Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 7 października 2017

Przetrwać. Recenzja filmu "Przeżyć. Metoda Houellebecqa" dystrybucja Against Gravity

Przetrwać

Ale jak to zrobić? Czasami wydaje się, że to po prostu niemożliwe. Bo ileż można się ukrywać? W zakurzonym pokoju napakowanym książkami, barze z tanim piwem i książką Houellebecqa na blacie i mentolowymi fajkami dla świeżości. Jak długo można uciekać do ciemnej sali kinowej – najlepszej baśniowej nory, jaką świat wymyślił . Zanim stworzył swoje „Cząstki elementarne”, esej o Lovecrafcie, „Możliwość wyspy” napisał tekst „Rester vivant” - podręcznik survivalu dla tych, którzy nie są dopasowani do ram współczesnego świata i dlatego chcą z niego uciec. Dla Houellebecqa, pracownika jakiejś tam ponurej firmy był to początek. „Przeżyć. Metoda Houellebecqa” to film dla takich jak Ty.

Iggy Pop zapoznał się z twórczością Houellebecqa całkiem niedawno, przy okazji pisania muzyki do filmu powiązanego z twórczością tego pisarza, a tekst „Rester vivant” zainspirował go, ponieważ odnalazł w nim swoje rozterki. Tekst jest swego rodzaju poradnikiem, jak przetrwać, gdy czujesz się odklejony, kiedy uświadamiasz, że jesteś niedopasowany, że ludzie boją się ciebie, a jako broń przed tym lękiem stosują drwiny i szykany, gdy już wiesz, że twoim przeznaczeniem jest samotność i to wcale nie ta z wyboru.

Erik Lieshout portretuje Iggy Popa, który czyta esej Houellebecqa. Pojawiają się kolejne postaci – cierpiący na schzofrenię poeta i poetka oraz artysta konceptualny Vincent, w którego wciela się sam
Houellebecq. Vincent, niegdyś „dobrze zapowiadający się” rzeźbiarz, obecnie tworzy w odosobnieniu dzieło swego życia, dzieło, które objaśni mechanizm świata. Bohaterowie tego filmu to bywalcy zakładów psychiatrycznych, ludzie po próbach samobójczych, nieładni, niezaakceptowani, niepogodzeni ze światem, żyjący w szczelinie rozpaczy.

„Przeżyć. Metoda Houellebecqa” to poradnik dla takich właśnie. Podstawową radą, jaką możemy tutaj usłyszeć jest masochizm. Cierpienie jest źródłem sztuki i właśnie poprzez jego wyrażenie docieramy do prawdy i zarazem nadajemy sobie tożsamość. Bez świadomości nonsensu nie przejdziemy poza świat ludzi, którzy wyznaczają sobie cele, realizują je i umierają bezosobowo jako elementy struktury społeczeństwa, które zużyte zostają zastąpione przez w pełni sprawne elementy. Przeżyć podmiotowo można jedynie, jeśli zaakceptujemy prosty i niezaprzeczalny fakt, że wszechświat jest cierpieniem. Ta wizja jest mroczna niczym z Lovecrafta, który fascynował Houellebecqa.

Dekadentyzm tego podejścia wyraża się w przekonaniu, że bezsens można przełamać twórczością, próbą zmierzenia się z bezbrzeżnymi falami cierpienia, który jest oceanem, po którym dryfujemy w nicości. I w pewnym momencie spotykamy się , my, wyrzutki, nie po to , by ze sobą rozmawiać, ale po to, by ze sobą milczeć.

Twórcy użyteczni, ci na usługach polityki , wytarte, bezosobowościowe tryby machiny. Kultura niepodległa i kultura narodowa – dwie strony tego samego absurdu, w który nas wpychacie, durnie bez tożsamości kupieni przez system. Lewacka kiła i prawacki syf – jedna bajka. Wyszczerzone kły zastraszonych zwierząt, które uciekają w stada przed bólem świata i samotnością.

Vincent- Houellebecq to van Gogh, któremu odwala, który zamiast zostać urzędnikiem, zostaje malarzem, który nie sprzeda swoich obrazów, Norwidem, który umrze w przytułku, Kafką, który pali swoje pisma. Vincent zabiera Iggy Popa do garażu, by pokazać mu swoje dzieło – tak jak w „Piękności dnia” Bunuela czy w „Pulp fiction” widzimy tylko zdumionego widza. To, co kryje sztuka jest w nas, to my, ludzie z odzyskaną tożsamością jesteśmy w stanie wypełnić uczuciami – zdumieniem i uniesieniem – to, co dociera do nas poprzez zmysły z ponurego oceanu. W końcowej scenie  cytat z końcówki „Dyskretnego uroku burżuazji” i z „Talkig Heads” - „We on the road to nowhere, come on inside”.

niedziela, 1 października 2017

Vegański, feministyczny pro-life - recenzja filmu Patryka Vegi "Botoks"




Po rozwodzie z producentem „Pitbula” Vega poszedł w swoją stronę. Tym razem wziął na warsztat szpitale i kobiety, konkretnie kobiety powiązane z biznesem medycznym. Jest tak jak można się było spodziewać, czyli nie jak w „Leśnej Górze”. Ludziom nakładziono do głów, że o lekarzach i szpitalach nie można inaczej jak na kolanach. Niech ten Vega tylko się znajdzie w szponach łapiduchów. Nie chciałbym być na jego miejscu.

W „Pitbulu” było tak, że policjanci byli pokazani po ludzku, czyli źle. No, mieli tam jakieś ludzkie odruchy, ale w tej robocie nie da się po prostu inaczej, więc byli takimi sukinsynami, co to, robiąc w gównie, są nim uwalani. Czy można tak opowiedzieć o szpitalach, o kobietach, które w tych szpitalach pracują? Patryk Vega spróbował i wyszedł z tego vegański, feministyczny pro-life.

No, nie jest to „Leśna Góra. Hajs rządzi. Film ukazuje głównie kobiece sprawy, ginekologię, chirurgię plastyczną, dużo miejsca jest tutaj poświęcone „modelowaniu” kobiecych organów. Wchodzimy z kamerą i buciorami w najbardziej intymną sferę kobiecości. Vega nie pozostawia miejsca na aluzje i domysły, jego sposób ujęcia jest w najbardziej możliwy sposób naturalistyczny. Jego szpital to sceny z jatki i kostnicy, a film nie pozostawia złudzeń – współczesna medycyna to biznes. „Wchodzący w bramy szpitala, porzućcie wszelką nadzieję” i szykujcie hajs. Czy tak daleko mija się ta wizja z prawdą? Oczywiście jest to makabreska i to taka, że co wrażliwsi wychodzą z seansu. Ale to przecież tylko jedna strona medalu – po prostu trochę inna niż w popularnych serialach, ale do pewnego stopnia prawdziwa.

Zastanawiałem się, co może naprawdę wkurzać ludzi w tym filmie? Czy świadomość, że aborcje pokazane w „Botoksie” to nie żadne „płody” tylko w pełni rozwinięte ludzkie organizmy? Jak to się ma do „wieszaków” i parasolek? Vega nie jest poprawny politycznie. Nie opowiada się także po żadnej ze stron, tylko w swoim złym guście opowiada historie, których słyszeć nie powinniśmy. To powinno odbywać się za parawanem i nie wypada o tym mówić w świecie światłych, nowoczesnych kobiet, które decydują o swoim życiu, a resztę zrobią ginekolodzy i pielęgniarki. Dla Vegi takie coś jak zły gust nie istnieje. Ten film jest w brutalny sposób pro-life, tak jak pro-life są banery z zabitymi dziećmi, które nie chciane dogorywają kilka godzin po aborcji. Ten film jest pierwszym fabularnym filmem pro-life, ale nie po kościelnemu, tylko po ludzku, że człowieczeństwo, moralność zaczyna się na sali porodowej niezależnie od światopoglądu, a kultura, która dopuszcza aborcję, przestaje być kulturą.

Kobiety w filmie Vegi są wkurwione i potrafią być złe, ale nie dlatego, że tak lubią. Męski świat, z którym się zderzają jest wyjątkowo podły i okrutny, więc jeśli chcesz zawalczyć o swoje musisz być też taka czasami. Tutaj nie ma miejsca na łzy i użalanie się nad sobą. Świetnie wykreowane postaci głównych bohaterek są z krwi i kości, niejednoznaczne, wrażliwe w porąbanym świecie i silne, to znaczy nie odpuszczają z byle powodu i walczą w rzeczywistości, która ma je gdzieś. Ten element jest z kolei wyrazem feministycznej postawy. To znaczy, że nie znajdziemy tutaj miłych pań z serialu, ale kobiety prawdziwe, tworzące własne życie w świecie opanowanym przez mężczyzn, którzy są także sportretowani z należnym im pazurem jako obojętni, wyalienowani, zakochani w sobie i egoistyczne dupki.

„Botoks” jest o Polsce i może byłoby lżej, żeby był z innego, lepszego świata, ale nie jest. „Botoks” to rachunek wystawiony post-demoludowemu krajobrazowi, wystawiony bez kurtuazji i po chamsku. Może najwyższy czas coś zmienić?

piątek, 29 września 2017

Recenzja książki "Nienasyscony" Łukasza Radeckiego - wyd. Phantom Books


Heavy Metal Zmory

Autor recenzji:
Tytuł książki: Nienasycony
Autor książki: Łukasz Radecki
6,29 (34 ocen i 12 opinii) 
                                 LC oficjalna recenzja
 
Heavy metal i horror to połączenie tak oczywiste jak kawa z mlekiem, tequila z cytryną lub wódka ze śledziem. Albo każdy inny zestaw, jaki wam pasuje. Od czasów zombiaka Eddy'ego, który patronuje dokonaniom Iron Maiden i opowieści z krypty Kinga Diamonda, czyli od początku lat 80., od samego początku heavy metalu jako gatunku, nic nie wydaje się bardziej oczywiste jak mariaż tematyki grozy z ciężkim, metalowym brzmieniem. Tak jest w książce „Nienasycony” Łukasza Radeckiego. Sam autor powieści także jest muzykiem metalowego zespołu – Acrybia. Przypadek? Nie sądzę.

Bohaterowie „Nienasyconego” lubią heavy metal, tanie wino, mieszkają na wsi nieopodal Torunia i są żywcem wyciągnięci z ostatniej dekady XX-go wieku . Eksperymentują także niebezpiecznie z okultyzmem, co owocuje przywołaniem krwiożerczej zjawy Nienasyconego, czyli słowiańskiego demona, który, niczym V1 był tajną bronią Krzyżaków w wojnie z Litwą. Potwór powraca do życia siejąc grozę i zniszczenie. Zasysa niczym krwiożercza trąba wszystko, co się rusza po tym padole łez.

Jeśli lubisz old school, heavy metal, tanie wino, Krzyżaków i słowiańskie demony, to będziesz zadowolony. Mnie przeczytanie tej książeczki zajęło raptem chwilę. Mniej więcej czas potrzebny na wypicie dwóch butelek „Czaru PGR-u”, mojego ulubionego napoju winopodobnego. Oczywiście przy dźwiękach albumu „Abigail” Kinga Diamonda.

„Nienasycony” to pozycja typowa dla Phantom Books, wydawnictwa, które słynęło w latach 90. z horrorów klasy B. Trochę brakowało takich książek na naszym rynku wydawniczym i wznowienie działalności tego kultowego już wydawnictwa może jedynie cieszyć. Czyta się to łatwo i z niekłamaną przyjemnością, rozpoznając motywy oraz charakterystyczną stylistykę. Może i nie drży się cały czas ze strachu chociaż jest to horror, za to nie raz można się przy lekturze uśmiechnąć. Nobody's perfect.

sobota, 2 września 2017

Recenzja książki "Rok koguta" Terezy Boučkovej - wyd. Afera

365 stron prawdy

                                                     zdjęcie  www.afera.pl
                                                     
                                                       oficjalna recenzja
Autor recenzji:
Tytuł książki: Rok koguta
Autor książki: Tereza Boučková
365 – tyle stron. 365 – tyle dni w roku. Książka – dziennik, książka – pamiętnik. Książka o roku, o jednym ważnym roku w życiu jednej kobiety. Tereza Boučkova, autorka „Roku koguta”, nie oszczędza na szczerości. Pisze o sobie i o swoim życiu – tak, ta książka to dokument, gdzie element kreacji został sprowadzony do minimum. To jest proza ekshibicjonistyczna, to jest proza niepoprawna, to jest literackie reality-show bez „big brothera”, a jednak jest w niej nuta ubezwłasnowolnienia, coś, co każe bohaterce-autorce myśleć i działać. Czy taka kondensacja prawdy ma sens? Czy literacki „projekt-życie” pozwoli nam przejrzeć się w naszych problemach i kompleksach? Czy wyciąganie swej intymności, intymności kobiecej u progu menopauzy, może uwieść polskiego czytelnika? Moja wstępna odpowiedź na to zasadnicze pytanie jest jednoznaczna – tak! „Rok koguta” wciąga i nie pozwala się oderwać. To fascynująca podróż w świat wewnętrznej prawdy.

Tereza Boučkova jest pisarką, scenarzystką i dziennikarką. Na pewno autorka „Roku koguta” zawdzięcza swoją popularność także postaci swojego ojca, znanego pisarza i dysydenta, Pavla Kohouta – autora wybitnej i znanej także w Polsce powieści „Kacica”. „Rok koguta” w samym swoim tytule nawiązuje do ojcowskiej legendy. Mówi nam o tym także okładka, która wyraźnie pokazuje, że jednym z tematów tej historii jest cień ojca w życiu kobiety. A nie jest to dla Boučkovej doświadczenie o pozytywnej wartości. Sama, działając od najmłodszych lat w opozycji, będąc sygnatariuszką Karty 77 i ofiarą represji urzędu bezpieczeństwa, konkurowała, a może chciała dorównać mitowi swego ojca – ten „cień ojca” zalega zarówno na jej życiu zawodowym, jak i osobistych wyborach. Z tym także chce się uporać bohaterka a zarazem autorka książki.

Rok koguta w horoskopie chińskim przypadał na czas między 09.02.2005 - 28.01.2006 i właśnie do tego momentu w swoim życiu odnosi się Tereza Boučkova. Wiem, że kobietom nie powinno się wypominać wieku, ale „rok koguta 2006” poprzedzał 50. urodziny autorki, był to dla niej ważny moment, czas życiowego remanentu, uporządkowania swoich spraw i przygotowania się do kolejnego etapu życia. Ten remanent wiąże się z faktem, że Boučkova adaptowała dwójkę romskich dzieci, Patrika i Lukasa. Patrik w 2006 roku osiąga pełnoletność, Lukas kończy 17 lat. Przybrani Rodzice, Tereza i Marek, stają wobec faktów i dylematów, które nie są dla nich łatwe. Patrik i Lukas na tym etapie swego życia, w momencie wejścia w dorosłość, są zlepkiem najgorszych stereotypów na temat cyganów – kradzież, narkotyki, niechciana ciąża stają się dla dwójki rodziców, którzy mieli dobre intencje i chcieli wyjść poza społeczny wizerunek społeczności romskiej, źródłem bólu, ale także dramatycznych wyborów moralnych.

Wydziedziczenie, skierowanie do ośrodka wychowawczego, procesy w sądzie rodzinnym i finansowa odpowiedzialność za czyny podopiecznych – oto z czego składa się życie codzienne Terezy Boučkovej w roku 2006. Autorka w tych opisach jest szczera do bólu. „Rok koguta” w aspekcie romskim nie ma nic wspólnego z poprawnością polityczną. Ukazane są tutaj realne problemy, które przerastają człowieka. Dominuje tutaj nastrój beznadziei i niemożności, uświadomienie, że dobra wola może prowadzić na manowce, że tak naprawdę nic nie da się tutaj zrobić dobrze, bo wszystkie możliwości zostały wyczerpane, a pozostają sądy i strach.

Boučkova pisze o ostracyzmie, z jakim spotkała się ze strony „wszystkich dobrych rodaków” (aluzja do tytułu znanego filmu czechosłowackiej Nowej Fali w reżyserii Vojtěcha Jasný'ego, o którym autorka nieprzypadkowo wspomina także w „Roku koguta”), gdy została niemalże oskarżona o rasizm, gdy odważyła się szczerze opowiedzieć o swoich uczuciach. Jakże jest nam to bliskie! Książka powstawała ponad dziesięć lat temu. Co będzie dziś, gdy polityczna poprawność staje się moralnym i jedynym argumentem w sporach, dotyczących procesów geopolitycznych w Europie.

„Rok koguta” to także autotematyczna opowieść o twórczości, która czerpie z „8 i pół” Felliniego. Rozterki scenarzystki są przeplatane refleksjami na temat literatury i roli sztuki w ogóle. Jest to także dzieło o tworzeniu i powstawaniu dzieła, o tym, co wpływa na twórcę i jak wyglądają jego interakcje ze światem, że proces twórczy to nie uniesienia i natchnienie, ale że odbywa się w konkretnej, często trudnej rzeczywistości. I zostaje tu podważony mit twórcy-demiurga. To bardziej wygląda tak, że to życie pisze ten scenariusz a nie sama autorka, że nawet twórca jest uwieszony na niewidzialnych niciach, które determinują jego samego, że twórczość jest wypadkową tak wielu elementów, na które nie ma się wpływu.

Tak, „Rok koguta” jest książką aktualną, bo szczerość jest zawsze aktualna. Pozostaje jedynie pytanie, czy jesteśmy w stanie z taką dawką szczerości się uporać w świecie gotowych recept, w świecie, gdy zawsze to ci „inni” decydują o tym, co masz myśleć i robić. Za tę „końską dawkę” literackiej prawdy składam podziękowania „Aferze” - wydawnictwu od spraw czeskich i tłumaczce, Oldze Czernikow. „Rok koguta” na pewno nie jest książką pisaną pod tezę, a takich książek bardzo mi dziś brakuje w Polsce. Oby więcej takich dzieł było asumptem do dyskusji, która wyjdzie poza polityczne uwarunkowania, a będzie realnym dialogiem o realnych problemach. Wydaje mi się, że tego, my, Polacy, będziemy musieli się jeszcze długo uczyć. Czesi, jak widać, lekcje szczerości mają już dobrze odrobione.

środa, 30 sierpnia 2017

Recenzja zbioru opowiadań grozy "Iron Tales" - wyd. Gmork

W hołdzie Eddy'emu!

                                                                oficjalna recenzja LC

 

Kto choć trochę zna heavy-metalowy zespół Iron Maiden, zna na pewno postać Eddy'ego, stwora szczerzącego złowrogie kły z okładek albumów angielskiego zespołu. Eddy to postać z horroru, postać, która ma straszyć, ale jednocześnie jest tego horroru karykaturą. Prześmiewcza, karnawałowa maska symbolizuje dystans do tego wszystkiego, czego się boimy, a nade wszystko do śmierci. Ostatnio postać Eddy'ego zagościła na okładce książki „Iron Tales” - zbioru opowiadań polskich autorów, którzy zainspirowali się poszczególnymi utworami Iron Maiden.

Tak jak Maideni inspirowali się po wielekroć historią, kinem i literaturą, tak dziś pisarze mogą inspirować się ich utworami. Są to inspiracje wielorakie i nie tylko w duchu horroru. Mamy tutaj historie rodem ze stylistyki fantasy („Biegiem, ku wzgórzom!” Kacpra Kotulaka), sf („Oczy obcego” Adama Fronia), tragedią legendarnego sterowca w „Imperium chmur” czy autentyczną tragedią Robina Williamsa, do którego odwołuje się za piosenką „Tears of the Clown” Łukasz Radecki w swoim opowiadaniu „Łzy klauna”.

Jest w tym zbiorze 15. opowiadań oczywiście przewaga typowych horrorowych opowieści, do których kluczem w kilku wypadkach jest postać Eddy'ego. W moim subiektywnym odczuciu najlepsze z nich to te, które traktują grozę prześmiewczo i z dystansem a na plan pierwszy wysuwa się dla mnie opowiadanie „Reinkarnacja Benjamina Brega”, gdzie Kacprowi Kotulakowi udało się oddać sarkastyczny ton narracji Bruce'a Dickinsona, wokalisty „Żelaznej damy”, który znamy choćby z jego prozatorskiej próby czyli „Przygód lorda Ślizgacza”.

Trochę męczył i rozczarowywał ten brak dystansu w wielu tekstach zebranych w tomie, a momentami humor nie był najwyższych lotów. Tak jakby postać Eddy'ego nie chciała zza światów patronować temu dziełu. Trochę szkoda, bo sam pomysł wydawał się całkiem dobry, biorąc pod uwagę rzesze fanów angielskiego zespołu i tłumy, wypełniające szczelnie stadiony podczas koncertów w Polsce. Eddy zawsze toczy tam prześmiewczą walkę z muzykami Iron Maiden. Są to chwile, na które czekają fani zespołu podczas koncertów i moje oczekiwania wobec tego zbioru były podobne.

Na szczęście utwory Iron Maiden idą w setki i ten krótki zbiór nie wyczerpuje źródła inspiracji. Być może czekają na nas kolejne części „Iron Tales” w wydawnictwie „GMROK”? Na pewno fani czekają na dalsze opowiadania, ale dobrze byłoby, aby literacka składanka na cześć Iron Maiden zawierała oprócz mroku większą dawkę dystansu.

sobota, 26 sierpnia 2017

Recenzja horroru "Grzesznik" Artura Urbanowicza - wyd. Gmork

Przeczytaj i nie grzesz więcej!

oficjalna recenzja LC
Autor recenzji:
Tytuł książki: Grzesznik
Autor książki: Artur Urbanowicz
8,38 (52 ocen i 37 opinii)

Opętanie to motyw znany, lubiany, jednak mocno wyeksploatowany. Dlatego bardzo mnie cieszy, że młodemu autorowi, jakim jest Artur Urbanowicz, udało się w „Grzeszniku”, powieści wydanej przez GMORK, specjalistów od horroru, wyjść poza utarte klisze i schematy gatunkowe. I nie chodzi tu jedynie o „podwójną moc hybrydy”, czyli połączenie sensacji i literatury grozy. Taka mikstura także nie jest niczym nowym, żeby wspomnieć chociażby słynny film „Harry Angel”. Zresztą przykłady można mnożyć, gdyż gangsterskie porachunki często w tekstach kultury są ukazane jako inspiracja samego Pana Diabła.

 Jednak Urbanowicz prowadzi literacką grę nie tylko ze schematami gatunkowymi. Autor „Grzesznika” prowadzi także grę z czytelnikiem i jest to niebezpieczna gra, od której w czasie lektury cierpnie skóra. Mało tego - „Grzesznik” zmusza do rachunku sumienia.
Marek Suchocki, roboczy pseudonim „Suchy”, jest szefem gangu, który trzęsie Suwałkami. Pewnego dnia dowiaduje się, że z więzienia wyszedł jego wróg, gangster Samiel, który przeszedł przeobrażenie. Nie wiadomo do końca kim jest i czego chce, ale roztacza wokół siebie złowrogą aurę. Po wypadku, któremu ulega „Suchy” w wyniku gangsterskich porachunków, zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Potrzebna może się okazać pomoc egzorcysty, tylko czy taki „grzesznik” może ją uzyskać?

Nieprzypadkowo na okładce „Grzesznika” cytowany jest najbardziej znany egzorcysta, nieżyjący już Gabriel Amorth. To on sporządził klasyfikację pięciu stopni nękania człowieka przez złego ducha – kuszenie, dręczenie, obsesje, nawiedzenie i opętanie. „Suchy” musi zmierzyć się nie tylko z gangsterskimi porachunkami. O wiele groźniejszy staje się dla niego przeciwnik, którego nosi w sobie, ale którego istnienia do pewnego momentu nawet sobie nie uświadamia. Urbanowicz przekonuje w „Grzeszniku”, że nasz największy wróg czai się w nas samych, przekonuje nad wyraz skutecznie, a duch Gabriela Amortha unosi się nad tą mroczną historią i chciałbym, żeby ten patronat uznać za komplement.

„Grzesznik” to horror i kryminał metafizyczny w jednym. Gatunkowe konotacje są jedynie przykrywką dla głębszych warstw tekstu, które odnoszą się do zagadnień z dziedziny psychologii, manipulacji i socjotechniki. Urbanowicz, prowadząc swoją grę z czytelnikiem, cały czas mruga okiem, by za chwilę przybrać ton całkiem serio, tak że czytelnik może poczuć się notorycznie wkręcany. I o to właśnie chodzi! Na tym polega siła tej książki, która przez swoje cudzysłowy i ironię, staje się źródłem pytania o to, czym jest prawda. A także o to , czym jest zło w naszym życiu.

Jakże często czujemy się w szponach manipulacji, wynikającej z wychowania, kulturowych, politycznych (to w Polsce ostatnio bardzo aktualne niestety) czy zawodowych ograniczeń. Cały czas musimy się dostosowywać, grać, udawać kogoś innego niż jesteśmy. Wydaje nam się, że to my manipulujemy, a to my sami tkwimy po uszy w świecie stworzonych zależności. „Piekło to inni” powiedział Sartre, ale to tylko część prawdy, bo to w dużej mierze my sami pozwalamy sobą manipulować, pozwalamy się rozgrywać, godząc się czy tłumacząc sobie nasze codzienne podłostki. I możemy nie zauważyć, gdy przekroczymy granicę, zza której sami nie będziemy w stanie powrócić.

„Grzesznik” jest książką mocną, mocną wewnętrzną prawdą o człowieku, który staje twarzą w twarz ze swoim egoizmem i musi z niego zdać sobie sprawę. Najgorszy demon tej książki to właśnie zamknięcie w świecie własnych pragnień, które stają się celem samym w sobie. To właśnie gra z tym demonem jest istotną treścią powieści. Artur Urbanowicz ma dopiero 27 lat i jest to już druga książka w jego dorobku, książka inteligentna i przewrotna. Ale także książka po coś, książka, po której przeczytaniu czytelnik może poczuć się niepewnie, może poczuć się oszukany, wkręcony, ale przecież to tylko literatura, fikcja, poligon doświadczalny co najwyżej, więc może czas na wnioski, może czas na zmianę? Nie jest to oczywista dydaktyka, jakiś moralitet z wyłożoną kawa na ławę tezą ale przewrotna gra, o której wyniku możemy jednak zdecydować sami. A poza tym to świetnie napisana książka, którą się „połyka” i która mimo swych prawie pięciuset stron pozostawia uczucie niedosytu.

środa, 23 sierpnia 2017

Recenzja książki Rafała Ziemkiewicza "Złowrogi cień Marszałka" wyd. Fabryka Słów

Polecam poczytać Ziemkiewicza

                                                                  oficjalna recenzja LC

 Autor recenzji:

Tytuł książki: Złowrogi cień Marszałka
                                            
Dziennikarz, publicysta, pisarz – autor prozy sf, człowiek kontrowersyjny, bo mówi o wolności, ale nie o wolności w kontekście politycznej poprawności, czyli tego, co mówić wypada, ostatnio znów obecny w mediach głównego nurtu. Sam siebie określa mianem „nowoczesnego endeka”. O inwektywach płynących w stronę tego pisarza nie będę wspominał, bo nie starczyłoby miejsca. Tym razem Ziemkiewicz w swoich esejach mierzy się z ważnym mitem niepodległościowym, jakim obrosła przez ponad sto lat postać marszałka Piłsudskiego.

Zdawałoby się, że autor „Michnikowszczyzny” winien paść przed postacią „Dziadka” na kolana i bić pokłony. Nic bardziej mylnego. Ziemkiewicz nie oszczędza bohatera swojej książki. Analizuje jego karierę i decyzje w kontekście historyczno-politycznym i wskazuje na słabości ale także pozytywy działalności Piłsudskiego. Właśnie taki dualizm jest charakterystyczny dla tego, co pisze o polskiej historii – wcale nie jest jednoznaczny, nie jest na „nie” ani na „tak”. W czasach, gdy opinie są tak bardzo spolaryzowane, wszystko jawi się w kolorach czarno-białych, tak trudno odnaleźć jest krytyczne, racjonale spojrzenie. Dlatego warto poczytać Ziemkiewicza.

Tak. Ziemkiewicz romantyzmowi Piłsudskiego przeciwstawia racjonalizm i organicyzm Dmowskiego. Jakże inny obraz tej postaci, twórcy endecji prezentuje Ziemkiewicz wobec tego, co poznałem jeszcze w komunistycznej szkole, gdzie Dmowski był wcieleniem faszystowskiego diabła. Dziś widzimy go na hasłach narodowej młodzieży, którzy przybrali go na swego patrona wraz z całym stereotypem polskiego nacjonalisty. Z książki Ziemkiewicza dopiero zrozumiałem jak bardzo złożona jest to postać. Złożona i zmanipulowana przez historię. Dmowski w „Złowrogim cieniu marszałka” jest spadkobiercą polskiego pozytywizmu, tradycji bardziej Prusa niż Sienkiewicza. Czy takie widzenie postaci Romana Dmowskiego jest bliskie członkom ONR-u? Śmiem wątpić i dlatego polecam poczytać Ziemkiewicza.

Ten literacki kontekst staje się ważny, gdy zrozumiemy, że w literatura XIX-wieczna dzierżyła faktyczny rząd dusz w czasach, gdy nie było innych mediów. Dziś wygrywa ten, kto ma internet, w XX-tym wieku zwyciężali ci, którzy posiadali telewizję, w XIX-tym wieku o wyborach ludzi decydowała literatura. Ziemkiewicz określa Piłsudskiego mianem spadkobiercy tradycji romantycznej i Sienkiewicza z jego heroicznymi bohaterami wzorowanymi na Konradach i Kordianach, ludziach niejednoznacznych moralnie ale zawsze z priorytetem Polski w duszy. Na drugim biegunie umieszcza Dmowskiego i Prusa z ich zdrowym rozsądkiem i pracą dla Polski.

Z tych wzorców literackich wynikają dla Ziemkiewicza poważne konsekwencje – konsekwencje o polityce „dyktatury moralnej', którą przyjął Piłsudski jako podstawowy element swego działania. Dla Polski należy poświęcić wszystko, bez względu na konsekwencje, bez oglądania się na zdrowy rozsądek. Tworzenie mitu Piłsudskiego działo się w oparciu o ten „moralny dyktat”, który ukazywał go jako wzorzec postawy gotowej poświęcić wszystko dla ojczyzny – poświęcić także praworządność i demokrację, gdy wymaga tego dobro ojczyzny. Ziemkiewicz idzie dalej i ukazuje jak wzorzec polityki „dyktatury moralnej” wpłynął na przyszłość Polski – tych, którzy walczyli o Polskę w czasie II wojny światowej, jak odwoływano się do tych mitów w czasach komunistycznych dla obrony tak zwanych wyższych racji, a także po 89 roku, gdy każda z opcji politycznych podpierała się przekonaniem o wyższości własnej, romantycznej racji nad zdrowym rozsądkiem. Dziś widać, że z takiej postawy wynikało zawsze więcej złego niż dobrego dla Polski. Ale i dziś powracają słowa o „dyktacie moralnym”, który ma usprawiedliwiać każde chamstwo.

Ziemkiewicz jasno stawia sprawę – nie można przypisywać sobie monopolu na Polskę i wskazuje na to zjawisko jako źródło wojny polsko-polskiej. Tylko wyzwolenie z obsesji stereotypów, rzeczowy dialog może zasypać przepaść między zwaśnionymi kastami, które po równi pochyłej staczają się w otchłań fanatyzmu i wzajemnej nienawiści. Dlatego zachęcam do przedyskutowania z samym sobą tez postawionych przez autora „Złowrogiego cienia marszałka”. Może znajdzie się ktoś, kto chciałby podjąć się publicznej dyskusji z Panem Rafałem? Pamiętam taką rozmowę ze Sławomirem Sierakowskim w telewizji, była to jedna z lepszych rzeczy na temat Polski, jaką miałem okazję kiedykolwiek widzieć. Ale czy dziś jest taki dialog w ogóle możliwy? Marzy mi się taka książka „Ziemkiewicz kontra Sierakowski” - to byłaby prawdziwa Polska, nie ta pozamykana w dobrowolnych gettach. I wiem, że Ziemkiewicz gotów jest taki bój stoczyć. Bój w otwartym polu, a nie poprzez mur strachu i wzajemnej nienawiści. Dlatego polecam poczytać Ziemkiewicza.