobec obcej rzeczywistości, a opowiada ckliwą historię rozpiętą między filmem dla dzieci a dokumentem o życiu dwójki bliskich ludzi. Infantylność wrażenia potęgowała u mnie muzyka jak z programu dla przedszkolaków. Marice Bobrik nie udało się wyjść poza lekcję integracji dla szkoły podstawowej. Szkoda. Szkoda tym bardziej, że ciekawe i klimatyczne zdjęcia, ukazujące Warszawę jak z lat 90-tych, mają swój urok. Dla nich warto. No i są w tym filmie przebłyski prawdy spod warstwy zwietrzałego lukru - bohaterowie mają w sobie potencjał, by powiedzieć więcej o swoim życiu. Niestety - debiutująca reżyserka nie poradziła sobie w pracy z naturszczykami. Okazało się to zbyt trudne wyzwanie.
sobota, 11 lipca 2020
"Nasz czas" reż. Carlos Raygadas - opinia.
Rok temu po seansie na Nowych Horyzontach pisałem tak: "Nasz czas" reż. Carlos Reygadas Osobiste kino Reygadasa to w tym przypadku rodzaj pamiętnika. W filmie główne role zagrały autentyczne postaci - reżyser, jego bliscy i przyjaciele. W przepięknie sfilmowanej scenerii meksykańskiego rancza rozgrywa się dramat rozpadającej rodziny. W przeciwieństwie do "Siedzącego słonia" depresja bohaterów rodzi się w pięknym krajobrazie i dostatnim życiu. Raygadas tworzy, mimo poetyckich ujęć, bardzo realistyczny, w przeciwieństwie do jego wcześniejszych filmów, obraz relacji międzyludzkich. Ważną, w zasadzie symboliczną rolę odgrywa z pasją sfilmowana natura, która staje się jednym z bohaterów dramatu. Bardzo lubię takie osobiste, niezakłamane kino, ale nie zawsze efekt jest tak przejmujący. Przykładem takiej pułapki był przecież film Abla Ferrary "Tommaso", gdzie nie wszystko się udało 8/10
Raygadasowi się udało!