Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 17 lipca 2012

Filmradar nr 6, a w nim moje "ukryte pragnienia"



Już nowy Filmradar i mój kolejny tekst obnażający. Nie wiedziałem,   że siedzi we mnie, ale widocznie wszyscy jesteśmy dotknięci. No dobra - nie będę ściemniał, dla Slaya wszystko. No ale są też inne teksty. Tymczasem udaję się do psychoterapeuty.

sobota, 14 lipca 2012

refleksja o "Piórze" Marka Nowakowskiego


Pióro. Autobiografia literacka


Mówią o nim pisarz peryferii, bo zawsze odnajdywał się na obrzeżach głównego nurtu. Nie chciał, nie dążył nigdy do integracji z literaturowymi bonzami, którzy za wygodne miejsce na prl-owskim świeczniku musieli nieraz słono płacić, a ceną tą było głównie literackie podporządkowanie. Marek nie chciał się podporządkować i chyba dzięki temu do dziś jest starszym panem w świetnej formie; nie stroniącym od alkoholu, konkretnie wódeczki, i papierosków. A umysł ma jasny i trzeźwy mimo swoich 77 lat. Mogłem się o tym przekonać naocznie, gdy po spotkaniu w częstochowskiej Bibliotece miałem okazję osobiście poznać Pana Marka i wypić z nim parę "głębszych".

W swojej literackiej biorafii "Pióro" opisuje moment, gdy jako młody chłopak wszedł w środowisko pisarzy. Był to moment pierwszej, postalinowskiej odwilży w 1956 roku. Poznajemy tutaj literackie świat Warszawy i klimat tamtego czasu. Marek nie zgadzał się na bycie służalcem żadnej z politycznych stron, jego pragnieniem było opisywanie tego, co było autentyczne. Swoją inspirację odnalazł w świecie marginesów, właśnie peryferyjnej rzeczywistości komunistycznej Polski. Nie chciał i nie umiał być pisarzem salonowym, dlatego udało mu się ocalić swoją niezależność. Nie chciał być "hłaskoidem", epigonem Marka Hłaski, bronił się przed tym, mimo że tematyka dla obu pisarzy była podobna. Szukał ludzi prawdziwych i walczył piórem o tę prawdę i o siebie. Ta postawa bardzo silnie kojarzy mi się z przesłaniem Vaclava Havla z eseju "Siła bezsilnych" - nie dać sobie zgiąć karku, "żyć w prawdzie".

Bardzo cenię twórczość Marka z tamtego okresu. Jest autentyczna i szczera, nie ma tam łatwych tez i moralizowania. Autor świetnie tez opowiada o starej Warszawie w "Powidokach" i tak samo jest w "Piórze", dlatego to udana książka. Po opublikowaniu "Raportu o stanie wojennym" Pan Marek stał się bardzo silnie identyfikowany z "Solidarnością" i prawą stroną naszego życia politycznego. Rodzi to we mnie obawę, że chociaż całe swoje pisarskie życie walczył o pozycję twórcy niezależnego, to dziś staje się przypisany do pewnej grupy, zawłaszczony przez politycznych adwersarzy obecnego rządu. Z jednej strony staje znów po tej "niewłaściwej", "niepoprawnej" stronie, z drugiej, czy jego "pióro" w tym uwikłaniu cały czas pozostaje szczere i autentyczne? Niewątpliwie gdy powraca we wspomnieniach do tego świata, który go inspirował w młodości, pozostaje jedynym w swoim rodzaju zapisywaczem tamtej Warszawy, która będzie żyła dzięki jego prozie. I, tak jak powiedział na spotkaniu w Częstochowie,  "nie chce być pisarzem wiodącym na barykady" zwolenników PiS i Radia Maryja. Tylko czy jego dzisiejsi odbiorcy myślą tak samo?

niedziela, 8 lipca 2012

Genealogia stosowana. Recenzja książki Aleksandra Kaczorowskiego "Ballada o kapciach"


Genealogia stosowana

oficrec





"Jestem nikim, a ty kim?” pisała Emily Dickinson (znam to z przekładu i wykonania Maleńczuka, kiedyś ambitnego). Nikt nie chce być „nikim z nikąd”. Szukamy swoich korzeni, tworzymy genealogie własnych rodów, aby udowodnić sobie i światu, że nasze korzenie czynią nas kimś wyjątkowym. Chyba jest w tych heraldycznych poszukiwaniach jakaś nieciekawa inklinacja do tego, aby być wartościowym za darmo. Ot – któryś z przodków zrobił coś dobrego, więc jest powód do dumy. A potem znów okazuje się, że to bohaterstwo było podszyte podłością. Albo, że ten herb został kupiony nie tak dawno przez naszego chłopskiego przodka. To tak jak z polską reprezentacją – chcielibyśmy, żeby nasi protoplaści wygrali za nas mecz, a oni pokazują nam figę. Tak jak Aleksander Kaczorowski – autor zbioru esejów „Ballada o kapciach” – swoje dumne nazwisko ze szlachecką końcówką „–ski” wywodzi od prozaicznego Kaczora.

Kaczorowski zaczyna od rodowej legendy, wedle której jego praszczur woził bryczką właściciela lombardu, który żył z wyzysku okolicznej biedoty. Żaden z niego powstaniec, bohater narodowy. Co gorsza – z każdym krokiem autor brnie dalej w tę autokompromitację i zdaje się, że sprawia mu to masochistyczną radość. Opowiada o Sochaczewie, skąd pochodzi, nie jak o miejscu wyjątkowym, ale jak o ostatniej dziurze, gdzie diabeł mówi dobranoc. Plejada przodków w „Balladzie o kapciach” miele się w jakimś przedziwnym korowodzie, który gubi się, rozgałęzia i traci wątek, że nie wiadomo, czy ta krewna z Ameryki to ciocia czy koleżanka cioci. Cała ta rodowa megalomania zostaje sprowadzona do poziomu tytułowych kapci, przysłanych z Ameryki. Wszystko to nie czyni lektury lekką, bo nie sposób prześledzić rodzinnych koligacji, pourywanych i niedokończonych. Czyni to nasze czytanie czymś zbędnym, bo po co słuchać o tak banalnych, często niechlubnych losach? A może jednak warto?
Dwa następne eseje, poświęcone Żyrardowowi i Grodziskowi
Mazowieckiemu, są o wiele bardziej zwarte. W pierwszym Kaczorowski przypomina o słynnej w Dwudziestoleciu „aferze Boussaca”, gdzie szkodzącymi Polsce finansowymi manipulacjami wyprowadzono z kraju potężne pieniądze, a działo się to za aprobatą i ze współuczestnictwem wielu wybitnych postaci polskiej polityki. Autor mierzy się w tym tekście z idyllicznym mitem przedwojennej Polski, ale także, w kontekście postaci socjalisty Pawła Hulki-Laskowskiego, przedstawia chlubne postawy ludzi lewicy, walczących z malwersacjami. To ważny i aktualny tekst, gdy widzimy dziś, jak agresywny liberalizm nie zważa na interes publiczny i dzieje się to często za sprawą polityków.
Ostatni tekst to „Ballada o Grodzisku”, w którym Kaczorowski porusza problem antysemityzmu. Autor chce się tutaj zmierzyć z mitem czystych polskich rąk, ale nie jest to rozprawa rodem ze „Złotych żniw”. Bazując na pamiętnikach Stanisława Rembeka (autora „Nagana” i szczerego do bólu „Wyroku na Franciszka Kłosa”), pisarz przedstawia w tym mrocznym tekście źródła aprobaty dla niektórych działań hitlerowców; wskazane zostają tutaj powody, dla których polityka III Rzeszy mogła przez jakiś czas odnosić tryumfy nie tylko w Polsce, ale w całej Europie.
„Ballada o kapciach” to rozprawa z samym sobą, rozprawa z mitem o szlachetnych, walecznych Polakach, bijących się „za wolność waszą i naszą”. Nieciekawy obraz polskiej prowincji, wyłaniający się z esejów Kaczorowskiego, to konfrontacja z funkcjonującym w naszej kulturze sielankowym fałszem – autor pokazuje nam nie tylko brud polskich podwórek, ale i brud polskich serc. Oczywiście – możemy żyć wyobrażeniami o wspaniałych, sarmackich korzeniach, upatrując w tej iluzji źródeł samozadowolenia i poczucia wartości. A może warto się oczyścić, stanąć w prawdzie i samodzielnie zawalczyć o godność własną – bez oglądania się na narodowe mity i kompleksy.

środa, 4 lipca 2012

Niesformatowany. O książce "Broniewski. Miłość, wódka, polityka"


Niesformatowany



"Mnie ta ziemia od innych droższa"

Czy to biografia profesjonalna, udokumentowana źródłami? Raczej opowieść o poecie. Pełno tutaj anegdot, wypowiedzi o twórcy, a wszystko układa się w historię jednego z najwybitniejszych polskich poetów. Polskich - to trzeba podkreślić, bo obraz Władysława Broniewskiego, jaki wyłania się z książki Mariusza Urbanka, to wizja człowieka posiadającego jedną prawdziwą miłość - Polskę.

"W moim oknie pole i topole,
i ja wiem, że to właśnie - Polska."

Dziś bogoojczyźniany patriotyzm skazuje na banicje wszelkiej maści lewicowych twórców. Niegodni oni stać w panteonie literackich bogów. Dostało się Miłoszowi nawet, dostało się Szymborskiej. Jest to pytanie o prawo do dokonywania wyborów. Czy mamy prawo do głoszenia własnych poglądów? Jak oceniać autora poematu "Słowo o Stalinie"? Czy poeta ma prawo być ślepy? Urbanek w swojej książce - opowieści biograficznej o Broniewskim - pokazuje jak wielowymiarowa to postać, jak trudno wcisnąć postać Broniewskiego w wyznaczone mu przez historię literatury miejsce.

"przecież nawet mury więzienia
obrastają poezją jak pnączem"

W pewnym momencie stał się "poetą wyklętym", poetą niechcianym, zausznikiem partyjnych kacyków. Jego poezja obowiązkowo recytowana była na wszystkich akademiach "ku czci". Musieliśmy słuchać, jak Broniewski kłania się rewolucji pażdziernikowej. A przecież to był legionista Piłsudskiego, walczący w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku; więzień sanacyjnej Polski, któremu jego przyjaciel Wieniawa posyłał paczki do więzienia; więzień stalinowskiego reżymu; żołnierz generała Andersa; w końcu komunista. Ale czy poeta-komunista? Urbanek w swojej książce udowadnia, że komuniści zarzucali Broniewskiemu brak politycznego zaangażowania. Odpowiadał jak na poetę przystało, że sztuka nie może podlegać rozkazom. Dla Broniewskiego komunizm był szczerym aktem sprzeciwu wobec niesprawiedliwości, na którą się nie godził i jako taki stanowił źródło poetyckiej inspiracji. Potem było wielkie rozczarowanie stalinizmem w czasie wojny i rola komunistycznego wieszcza zniszczonego alkoholem. Właśnie te paradoksy stanowią o wartości książki o Broniewskim. To poeta, który szukał ideologicznych inspiracji, ale nigdy nie sprzedał swojej poezji. Dlatego mógł świecić nieskazitelnym blaskiem, gdy posadzono go na peerelowskim świeczniku. Bo jego poezja była czysta jak kryształ.

"o tym wszystkim, com czuł i kochał,
o tym wszystkim, czegom nie wyspiewał."

Bo wiersze Broniewskiego to przede wszystkim cudowna liryka, płynąca z miłości. Rzadziej z miłości do kobiety, częściej z miłości do ojczyzny. To Polska była jego jedyną inspiracją. W tych wierszach cały czas szumią brzozy, wierzby, topole. Chciał być pochowany na wzgórzu pod takim drzewem, ale to życzenie nie zostało spełnione. Musiał spocząć w alei zasłużonych. Dzisiaj, kiedy społeczna niesprawiedliwość staje się coraz bardziej oczywista, gdy słowo "ojczyzna" staje się nikomu niepotrzebnym reliktem, właśnie jego poezja może stać się przypomnieniem o tym co dla nas, Polaków, powinno być ważne. Spuścizna Broniewskiego to wielka narodowa liryka poety, walczącego i pragnącego żyć w kraju, gdzie nie ma podziałów , gdzie każdy może żyć godnie.

wtorek, 26 czerwca 2012

O wywiadzie-rzece z Małgorzatą Szumowską


Dzikość w sercu niewieścim




oficrec
         
Przyzwyczajeni jesteśmy do książek o wybitnych postaciach kina, sztuki, kultury. Dopiero tak zwany dorobek może zapewnić, że powstanie dzieło o autorze, wywiad-rzeka czy innego rodzaju biograficzne rozkminy. Jak pisał klasyk –wieleż lat czekać trzeba, nim się przedmiot świeży, jak figa ucukruje, jak tytuń uleży. Inne przysłowie polskie, tradycyjne mówi: dzieci i ryby głosu nie mają. Niech dzieci siedzą cicho, niech się uczą od starszych. Hoffman, Zanussi, Konwicki, Zamachowski, Linda, Janda, Gajos – o takich tuzach warto książki pisać, z takimi uznanymi artystami „warto rozmawiać”. Szumowska nie ma czterdziestki i jest taką bezczelną gówniarą. Ani w głowie jej siedzieć cicho.
Z tą nieznośną enfant terrible polskiej kinematografii rozmawiała dosyć długo Agnieszka Wiśniewska dla „Krytyki politycznej” - powstała z tego książka „Szumowska. Kino to szkoła przetrwania” i opowiada nie tylko o Szumowskiej. Opowiada o pewnym pokoleniu twórców, którzy doświadczenie artystyczne zdobywali w demokratycznej Polsce, jednak ich dzieciństwo i wczesna młodość przypadły na czasy PRL-u. W książce padają nazwiska takich twórców jak Barczyk, Warlikowski czy Jarzyna. Jest to pokolenie artystów radykalnych, eksperymentujących, zrywających z tradycją, dlatego, mimo artystycznych dokonań, nie do końca utożsamianych z main streamem.
Wizerunek Szumowskiej, jaki wyłania się z kart książki, jest daleki od ideału. To nie jest dziewczyna, która prowadziłaby z Kszysztofem Ibiszem słodkie pitu-pitu, na temat damsko-męski. Jej słowa są szczere i mocne. Nie ma tu miejsca na laurki, na wdzięczenie się czy typowo kobiece kokietowanie. To walenie po ryju, oczach i uszach, to radykalizowanie jako forma strategii, która pozwala przetrwać w nieprzyjaznym świecie. Po lekturze nie sposób określić Szumowskiej, sformatować jej, wsadzić na odpowiednią półkę i mieć spokój. Widzimy wiecznie młodą, pełną energii i chaosu wewnętrznego kobietę, która z tegoż egzystencjalnego bałaganu czyni przyjazne sobie środowisko, które pozwala jej zachować własną osobowość, nie zostać przypisaną do określonej kategorii.
Takie jest też kino Szumowskiej. To zderzenie egzystencji z często bolesną prawdą o świecie. Reżyserka chce poprzez sztukę zrozumieć samą siebie i świat, w którym żyje. Są to wypowiedzi osobiste, intymne, a zarazem brutalnie szczere. Tak też odbieram jej filmy. Chociaż autorka wywiadu często dopytuje się, wręcz narzuca Szumowskiej społeczne zaangażowanie, interlokutorka umiejętnie unika łatwych deklaracji. Feminizm – tak, jeśli ma to czemuś służyć; publicystyka – owszem, ale tylko jako środek do celu, jakim ma być prawda o rzeczywistości.

Jej debiutancka etiuda „Cisza” została zaliczona w poczet 14-stu najlepszych filmów, jakie powstały w Łódzkiej Szkole Filmowej. Po niszowych filmach fabularnych, takich jak „Szczęśliwy człowiek” i „Ono” oraz osobistych dokumentach – „Mój tata Maciek” i „Czego tu się bać?”– Szumowska wyjechała za granicę. Powstały wtedy dwa najbardziej znane obrazy reżyserki – oba kontrowersyjne i polaryzujące opinię publiczną. „33 sceny z życia”, podejmujący temat śmierci bliskich osób i „Sponsoring”, mówiący o młodych prostytutkach, są różnie oceniane. Moim skromnym zdaniem, gdyby powstały w Polsce, spoczęłyby na dnie niszowego worka z napisem „kino autorskie”. Taki sam los spotkałby pewnie inną wybitną reżyserkę z Polski – Urszulę Antoniak, która kręci w Holandii. Czy to dobrze świadczy o naszym filmowym podwórku? Pytanie jest retoryczne.
Nie będę ukrywał – osobiście, czytając wypowiedzi Szumowskiej, czułem się czasem dotknięty, czy wręcz zraniony (sąd wyrażony o aborcji jest dla mnie trudny i nie do przyjęcia). Ale czy to powód, by zamykać usta kobiecie pragnącej po prostu wyrazić siebie? Uważam tę książkę za ważną i potrzebną, pozwala nam otworzyć się na nowe spojrzenie na kino. Szumowska i jej twórczość udowadniają, że pytanie o powód braku polskich reżyserek na naszej filmowej mapie cały czas pozostaje aktualne. A Szumowska niech dalej mówi głośno - swoim własnym głosem. Tylko wtedy zostanie usłyszana.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Nie tylko przy kuflu piwa - oficjalna lc recenzja zbioru "Opowiadacze"


Ten nicpoń Szwejk już na samym początku, zaraz w pierwszej scenie powieści wyrusza do knajpy i z lubością gaworzy nad kuflem piwa na temat oszpeconego przez musze odchody portretu Cesarza i wywołuje niechcący I Wojnę Światową. Sam Haszek pewnie też nic innego by nie robił, bo - oprócz udziału w Rewolucji Październikowej - przesiadywanie w knajpie było jego ulubionym zajęciem. Tak samo postępowali bohaterowie Hrabala – stryj Pepin czy legendarny Haňtia. Sam Hrabal uważał się nie tyle za pisarza, co za zapisywacza opowieści knajpianych, a dużą część jego twórczości stanowią właśnie bawidulskie, czyli umilające konsumpcję bursztynowego napoju, opowiastki. Jest zatem w czeskim narodzie genetyczna skłonność do takich historii i uwielbienie dla tych, którzy potrafią snuć niekończące się opowieści. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzenie, że jest to naród opowiadaczy. Tak samo zatytułowany jest tytuł zbioru opowiadań wydany ostatnio przez Wydawnictwo Literackie – „Opowiadacze. Nie tylko Hrabal.”
Na okładce naga piękność z fotografii Jana Saudka ciągnie za sobą szatę, która wygląda jak surrealistyczny jesienny liść. Niczym jakaś nimfa Wełtawy zmierza w stronę spacerującego nad brzegiem rzeki stada łabędzi. W tle rozciąga się panorama starej Pragi – niezniszczonej przez wojny, od wieków pięknej i magicznej, choć tak często upokarzanej. Ta fotografia winna wprowadzić nas w oniryczny klimat tomu, bo to jedna z nielicznych cech łączących opowiadania zebrane w książce. Gdy nie ma cudownych obrazów i całych zastępów świętych, czyniących swoje niesamowite hokus-pokus z woli samego Najwyższego, to rzeczywistość sama przez się staje się magiczna. Jakby ludzki ród nie był w stanie obyć się bez transcendencji, nawet jeśli w nią nie wierzy. Czeski paradoks polega na tym, że niewierzący w cuda mieszkańcy Pragi i okolic rozbijają sobie co krok nosy o przypływającą do nich z dnia powszedniego metafizykę codzienności. I my jako naród wybrany, ciągle czekający na cud i na zbawienie, trochę im tej bawidulskiej, codziennej magii zazdrościmy.
Tłumacze, którzy dokonali tego wyboru (Andrzej S. Jagodziński i Jan Stachowski), kierowali się jedną zasadą - opowiadania nie były wcześniej opublikowane w formie książkowej. Udało im się zebrać piękną narracyjną mozaikę, która mieni się rozlicznymi kolorami, zatopionymi w magicznej tonacji. Takim baśniowym klimatem raczy nas już pierwsze opowiadanie – „Saksofon basowy”, które napisał Josef Škvoreckỳ. W diabolicznym koncercie, gdzie muzycy wyglądają niczym z panoptikum osobliwości, łączy się tragiczna historia z nazizmem w tle i uwielbienie dla muzyki, która - jak to u pisarza było już widać w debiutanckich „Tchórzach” - góruje nad ludzkimi podziałami swoim pięknem. Eda Kirseová w opowiadaniu „Orchidee, karabiny i szable” zdradza nam zmysłowy świat kobiecej erotyki, który przychodzi ze słów, sprzeczności i marzeń. W „Opowiadaniu malarskim” Ivan Klima serwuje czytelnikowi kolejny paradoks naszej epoki – z jednej strony wszystko już było i toniemy w morzu niepotrzebnych nikomu słów, ale jak tu nie opisać kolejnej cudno-zwyczajnej historyjki, jak nie namalować kolejnego obrazu? Tragiczna historia małych narodów u Czechów przemawia przez kunszt detalu – tak jest w „Paltocie stryja Antona” Grušy. W „Zwyczajnym dniu” młody Hrabal ukrywa przed bezpieką i samym sobą pewne opowiadanie. Jak odczytał je po dwudziestu latach, gdy był już znanym pisarzem? Jak odczytamy je my? Czeska proza to nie tylko Hrabal, ale bez Hrabala nie mogło się obyć. Polityczne olewactwo i tumiwisizm dominują w historyjce o politycznych dysydentach -„Słonecznym popołudniu” Jana Beneša. Bez martyrologii i z nieokiełznanym, czeskim poczuciem humoru, które tak często komentuje ludzki dramat. Arcymagiczne „Mamusia śpiewa drugim głosem” Sidona to spotkanie dziecka i dojrzałego mężczyzny w wehikule czasu. Czeskie bohaterstwo w czasie inwazji 1968 roku obrazuje „Niema barykada” z zawieszonym na niej czeskim sztandarem, który zalany został czerwonym winem. Fikcja, młodość, erotyka, film, sztuka i rzeczywistość tworzą narracyjny kolaż w opowiadaniu Pavela Brycza „Moje miasto utracone”.
„Opowiadacze” to również narracyjny kolaż, różnorodny i wielobarwny. Dzięki temu zbiorowi czeskich opowiadań współczesnych możemy lepiej przyjrzeć się tej prozie, którą znamy głównie dzięki postaciom Kundery i Hrabala. Autorzy tego wyboru przekonują nas, że proza naszych południowych sąsiadów, mimo wielu wspólnych cech i niesamowitego klimatu, jest przecież zjawiskiem złożonym i różnorodnym. W tym tkwi jej siła.

Nie tylko przy kuflu piwa

oficjalna recenzja



środa, 13 czerwca 2012

W rytmie Euro Koko Spoko Dżambo - wersja bez skresleń


W rytmie Euro Spoko Koko Dżambo


“Cieszą się Polacy, cieszy Ukraina, że tu dla nas wszystkich Euro się zaczyna”

By potwierdzić zasadność tych głębokich słów, pochodzących z naszego niesamowitego, jedynego w swoim rodzaju hymnu Euro, postanowiłem wmieszać w ów klimat ogólnej Euroforii także Filmradar. Nie będziemy gorsi od pań z kółka gospodyń wiejskich “Jarzębina”, które śpiewają, choć złośliwi mówią, że gdaczą, na ludową nutę “Koko-koko-koko, leci piłka wysoko”. A co! Chociaż wolałbym na miejscu tej pieśni posłuchać “I was born in the Cemetery” w wykonaniu Mercyfull Fate, to wykonam kilka wspomnień polsko-ukraińskich filmów futbolowych.

“Wygrać im się uda, ucieszy się Smuda”

Może przejdźmy od razu do konkretów i pomińmy wszystkie bzdury w rodzaju “Gol” 1, 2, 3, bo otrzymamy wynik 3-0 dla hejterów piłki nożnej. Te filmiki na poziomie uczniów szkół mistrzostwa sportowego, gdzie po kopaniu przez cały boży dzień w gałę, nie chwyta się za książki od polskiego, ale w najlepszym przypadku odpala kompa z najnowszą wersją FIFA lub Pro Evolution Soccer, mogą nas najwyżej zaprowadzić na krawędź kopuły Stadionu Narodowego. Zatem dalej – postaram się dokonać najbardziej subiektywnego z subiektywnych przeglądu filmów na ogół z Polską i Ukrainą w tle, a mniej z piłką.

“Orzełki biegajcie żwawo po murawie”

Kibice, kibole – to temat nie lada. “Orzełki” biegają  na ogół z kijami bejsbolowymi albo innym sprzętem do wywoływania ciężkich obrażeń ciała, robią tzw. ustawki, gdzie na porządku dziennym są siekiery, tasaki, maczety itp. Wzorcem takich postaw są kibice angielscy, a dosyć dobrze opowiada o tym film “Hooligans” z niziołkiem Elijahem Woodem w roli wyrzuconego z uczelni studenta, który wchodzi w środowisko uzależnionych od przemocy kibiców pewnego angielskiego tłumu. Problem ten porusza też czechosłowacki dramat “Dlaczego?” z 1987 roku, który nawiązuje do słynnej tragedii na stadionie Heysel w Brukseli –właśnie tam po wielkiej katastrofie, jaką było zawalenie się trybun podczas finału Pucharu Mistrzów, pod gruzami zginęło kilkadziesiąt osób. Doszło wtedy do starcia fanów włoskiego Juventusu  z kibicami Liverpoolu. Młodzi fani czeskiej Sparty w czasie powrotu z meczu chcą przebić swoich kolegów z Anglii i Włoch. Z okrzykiem “Bruksel” demolują pociąg, którym jadą na mecz i dopuszczają się przemocy wobec pasażerów i obsługi. Niby tacy spokojni Czesi, ale piłeczka robi swoje i nie ma przebacz. Na tle tych dwóch filmów jakże kiepsko prezentują się nasze “kibolskie” “Skrzydlate świnie” w reżyserii Anny Kazejak. Miałem wrażenie, że cały ten film powstał po to, by puścić przez miasto z gołym tyłkiem Pawła Małaszyńskiego. Ale tak to jest, jak za film o piłce bierze się kobieta – pewnie piłka jest dla pań na tyle interesująca, na ile piękne są dla nich pośladki Davida Beckhama. Film traktuje o kibicach ze średnich miast i o fenomenie klubów piłkarskich, gdzie pierwszy człon nazwy stanowi nazwa firmy np. Groclin czy Amica, i jak skończy się kasa, kończy się klub - polski standard.

“Wszystkim naszym doping, doping”.

Temat męsko-żeński kontra piłka nożna porusza mój ulubiony polski film na temat futbolu – to małe arcydzieło nazywa się “Niedziela Barabasza” z 1971 w reżyserii Janusza Kondratiuka ze Zdzisławem Kuźniarem i Anną Seniuk. Barabasz – bramkarz podrzędnego klubu – jak co niedziela wyrusza na mecz, problem w tym, że zostawia na balkonie swojego synka z głową między prętami balustrady. Gdy Barabasz wykonuje swoje parady, za bramką staje jego połowica w postaci Anny Seniuk i zaczyna swoją tyradę na temat rozczarowania mężem i życiem z nim. W przerwach między akcją na boisku małżonkowie toczą pełen goryczy i żalu dialog. Film bez wątpienia w duchu czeskiej szkoły, na której niejednokrotnie wzorował się Kondratiuk – zwykli ludzie, rozczarowani życiem, śmieszni w swoich problemach i nadziejach. W filmie skompromitowana zostaje iluzja męskiej wielkości Barabasza, który co prawda w kontraście do gdaczącej kury domowej, jaką jest kreowana przez Seniuk małżonka, zachowuje jako bramkarz swoją godność, to zestawienie go z widokiem uwięzionego na balkonie syna czyni ów piłkarski heroizm groteskowym.

“Zdobywajcie gole i będzie po sprawie”

Właściwie to sprawy toczą się od jakiegoś czasu. Co minister sportu, to jakaś afera, a PZPN to wróg publiczny numer jeden. Kogo w ogóle obchodzi piłka, w kraju, gdzie w języku funkcjonuje wyrażenie “niedziela cudów” – to takie coś, że jeśli jedna drużyna, aby zdobyć tytuł mistrzowski,  musi w ostatniej kolejce zremisować 8-8, a druga wygrać przynajmniej czternastoma bramkami, to niechybnie tak właśnie będzie. O takiej “ostatniej niedzieli cudów” mówi filmowy majstersztyk Janusza Zaorskiego z Januszem Gajosem w roli sędziego Laguny w filmie „Piłkarski poker”. Jako się rzekło – piłka i tak w naszym kraju nikogo nie obchodzi, ale obchodzą ludzi kibole i afery piłkarskie. O tym jest ten film – skoro nikt tutaj nie umie grać w piłkę, to za to na kantach znamy się całkiem nie najgorzej, a może nawet jesteśmy w kanciarstwie mistrzami świata. Przecież przekonujemy się o tym przez ostatnie kilka lat, gdy słyszymy o wałkach z autostradami i wywalonymi w błoto publicznymi pieniędzmi podczas budowy stadionów. Bohaterowie filmu Zaorskiego to protoplaści wszelkiej maści Fryzjerów, gdzie dobrzy są ci z Warszawy, a ostatnie kanalie, to te Hanysy ze Śląska. Rzecz jasna rezultat meczu jest wynikiem wszystkich możliwych czynników oprócz gry piłkarzy na boisku. Film ma jedną wadę – po głębszym zastanowieniu nie wiadomo, dlaczego jest tutaj podział na bohaterów pozytywnych i negatywnych, bo wszyscy kantują tak samo, a ci ze stolycy są mimo wszystko fajni.

„Nie kłopocz się siostro, Euro wygramy!”

Dwa jeszcze tytuły chodzą mi po głowie : trochę polskie, trochę ukraińskie, trochę amerykańskie, a ich tematem jest walka o godność ukazana w kontekście piłkarskich pojedynków.  Pierwszy to amerykańska „Droga do zwycięstwa” Johna Hustona  z 1981, gdzie występują gwiazdy piłki lat 70-tych m.in. Pele i Kazimierz Deyna. Historia opowiada o meczu, jaki mieli rozegrać jeńcy wojenni z dobrze odżywionymi i wypoczętymi przedstawicielami rasy panów. Do przerwy niemieccy żołnierze prowadzili 4:0. Miało to oczywiście uśpić ich czujność i dać możliwość ucieczki jeńcom, ale… Jak zakończył się ten mecz domyślcie się sami, albo jeszcze lepiej obejrzyjcie film. Motywem polskim jest tutaj rola Kazimierza Deyny zagrana niedługo przed jego tragiczną śmiercią. Motywem ukraińskim jest pierwowzór całej fabuły – w czasie II wojny światowej w Kijowie Niemcy grali taki sparing z miejscowymi piłkarzami i dostali sromotne lanie. W odwecie ukraińscy futboliści zostali uwięzieni, a trzech z nich zostało zamęczonych w obozie koncentracyjnym. Na początku lat 60-tych w ZSRR powstały dwa filmy na temat tego wydarzenia „Mecz śmierci” i „Trzecia część” oraz zbliżony do „Escape to Victory” węgierski „Dwie połowy w piekle” z 1961 roku.
Moim prywatnym faworytem wśród filmów z cyklu „Futbol a godność ludzka” jest „Boisko bezdomnych” z 2008 w reżyserii Kasi Adamik. Film charakteryzuje się świetnym aktorstwem takich tuzów jak Marcin Dorociński, Bartłomiej Topa czy Jacek Poniedziałek. Nie ma się co dziwić – scenariusz dał możliwość wcielenia się jednocześnie w rolę menela i piłkarza, czy można wyobrazić sobie lepsze połączenie?

“Euro się zaczyna”

 „Fejsbukowy Kręcina”  informuje co jakiś czas o swoich baletach z kumplem Grzegorzem Latą i o tym, że jedzie z Hołkiem podczas Paryż – Dakar, podaje piłki Radwańskiej, albo dmucha pod narty Kamila Stocha w Zakopanem. Bez Kręciny nic się nie kręci w polskim sporcie i tylko w nim nadzieja, że “się uda i ucieszy się Smuda”. A jak nie to na gruzach polskiej piłki swój triumfalny taniec odtańczy Jan Tomaszewski – naczelny krytyk PZPN (do czasu, gdy zmieni się u władzy opcja polityczna, a „Tomek” zostanie prezesem wyżej wymienionej organizacji). I tylko na osłodę pozostanie nam radziecki film animowany “Jak Kozacy grali w piłkę nożną”, mówiący o tym, że dawno dawno temu   piłka nożna była po prostu źródłem radochy. Ale w tedy nie było miliardowych kontraktów, które karmiły sztab cwaniaczków. Dla otuchy przed imprezą, gdy już uświadomimy sobie, że tak naprawdę ani piłka ani to Euro nic a nic nas nie obchodzą , obejrzyjmy ten sympatyczny film z 1970 roku, z czasów gdy legendarny Łobanowski stworzył na bazie Dynama Kijów najsilniejszą drużynę ZSRR w historii.