Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 24 kwietnia 2022

"Lincoln w Bardo" George'a Saundersa - kilka zdań.

                                                      zdjęcie okładki  www.znak.com.pl
 

Życie grobowe


Wszytko, co mamy, po śmierci przestaje być nami. Tak trudno się z tym pogodzić. Właściwie „Lincoln w Bardo” George’a Saundersa jest o niemożliwości pogodzenia się ze śmiercią, o braku zgody na opuszczenie życia, które nadawało ciału kształt. Abraham Lincoln nie może pogodzić się ze śmiercią 12-letniego synka, Willie’go. Nie chce pozostawić syna samego w cmentarnym grobowcu, odwiedza go, bierze jego ciało w ramiona.

Opowiadają nam o tym duchy, zamieszkujące cmentarz. Zjawy te obserwują cierpienie ojca, ale widzą też pośmiertne przemiany duszy Willie’go. Wokół jego śmierci odbywa się mroczny taniec duchów, ukazujący ich jako zbłąkane i uwięzione na cmentarzu wspomnienia o życiu. Przedziwne te zmory żyją wspomnieniami i marzeniami swej minionej egzystencji. To duchy historii i duchy niespełnionych pragnień. Żyją one jako wyobrażenia i pamięć o zmarłych – uwiecznione na kartach opowieści, uwiecznione na kartach historii.

A gdyby je przestać nękać pamięcią i dociekaniami? A gdyby nie tworzyć na nowo tych zjaw w naszej zbiorowej pamięci? Zostawić je i pozwolić odejść – wbrew potrzebie żyjących, wbrew potrzebie nieśmiertelności?

„Lincoln w Bardo” łączy prozę, poezję i dramat, łączy horror, tren i tragedię, by opowiedzieć o cierpieniu ojca w żałobie. I że to my, ludzie żywi, tworzymy swoje opowieści o śmierci, próbując nadać sens temu, co jest naszym ostatecznym przeznaczeniem. I że tylko życie ma sens.

sobota, 16 kwietnia 2022

"Jak Bóg przykazał" Ammanitiego - kilka zdań.


                                                            zdjęcie okładki www.muza.com.pl


Apokalipsa zdarza się


„Jak Bóg przykazał” Niccolo Ammanitiego jest jak rwący nurt rzeki dla bezbronnego czytelnika w pontonie. Nie sposób się oprzeć ani zatrzymać, zdani na łaskę pędzącej narracji, czytając myślimy o tym mrocznym tygodniu – apokaliptycznym tygodniu dla bohaterów, a siłą tej mrocznej powieści także dla czytelnika.

Rino Zena jest faszystą, Christiano Zena jego nieodrodnym synem, Cztery Sery jest debilem, Danilo Aprea nieudacznikiem po rozwodzie. Planują ukraść bankomat. Tyle na temat zarysu fabuły. Banalnie i z gruntu fałszywie – ten zarys niczego wam nie powie o „Jak Bóg przykazał”. Jest to bowiem książka precyzyjna w swej meandryczności, realistyczna i metafizyczna jednocześnie, łączy gatunkowość i autorską wizję. Niemożliwe? Trzeba zatem sprawdzić samodzielnie.

Horror? Kryminał? Thriller? Powieść o skomplikowanych relacjach ojca samotnie wychowującego swojego syna? Mroczna metafizyczna wizja? Powieść psychologiczna? Brutalna proza społeczna?

Wszystko. Często sarkam, że autor błądzi w gatunkach i konwencjach, nie potrafi odnaleźć pomysłu na powieść. W tym przypadku wszystko jest tak misternie splecione i wyraziste, że można jedynie upajać się pisarstwem Ammanitiego w podziwie i przerażeniu.


czwartek, 17 marca 2022

"Bowie w Warszawie" Doroty Masłowskiej - zdań kilka.

 

                                                        okładka www.wydawnictwoliterackie.pl


Dziewczyno, przecież ty nie pamiętasz prl-u


Jest początek lat 70-tych . Nadchodzi epoka Gierka. Nie znany bliżej nikomu Dawid Bowie wysiada na dworcu – to ostatni przystanek kolei transsyberyjskiej - i spaceruje po Warszawie kilkadziesiąt minut. W księgarni kupuje kilka płyt – m.in. album zespołu „Śląsk”. Tak powstaje znany z ponurości utwór „Warsaw” i legenda o nieformalnej wizycie Bowiego w stolicy prl-owskiej Polski.

No i jest Masłowska, która przepoczwarza tę legendę na swój genialny sposób. Jej utwory zawsze były dramatyczne, a nawet operetkowe, na swój hip-hopowy style. Bo świadomie, czy nieświadomie, ale te konwencje przeszyte są groteską i folklorem. Z reguły jest to folklor miejski, przeniknięty duchem „urban legends” – tutaj reprezentuje te legendy dusiciel kobiet. Brzmi to wszystko wesołkowato i smutno zarazem, jakby ludowa operetka przeistaczała się w tragiczną operę „Halka”, tyle że w „Warszawie”, a Bowiego tyle, co trwał jego spacer po Warszawie.

Trochę z mitów prlowskich utkana jest ta drama, z wyobrażeń o rodzicach, może dziadkach jak to się do Warszawy ze wsi przeprowadzili. To mogliby być raczej moi rodzice z początku lat 70-tych, ale, wiadomo, różnie bywa. I że Warszawa prlowska to jednak wieś była. Nie dziwne zatem, że ten folklor taki przaśny, szary i monotonny tutaj. Zamiast wiejskiej chaty – betonoza. I są momenty, jest inicjacja kobieca w duchu gender i stylu socrealnym.

Dziewczyna, która nie pamięta prl-u, daje nam tę energetyczną operetkę w sosie tragifarsy, bo myśli o korzeniach, o tożsamości, o tożsamości kobiet – co da się wycisnąć z legendy o wizycie Bowiego w Warszawie na początku lat 70-tych?

No, kocham ten perwersyjny styl, który zaciera to, co śmieszne i to, co straszne; że zrazu śmieszy, by za chwilę straszyć - postwojenny folklor ze stalinowskich, grubych murów nim nastała epoka wielkiej płyty.


wtorek, 22 lutego 2022

Recenzja książki "Mambo dżambo" Ishmaela Reeda wyd. Ha!art

 

                                                                      okładka ha.art.pl


Zaraza


Od tysiącleci toczy się walka – walka uwięzionych i strażników, walka niewolników i panów. Walka między postem, utrapieniem i pokorą a ekstazą, radością i dumą. Wszystko to dzieje się w dwóch planach – makro- i mikrokosmosu, w przestrzeni kosmicznej i w przestrzeni duchowej. O tym zniewoleniu, o walce z nim jest np. „Ubik” Dicka czy film „Matrix”, sprowadzający transcendent do młodzieżowego wymiaru pop-kultury. Taką książką jest „Mambo dżambo” Ishmaela Reeda - powieść z 1971 roku, powieść o inwazji voodoo, powieść o epidemii Dżes Gru, czyli epidemii tańca i epidemii wolności.

W universum Marvela odwieczni bogowie toczą ze sobą walkę o rząd dusz, mityczni superbohaterowie-herosi powracają do naszego świata, by rozprawić się z siłami zła, które zabierają człowiekowi poczucie wolności i spontanicznej radości. Drobny człowiek zaczyna czuć kosmiczną moc przemian, staje się jej cząstką – a może jest wybrańcem? Ten ukryty pod komiksową treścią przekaz może trafić do ciebie, ty, który cierpisz; ty, który czujesz się zniewolony; ty, który jesteś słaby. Przekaz ten nasila się w dobie komputerowych nerdów – oni mogą stwarzać swoje uniwersa, mogą być panami swoich własnych wszechświatów. Istnieje zatem groźba – groźba powstania milionów mikrotyranii na dyskach i serwerach. Jak ma się do tego Dżes Gru?

Dżes Gru to epidemia tańca i radości, wypływająca z ragtime’u i swingu. Zaczyna się wszystko w Nowym Orleanie i szybko rozprzestrzenia się w kierunku Nowego Jorku – centrali Mordoru, przywołując Tolkiena, bo w Mambo Dżambo może znaleźć się wszystko. „Mambo Dżambo” to psychodeliczny dżem zmiksowany ze wszystkiego, co spontaniczne i swobodne. Tyrania polityków i systemów religijnych musi nad tym zapanować. PaPa LaBas, człowiek, który zna tajemnice naturalnej siły Czarnego Lądu, tkwiącejw rytmie, śpiewie i tańcu, prowadzi prywatne dochodzenie w sprawie spisku wokół zagrażającej światowemu reżymowi epidemii wolności.

Jazz, blues, rock, funk, soul, hip-hop – muzyka dla wielu stawała się sposobem wyrażania siebie, wokół muzyki tworzyły się i tworzą subkultury niedopasowanych do obowiązujących standardów. Muzyka klasyczna – uporządkowana, wyrazicielka hierarchii dla grzecznie siedzących na koncercie w filharmonii. Taniec towarzyski jako narzucone normy w opozycji do wyzwolenia tanecznej manii - tańca Świętego Wita, który był zrzucaniem jarzma średniowiecznego zniewolenia.

„Mambo dżambo” Ishmaela Reeda mimo tego całego „afrofuturyzmu”, którego najbardziej znanym przykładem jest marvelowska „Czarna Pantera”, mimo tych wszystkich komiksowych inklinacji, jako powieść jest wybitną metaforą pragnienia wolności jako źródła szczęścia. Konwencja zabija, konwencja jest katem spontaniczności. „Mambo dżambo” na wszystkie sposoby stara się wyjść poza konwencję, poza to, co, mimo kolorów i dynamiki obecnych w produkcjach o superbohaterach, jest zniewoleniem zmysłów. Konwencja w powieści Ishmaela Reeda jest androidem, który bierze z Dżes Gru tylko to, co potrzebne jest do założenia nowych ram człowieczeństwu tęskniącemu za niewolą. „Mambo dżambo” czytane dziś, pół wieku od premiery – a mówię to ja, rocznik 71 - było dla mnie powieścią o kulturowej drodze od wolności ku niewoli konwencji.

Nie byłoby tej barwnej książki w moich rękach bez wydawnictwa Ha!art, któremu od lat kibicuję, nie byłoby jej w języku polskim bez tłumaczki, Teresy Tyszowieckiej blasK!, która tłumaczyła już Dicka, Bukowskiego, Millera, co jest rekomendacją samą w sobie, tak samo jak dopisek „blasK!”przy nazwisku.


piątek, 18 lutego 2022

Kinowe 7/2022 "Córka" reż. Maggie Gyllenhall

Kinowe 7/2022 "Córka" reż. MAGGIE GYLLENHAAL - znamy ją z ciekawych ról aktorskich, przecież to słynna "sekretarka", ostatnio "przedszkolanka". Kojarzy się jej aktorstwo z mocnymi, kobiecymi postaciami w filmach z pogranicza mainstreamu i amerykańskiego "niezalu". Teraz debiutuje za kamerą w ważnym i wirtuozersko obsadzonym filmie "Córka" na podstawie prozy Eleny Ferrante.


Mogło być ciężko, bo akurat ta książka autorki „Genialnej przyjaciółki” do najlżejszych nie należy, chociaż jeden z krytyków napisał, że to „trudne sprawy x pamiętniki z wakacji”. Coś w tym jest, bo letnia sceneria greckiego kurortu i klimat plaży odgrywa w filmie istotną rolę, tyle że dla głównej bohaterki, granej przez niezastąpioną Olivię Coleman, to przestrzeń klaustrofobiczna, przywołująca demony przeszłości.

Leda, bo takie imię nosi główna bohaterka, czuje się dobrze w swojej samotności – wystarczy jej grecki krajobraz i odrobina słońca. Sytuacja szybko się zmienia, gdy na wakacje dociera liczna włoska rodzinka. 50-letnia kobieta, obserwując rodzinę, wraca wspomnieniami do swojej młodości, małżeństwa i wychowywania dwóch córek. W retrospekcjach widzimy, że „młoda” Leda, grana brawurowo przez Jessie Buckley, miota się między swymi pragnieniami i karierą badaczki literatury a sytuacją rodzinną.

Dwie perspektywy i dwie obserwacje – w obu przypadkach ciasne kadry i zbliżenia. Zapominamy o wakacyjnym klimacie i wchodzimy w przestrzeń traum i rozczarowania życiem kobiety, która nie chce być matką, nie chce poświęcić swojego życia dla rodziny. Tak, ale malutkie córki tego nie rozumieją. „Dojrzała” Leda natomiast nosi w sobie ranę, nawet szyszki pinii zdają się być przeciwko niej.

„Córka” to „kino kobiet” nie „kino kobiece” – przez „kino kobiece” rozumiem stereotypy i oczekiwania, przez „kino kobiet” doświadczenie egzystencjalne z jego ciężarem. Maggie Gyllenhall wychodzi od stereotypu, by się od niego odbić, skoczyć na główkę i zapytać widza, czy kobieta w obliczu macierzyństwa ma wybór. I nie znam drugiego filmu, który z takim dramatyzmem  potraktował kwestię macierzyństwa. Może w "kinie arthousowym " takie próby były, "Córka" jednak na takie "eksperymenty" może się okazać zbyt mainstreamowa.

Odpowiedź pozostanie w gestii widza/widzki (tak będzie ok?), natomiast oskary dla ról żeńskich powinny być oczywistością. "Córka" to film, który sprowadza nas pod powierzchnię kobiecej egzystencji i tylko otwartą pozostaje kwestia, czy chcemy tam spacerować. Dla mnie było warto.


wtorek, 15 lutego 2022

Kinowe 6/2022 "Oskarżony" reż. Yvan Attal

 Trochę mało ocen na Filmwebie i wśród znajomych a nawet krytyków, a myślę, że to jeden z ważniejszych społecznie filmów, bo spogląda na temat #MeToo z wielu stron i robi to w intrygujący sposób. Krótko mówiąc, dawno nie widziałem tak dobrze zrobionego dramatu sądowego.

Ale nie sam gatunek jest tu istotny. Ważny jest temat, który kino zbanalizowało takimi filmami jak "Gorący temat" czy "Obiecująca młoda kobieta". W obu przypadkach, choć w inny sposób, potraktowano #MeToo jako "gorący temat" właśnie, na którym można zarobić.

Film Ivana Attala, reżysera izraelskiego pochodzenia, unika łatwej diagnozy, podchodzi do tematu delikatnie, ale stara się naprawdę głęboko zrozumieć problem. I nie jest to wymowa jednoznaczna.

Dziewczyna, 17 -latka pochodząca z tradycyjnie żydowskiej rodziny, oskarża 22-letniego studenta z wyższych sfer o gwałt. Chłopak jest zaskoczony - poprzedniej nocy, za zgodą ojca dziewczyny i swojej matki, zabrał nastolatkę na imprezę. Powoli z upływem akcji składamy puzzle w tej skomplikowanej łamigłówce, a sprawa zamiast wyjaśniać, coraz bardziej się komplikuje. 

Nie chcę zdradzać zbyt dużo z fabuły, ale ważne jest, że "Oskarżony" jest filmem o ranach i emocjach, mniej o samej winie, bo ona schodzi na drugi plan. Ważniejszy przez to staje się wymiar etyczny w intymnych relacjach młodych ludzi i aspekt wzajemnej odpowiedzialności, o której nie ma mowy w sytuacji przypadkowego seksu. Sprawia to, że jest to film idealny w edukacji, w rozmowie z młodymi na trudne tematy dojrzewania.

No i jest jeszcze postać ojca chłopaka, która w tej układance odgrywa kluczową rolę - to on mówi, że pewne zachowania dziewczyny usprawiedliwiają aktywność i przekraczanie granic przez młodego mężczyznę. Pierre Arditi jako Jean Farel reprezentuje mit seksualnego wyzwolenia i idee rewolucji obyczajowej lat 60/70. Nie ma odpowiedzialności, nie ma konsekwencji - jest radość. Attal pokazuje jak ten wzorzec winny jest całej fali prawdziwego, kobiecego bólu, którego nie potrafimy zrozumieć, ani mu sprostać. Bo przecież seks to radość.

No i są wśród nas. Jakże szczycą się swymi podbojami, dziś już wyliniałe kocury, ale cały czas eleganccy, z dobrym zegarkiem, dobrą koszulą i butami. W eleganckim mieszkaniu z gustownymi meblami. Prowadzą notatnik,a raczej pamiętnik, seksu. Myślałem o moich znajomych - ojcu i synu. Myślałem o naszych relacjach z dziećmi - co przekazaliśmy naszym, dorosłym już dzieciom?

niedziela, 13 lutego 2022

"Myśliwice, Myśliwice" Krzysztofa Bartnickiego - refleksja


                                                      zdjęcie okładki instytutmikolowski.pl


Myśliwice trans


Długo zabierałem się i nie wiem , czy mi się uda.

Alternatywna historia „Seksmisji”. Kobiety zamknięte pod ziemią myśliwickiej kopalni prowadzą nierówną walkę z najeźdźczyniami z Siczy, które dysponują najnowszą bronią psychotropową. W oparach szaleństwa i prymitywizmu dzieje się tak dzika postapokalipsa.

W utworze Bartnickiego, tak jak w tłumaczeniu jegoż Dżojsa „Finneganów trenu”, mieszają się języki, gwary i czasy z dominantą dialektu śląskiego. Bo jest to proza z gruntu, a nawet z podziemi, śląska.

Śląskie kobiety zamieszkujące śląskie Myśliwice, a może Mysłowice, prowadzą swoją podziemną działalność spiskową. Owa działalność odbywa się w mowie, dialogach, rozmyślaniach narratorki. Mężczyźni zginęli na wojnie. Kobiety muszą obronić się same – stają się zatem myśliwymi, polują, żeby przeżyć. Zamiast zhierarchizowanej religii cofamy się ku pogańskiemu kultowi bogini Gai – „zielony gaik”, „gaj” jest tęsknotą tego ciemnego świata z podziemnego węgla. Kobiety zajmują się myśleniem, szczególnie Moszwa. Stąd Myśliwice jako kraina myśliwczyń i myślicielek.

Ta mroczna alternatywa rzeczywistości i historii wyziera w „Myśliwicach, Myśliwicach” jak pamięć, teraźniejszość i przyszłość Śląska.

Cieszę się, że Krzysztof Bartnicki nie ustaje w swoim „Fu wojny” i prowadzi swoją walkę z tekstem. Czytelnik, czyli ja, jest co prawda jego ofiarą, bo on – jedyny on-pisarz - jeńców nie bierze i zostawia cię cienko piszczącym w podziemnym, węglowym labiryncie słów; w kopalni, która lada moment zostanie zalana, a na jej zgliszczach usypią tajemny kurhan-hałdę.