Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 2 lutego 2025

O filmie "Dziewczyna z igłą"

 


W ciemnościach

Mam na własne potrzeby stworzony nurt dla takich filmów jak „Dziewczyna z igłą” – to „magic trip”, oniryczna podróż, która niekoniecznie jest horrorem, niekoniecznie wykorzystuje elementy fantastyki dla ukazania grozy świata – tego świata, który nas otacza, ale także tego wewnętrznego świata, który tworzymy z naszych traum i lęków. Wszystko jak zwykle zaczęło się od literatury – od Franza Kafki i Brunona Schulza, mniej więcej w tym samym czasie w plastyce niepokoi nurt surrealizmu. Film dał możliwość stworzenia nieograniczonych wizji, które mogły stwarzać na ekranie nasze wewnętrzne światy – Bunuel z Dalim tworzą swego „Psa andaluzyjskiego”, Ted Browning „Dziwolągi” a w Niemczech rodzi się ekspresjonizm filmowy, opisujący zjawisko rodzącego się w umysłach szaleńców faszyzmu. Mamy zatem czas po zakończonej I wojnie światowej, czas obudzonych demonów zbiorowej podświadomości, które już nie umilkną.



"Dziewczyna z igłą" reż. Magnusa von Horna, reżysera, który jest Szwedem, ale od lat związany z polską kinematografią, to bardzo mocny akcent w nurcie „magic trip”. Ten film to mroczne malarstwo, utrzymany w kafkowskim tonie wizyjny poemat, gdzie trudna społecznie fabuła, dotycząca niechcianego macierzyństwa, schodzi na drugi plan wobec czarno-białych kadrów. Rzadko można zobaczyć film tak malarski, przywodzący na myśl wczesne, czarno-białe filmy Lyncha ale także twórczość Piotra Dumały i braci Quay, filmowy ból i trwogę Belli Tarra, malarstwo Beksińskiego, gdyby pozbawić je fantastyki a zostawić sam mroczny romantyzm – mógłbym długo wymieniać tych, którzy w kinie i sztuce mierzyli się z ciemnością.


Klimat dolnośląskich kamienic, Bystrzycy, Kłodzka i Wrocławia, staje się tutaj kafkowskim labiryntem. Wnętrza mieszkań wyglądają jak piekielne klatki dla ludzi. Rzeczywistość czasów I wojny światowej staje się w tym ujęciu prawdą horroru. Ten film jest mistyczną niszą, z którą trudno będzie się widzowi spotkać, bo iskierka nadziei jest tu bardzo wątła. Ale jest. Na tym polega fenomen tego filmu, że społeczny wymiar staje się mroczną, malarską wizją. Nieprzypadkowo u von Horna odżywa dziś pełna ciemności historia o bezduszności świata.


Ten film nie miałby swojej mocy bez autora zdjęć Michała Dymka, autor tych koszmarowych wizji, to także operator filmu "Prawdziwy ból". Cieszy zaufanie do polskich operatorów, bo przecież Jonathan Glazer zatrudnił w "Strefie interesów" Łukasza Żala. Oba te filmy opowiadają bardziej obrazem niż słowami. Natomiast nie uważam tego filmu za polski. O przynależności narodowej decyduje w sztuce język, a tutaj mamy język duński.


Tak, duch Carla Theodore'a Dreyera także mocno przenika ten film. 9/10



niedziela, 1 grudnia 2024

MINGHUN reż. Jan P. Matuszyński

 

Paradygmat romantyczny w wymiarze multi-kulti

Gdy Maria Janion rozprawiała się w swoim słynnym eseju „Zmierzch paradygmatu” z polskim romantyzmem jako perspektywą narodowego cierpienia, walki i ofiary, nie mówiła o uniwersalnym wymiarze tej epoki, który płynie do nas choćby z fascynacji muzyką Chopina.

Romantyzm odżywa u Jana P. Matuszewskiego w filmie „Minghun” na wszelkie możliwe sposoby oprócz właśnie tego patriotycznego. Mamy tu człowieka w obliczu tajemnicy śmierci, mamy tu życie dusz kochanków – wszak tytułowy minghun to obrzęd zaślubin po śmierci, mamy fascynację orientem i obrzędami ludowymi. Nie mamy tylko tego wymiaru patriotycznego, który w obliczu uniwersalnej wymowy filmu na wiele się tutaj nie przyda.

Ten romantyczny wymiar podkreślany jest malarskimi kadrami, które dla mnie przywoływały obrazy Caspara Davida Friedricha z „Wędrowcem nad morzem mgły” na czele. To jak Marcin Dorociński w kilku scenach spogląda na bezkres wody jest kontemplowaniem bezmiaru czasu i wszechświata. Gdy śledziłem na ekranie losy Jerzego, to jak przeżywa stratę najbliższej osoby, to jak mierzy się z absurdalnym wymiarem świata i próbuje nadać mu sens, przypominało mi wczesne dzieła Mickiewicza – jego ballady i „Dziady” wileńsko-kowieńskie, czyli te utwory, gdzie jeszcze nie narodził się Konrad cierpiący za naród i ojczyznę.

Celowo nie piszę wiele na temat treści filmu, bo „Minghun” powinien pozostać dla widza tajemnicą, tak jak tajemnicą dla Jerzego pozostaje los ukochanych przez niego osób. Dziś romantyzm ze swoją magią i tajemniczością może wydawać się trywialny, bo przecież izolujemy się skutecznie od tych ostatecznych kwestii, uważając prawdopodobnie, że one nas nie dotyczą.

Ilekroć słyszę o tragicznych wypadkach, myślę o tej pustej przestrzeni, która tak pięknie jest pokazana w filmie Matuszyńskiego – przestrzeni „kota w pustym mieszkaniu” z wiersza Szymborskiej. Myślę, że reżyser zderzył nas z tym, co ostateczne, w najlepszy możliwy sposób – poprzez wyjście poza kulturowy, narzucony nam schemat. Myślę też, że na ten film trzeba się otworzyć, tak jak Jerzy musi otworzyć się na to, czego nie rozumie. Bez tego „Minghun” pozostanie dla widza milczeniem.


Mam nadzieję, że moje romantyczne konteksty wniosą coś do lepszego zrozumienia filmu. Moja ocena 8/10

wtorek, 29 października 2024

O "Megalopolis" Francisa Forda Coppoli


Megalomani i starcy


Film to „Megalopolis” w reżyserii FF Copolli, Megalon to substancja odkryta przez Cesara Cattalinę, głównego bohatera „Megalopolis”, aby odbudować Nowy Rzym-Hollywood jako nowy, wspaniały świat. To nie chodzi o sztukę, jak chcą niektórzy, ale o megalomanię. Ten film jest szczytem megalomanii - samego Copolli i wielkich gwiazd, grających w tym filmie, a Nowy Rzym to targowisko próżności medialnych bóstw. Musiałem przespać się z tym irytującym do bólu filmem, żeby zrozumieć, dlaczego mnie po nim nosi, że płynę amplitudą szczytów i dolin nie wiadomo dokąd.


Kupuję wielki kicz wizualny w bizantyjskim stylu, czerpiący garściami z tradycji Hollywood, ale nie wytrzymuję przy statycznych, napuszonych dialogach, a może lepiej rzec monologach? Każdy z bohaterów Nowego Rzymu peroruje do siebie, o sobie, o swojej wielkości. Gwiazdy Hollywood w tym filmie niczym bogowie rzymscy są zakochane w sobie i nie widzą, że świat, na którym balują w przepychu, zmierza ku upadkowi. Bohaterowie tego filmu mówią patetycznymi frazami do samych siebie, nie słuchając nawzajem.


Megalopolis” to film o blichtrze i pustce, nieznośny w rozbuchanej, barokowej formie wyraz depresji dzisiejszej kultury. To vanitas odchodzącej cywilizacji z bezradnymi nadludźmi, którzy niczego już nie rozumieją, oddzieleni od świata ścianami niewidzialnej, złotej klatki. Bogowie ci gotowi są zniszczyć ten świat i pociągnąć go za sobą ku upadkowi.


Copolla zdaje się nienawidzić swojej starości i pokazuje w „Megalopolis” – celowo czy nie? - jak bardzo jest ona odrealniona. Oto stary, rozkochany w sobie świat odchodzi. Co po nim pozostanie, czy istnieje jakaś szansa na przetrwanie?


Megalopolis” przecież jest baśnią, a z baśni ma płynąć nauka. Brzmi ona – jesteśmy bezradni, ślepi, pogrążeni w samozachwycie. Nie możecie już na nas liczyć. Jeśli nie znajdziecie nowych przestrzeni dla ludzkości i jej rozwoju, nie pomoże wam żaden Cesar Cattalina, nie pomoże wam fikcja megalonu, która zaleje wszystko rzymskimi fontannami narcystycznych wizji, zakrywając prawdę - smutną prawdę o samotności i alienacji współczesnego człowieka.


Film nieznośny i wspaniały – z zero i dziesięć wychodzi średnia 5/10.


wtorek, 22 października 2024

O filmie „Kulej. Dwie strony medalu”

 

Laurki są wkurzając. O filmie „Kulej. Dwie strony medalu”


Polskie kino zalewają laurki biograficzne. Przypominam sobie tylko jeden rodzimy biopic, który laurką nie był. To „Ostatnia rodzina” Jana P. Matuszyńskiego – byłem wkurzony po seansie, ale obejrzałem ten film dziesięć razy. To było trudne i ryzykowne zadanie, żeby naruszyć intymność rodziny Beksińskich i wywlec na światło dzienne te wszystkie „trudne sprawy”. Wspaniały film, tylko szkoda, że o Tomku Beksińskim – pomyślałem.


Tej odwagi brakło Xaweremu Żuławskiemu. Reżyser był odpowiedzialny i ledwie zaznaczył w swoim filmie „Kulej. Dwie strony medalu” mroczną stronę osobowości wybitnego boksera. Żyją wszak bliscy Kuleja, jego syn aktywnie uczestniczył w tworzeniu tego filmu. Wyszła taka dość poprawna laurka z sympatycznym wizerunkiem naszego dwukrotnego mistrza olimpijskiego, którego postać poprawnie i z wdziękiem tworzy na ekranie Tomasz Włosok. Podobnie jest z wizerunkiem żony Jurka, którą z całą mocą swego sexappealu kreuje Michalina Olszańska, ale nie przekracza granicy, mogącej zrujnować sympatyczny wydźwięk filmu.


A gdyby Żuławski poszedł na całość? Był potencjał, żeby naruszyć ten poprawny wizerunek i powstałby film, który wiele osób by wkurzył, ale który, jak w przypadku „Ostatniej rodziny”, sprowokowałby widza.


Jednak dostaliśmy film zrobiony dobrze i bez kontrowersji. Takimi filmami są w większości polskie obrazy biograficzne. Bo Żuławski bardzo się postarał, żeby wszystko tutaj zagrało, żeby to był PRL pokazany jak w Hollywood, bardziej „Rocky” niż „Wściekły byk”, z doskonale wplecionymi zdjęciami stylizowanymi na archiwalia i bardzo zadbał, żeby widz czuł się podczas seansu komfortowo i nie kręcił nosem.


Laurki są wkurzające, ale widocznie idąc do kina większość ludzi chce oglądać swoich bohaterów ukazanych nijako i w ciepłym świetle. Znalazłem u Hrabala takie zdanie – człowiek składa się nie tylko ze swej chwały, ale także ze swej hańby. Ten dialektyczny obraz walczących w człowieku sił byłby dla mnie bardziej bolesny, ale zarazem ciekawszy. Niektórzy czekają na takie wkurzające filmy a nie na wkurzające laurki ku czci.


Za ten przyjemny, bokserski relaks rodem z PRL-u daję 6/10, bo to bardzo przyzwoicie skrojony film.

piątek, 27 września 2024

Piotr Marecki "Ameryczka" - wyd. Ha!art


 

I nie będzie Niczego


Piotr Marecki znowu wyruszył w podróż. Po kawalerskiej podróży przez Polskę B w „Polsce przydrożnej” i poślubnej eskapadzie w „Romantice”, której akcja dzieje się w Ukrainie, nasz ulubiony bohater i autor znów wyrusza w samotną podróż - tym razem po Stanach i opisuje wszystko, a w zasadzie Nic nie opisuje. I taka jest „Ameryczka” – reportaż z podróży po Ameryce, w którym czytelnik nie znajdzie Niczego.


Marecki realizuje w swojej najnowszej książce program wyborczy byłego kandydata na urząd prezydenta Białegostoku, Krzysztofa Kononowicza, który, jak doskonale pamiętamy, miał plan, żeby „nie było niczego” i tym samym otworzył sobie drogę do wielkiej kariery celebryty i influensera. Zbieżność wizji Mareckiego i Kononowicza nie jest przypadkowa: obaj dla odbiorców są samotnymi jeźdźcami, obu fascynuje świat retro i obaj są zafascynowani możliwościami nowych mediów, skwapliwie je wykorzystując do swojego celu – celu ukazania Nicości.


Jedzie sam. Uwolniony. W końcu. Easy Rider przemierza tysiące kilometrów amerykańskich dróg. Zatrzymuje się w barach. Zatrzymuje się w motelach. Nie ma co opisywać tej podróży. Niczego tutaj nie ma. Niczego interesującego. Żadnych interesujących ludzi. Żadnych interesujących rozmów. Robi zdjęcia lomo. Są dowodem, że naprawdę Niczego tutaj nie ma. Dojeżdża. Byle napić się piwa. Byle w końcu położyć się spać.


Nicość jest dla Mareckiego boginią, Ameryka Mareckiego jest królestwem Nicości. Marecki wraca. Do swojej rodziny. Do swoich obowiązków. Do swojego świata. Do Polski. Ale będzie tęsknił. Za Niczym.



sobota, 24 sierpnia 2024

Tęczowa książeczka pro-life. Wrażenia po książce „ Książeczka macierzyńska” Katji Gorečan

 

     
okłądka Wydawnictwo Ha!art

Tęczowa książeczka pro-life


Kiedy nad naszymi głowami przetaczają się jak gradowe chmury dyskuje nad ochroną życia poczętego i tabletek wczesnoporonnych, przychodzi do nas ta skromna książeczka – „ Książeczka macierzyńska” Katji Gorečan, urodzonej w Słowenii poetki i pisarki. Opisuje ona w formie specyficznego pamiętnika intymną sytuację kobiety, która poroniła w pierwszym trymestrze ciąży. Specyfika tej książki polega na tym, że autorem tego pamiętnika, jego narratorem i podmiotem lirycznym, jest utracony syn bohaterki, któremu nadała ona imię Tobiasz.


Personifikacja zygoty – powinni powiedzieć w tym momencie oburzeni zwolennicy aborcji. Profanacja świętości życia – powinni powiedzieć teraz aktywiści pro-life, wystawiający swe „aborcyjne” banery w centrach miast, które powiewają jak sztandary krucjaty w dniu rzezi niewiniątek. Dwa obozy, dwie parady, dwie demonstracje, skazujące siebie nawzajem na stos i potępienie.


To wszystko jest poza „Książeczką macierzyńską”. Tutaj nie ma argumentów za i przeciw. Wojna, która tutaj się toczy, toczy się w głowie osamotnionej i opuszczonej, przez świat, ale przede wszystkim przez swoje dziecko, kobiety. Człowiek, który się nie narodził, powstał w głowie mamy. To z perspektywy jego nieobecności przyglądamy się nieobecności w świecie bohaterki – tylko on potrafi zejść pod powłokę sformułowań „weź się w garść”, „jutro też jest dzień”. „Książeczka macierzyńska” jest pamiętnikiem podwójnej utraty – utraty dziecka i utraty siebie; pamiętnikiem bardzo intymnym, pamiętnikiem okradzionej duszy. Macierzyństwo jest tutaj stanem poszukiwania zerwanej więzi, tworzeniem przestrzeni metafizyki ponad brutalnym, "nienaturalnym" prawem natury. Tyle że to prywatna metafizyka, w której nie ma dogmatów, hierarchii i tłumu wyznawców. Jakże blado wypadają wobec tej prywatnej „książeczki żałobnego nabożeństwa” wszelkie deklaracje „adopcji życia poczętego”, które są wyrazem wojny światopoglądowej, nie zaś jak u Katji Gorečan, jej osobistej, intymnej apokalipsy.


Ale jak ten wewnętrzny świat opisać? Wydawnictwo Ha!art bardzo często staje na skrzyżowaniu liryki i epiki. W tym wypadku możemy dodać także „dramatu”, gdyż Książeczka macierzyńska” jest praktycznie gotowym monodramem. Ten monodram jest pisany prozą, który staje się wierszem. Zdania zmienione na wersy nabierają mocy, ekspresji podmiotu, odchodzą od obiektywności na rzecz subiektywizmu. Przełamanie konwencji literackich staje się tutaj przełamaniem granic między tym, co realne, a tym co duchowe. „Książeczka macierzyńska” staje się także traktatem na rzecz odrzucenia poetyk normatywnych, gdy jest to konieczne lub gdy tego pragnie autor\autorka/osoba autorska. Za trud tłumaczenia tej wielopoziomowej komplikacji należą się podziękowania Miłoszowi Biedrzyckiemu.


Książeczka macierzyńska” jest dla mnie tęczowym traktatem pro-life, bo jej siła, zarówno pod względem literackim jak i pod względem wymowy, jest siłą paradoksu - paradoksu istnienia.

niedziela, 18 sierpnia 2024

O filmie Love Lies Bleeding

 Tarantino Kobiet


Love Lies Bleeding reż. Rose Glass


Tarantino kobiet – powiedziałbym o tym filmie. Mrocznym filmie, brutalnym filmie, filmie pełnym zabijania i śmierci. Filmie zatopionym w klimacie lat 80-tych, erze VHS. Z muzyką z lat 80-tych, gdzie na pierwsze miejsce wysuwa się słynny „Smalltown Boy” zespołu Bronsky Beat – piosenka o uciekaniu, gdy nie ma dokąd uciec. Oczywiście wybrzmiewa tu silnie temat osób LGBT. To „one” stają się w LLB tarantinowskimi wojowniczkami, które gotowe są zabić, by nie żyć w pułapce na myszy.


Myszy to Lou i Jackie, pałające do siebie namiętnością dziewczyny, które spotkały się na pustynnym zadupiu – świetne role Kirsten Stewart i Katy O’Brain. Pan myszy to tata Lou, właściciel kompleksu ze strzelnicą i siłownią, które są przykrywką dla handlu bronią – w tej roli demoniczny Ed Harris. Nad tym piekielnym trójkątem unoszą się piekielne tajemnice, które mają dla siebie i dla nas bohaterowie.


Scenarzystki, Rose Glass, reżyserka znanego szerokiej publiczności horroru „Maud” i Weronika Tofilska, twórczyni „Mrocznych materii” i „Reniferka”, pełnymi garściami czerpią z bogactwa popkulturowych klisz – „Prawdziwy romans”, „Natural Born Killers” czy „Atak kobiety olbrzyma” to nie jedyne inspiracje, przychodzące do głowy po seansie „Love Lies Bleeding”. Ale takim istotnym punktem odniesienia był dla mnie słynny dokument „Iron Pumping” z 1977, w który debiutował i dał się poznać szerokiej publiczności także jako uzdolniony aktor Mister Universum, Arnold Schwarzenegger. Była też kobieca kontynuacja tego filmu w 1985 roku - „Pumping Iron II. The Women”.


„Love Lies Bleeding” w tym kontekście to film o przekraczaniu ograniczeń własnego ciała i własnego świata, o marzeniu, aby wyjść poza to, kim się jest, gdy się swój świat tak mocno nienawidzi, jak robią to bohaterki filmu. To marzenie jest filmem, to marzenie jest kinem. Właśnie dlatego uważam, że „Love Lies Bleeding”, ten śmiertelnie mroczny i brutalny film, mruga do nas cały czas okiem, tak samo jak w przepojonych brutalnością filmach czyni to Quentin Tarantino. Właśnie dlatego – „Tarantino Kobiet”.