Dom (zly)

Dom (zly)

środa, 20 lipca 2016

Recenzja książki "Ojciec 44" Jerzego Ciszewskiego - wyd. Czarna Owca

zdjęcie i recenzja www.lubimyczytac.pl


14-07-2016

Tata w powstaniu

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Ojciec '44
Autorzy książki: Jerzy Ciszewski, Jerzy Ciszewski

Słoneczne powstanie. Stosy trupów gnijące w sierpniowym upale. Ruiny polskiej stolicy niszczone wszelkimi machinami, stworzonymi ku temu celowi – z ziemi i powietrza. Miasto, które znika, bo podjęło nieodpowiedzialną misję walki, by obudzić sumienia aliantów, by nie oddać się Stalinowi. Kobiety gwałcone tak łatwo jak Warszawa. Flaki i posoka cieknące ulicami. Mężczyźni, kobiety i dzieci, bezbronni ludzie zabijani od ręki. Smród kanałów. To wszystko znajdziemy w książce Jerzego Ciszewskiego „Ojciec 44”, tomu powstańczych wspomnień o ojcu autora.

Bohater - Jerzy Ciszewski, ojciec Jerzego Ciszewskiego - autora książki, nie jest typowym bohaterskim powstańcem. Czytając książkę, przychodził mi na myśl John Rambo - to jak przy pomocy kamienia albo łuku unieszkodliwiał samoloty albo w pojedynkę, gołymi rękoma gromił zastępy wietnamskich żołnierzy. Ech, gdyby było takich w sierpniu 44 więcej...

Jerzy Ciszewski, pseudonim „Mötz”, wyposażony w porządny przedwojenny nóż marki Solingen, potrafi z niego zrobić użytek i niestraszne mu niedobory w powstańczej amunicji. Hasło „Jeden strzał, jeden Niemiec” właściwie go nie dotyczy, bo jeżeli używa broni palnej to po to, by unieszkodliwić niemiecki samolot. „Mötz” właściwie gołymi rękami rozprawia się z dwoma czołgami typu „Pantera”. Przy takiej efektywności wystarczyłby jeden oddział i historia potoczyłaby się inaczej. Myślę, że „300” by wystarczyło, jak „300” obrońców Termopil. Ale „Mötz” jest tylko jeden, więc „na Cheronei trzeba się memu zatrzymać koniowi”.

„Ojciec 44” to nie jest jakaś bogoojczyźniana oda ku czci poległych. Powieść ta to prawdziwa rzeźnia, gdzie krew chlusta z ciał rozszarpanych granatami, tętnic haratanych przez bagnety i noże. Powstanie w tym przypadku to nie tani, szkolny heroizm, ale krwawa bezsensowna łaźnia, gdzie tylko ci mają szansę przetrwać, którzy idą w tę rzeźnię jak do tańca. Tak właśnie robi nasz polski Rambo, Jerzy Ciszewski, pseudonim „Mötz”.

Nic dziwnego, że na okładce pojawia się blurb od samego Patryka Vegi, który porównuje „Ojca 44” do twórczości Quentina Tarantino. Możemy zatem spodziewać się filmowej wersji książki i, znając twórczość Vegi, będzie to prawdziwe, męskie kino pławiące się w krwi, czyli powstanie, jakiego żeśmy jeszcze nie widzieli.

czwartek, 14 lipca 2016

Recenzja książki Sebastiena Fitzka "Odprysk" - wyd. Amber


Kłopoty z pamięcią

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Odprysk
Autor książki: Sebastian Fitzek


recenzja i zdjęcie okładki

Złe wspomnienia dręczą nasze jaźnie przez lata, podczas gdy piękne chwile są ulotne i zapominamy, by zabierać je ze sobą w podróż naszego życia. A może lepiej nie pamiętać tego, co złe? Bo dlaczego złe przeżycia mają determinować nasze życie? Dlaczego tłumić mają to, co dobre? Tak właśnie dzieje się w przypadku Marca Lucasa, bohatera powieści Sebastiana Fitzka „Odprysk”, wydanej przez Amber.

Lucas jest ciężko doświadczony przez życie – w wypadku, który spowodował zginęła jego żona, będąca w zaawansowanej ciąży. Bohater dowiaduje się, że może poddać się zabiegowi, który wyczyści jego pamięć i zainstaluje od nowa system operacyjny, dzięki któremu będzie mógł zacząć nowe życie. Jedynym śladem, łączącym go z przeszłością, jest nieszczęsny kostny odprysk, który po wypadku grozi uszkodzeniem centralnego układu nerwowego. Jednak świat Marca się rozpada – wszystko niby podobne, ale zupełnie inne. Lucasa nie rozpoznają ludzie, a on nie rozpoznaje miejsc, w których przebywa. A do tego tajemniczy brat, Benny, którego Marc wyciągnął z psychiatryka, gdy Benny trafił tam po nieudanej próbie samobójczej – chłopak brnie w coraz większe i mroczniejsze kłopoty.

Sebastian Fitzek poprzez postać Marca Lucasa pyta nas o to, czym jest tożsamość. Ktoś powiedział, a ja przeczytałem to u Hrabala, że „człowieka nie da się odwszyć z wolności”. Myślę, że warto te słowa sparafrazować: „człowieka nie da się odwszyć z przeszłości”. Choćby nasze życie wydawało się nam najgorsze, najpodlejsze, choćby człowiek chciał wszystko zapomnieć, wymazać , a nawet zniszczyć, to tak naprawdę pamięć to jedyna rzecz, którą posiadamy na własność. Sebastian Fitzek umiejętnie pokazuje jak człowiek po odebraniu pamięci rozdwaja się, traci koherentność, nie wie, kim jest naprawdę.

W psychoanalizie sięgamy do wypartych wspomnień, schodzimy do piwnicy podświadomości, po to, by spotkać nasze utracone elementy, które nie pozwalają nam być szczęśliwymi. Dopiero, gdy je poznamy, poznamy siebie i będziemy mogli zrozumieć nasz świat. Rozpad wewnętrznego świata to schizofrenia, to podróże w głąb siebie, w samotność. Jedynie poprzez zrozumienie siebie możemy dotrzeć do innych ludzi i ich świata, mówi Fitzek. Niemiecki autor wykorzystuje wyznaczniki prozy gatunkowej, by powiedzieć nam rzeczy wiele ważniejsze niż odpowiedź na pytanie – kto zabił?

Dochodzenie prowadzone w „Odprysku” dotyczy ludzkiego wnętrza, prawdy o człowieku, prawdy, bez której nie dowiemy się, kim naprawdę jesteśmy. W tym sensie powieść Fitzka staje się uniwersalną baśnią o poszukiwaniu, o przejściu, o inicjacji. Bohater musi stać się dojrzały, musi przyjąć to, co go przerasta, musi zrozumieć także swoje własne zło, by przewartościować swoje życie i móc stać się ojcem. Nie chcę zdradzać zbyt dużo i brnąć w interpretacje, bo powieść „Odprysk” otwiera się na czytelnika i pozwala sama siebie odszukać.
Nie jestem jakimś wielbicielem kryminałów, szczególnie że na tym polu próbuje ugrać swoje cała zgraja literackich patałachów. Tymczasem Fitzek po pierwsze tworzy świat i atmosferę grozy, po drugie potrafi zaskoczyć i twist leci za twistem, po trzecie czyta się „Odprysk” wyśmienicie. Trochę rozczarowała mnie końcówka, gdzie akcja tak pędzi , że prawie nie czuć mroku, ale ludożercom trzeba podrzucić kawał mięcha, żeby nie marudzili. Psychologiczny thriller, ocierający się o prawdziwy horror. Dla mnie odkrycie, że proza gatunkowa może być naprawdę dobra. 

wtorek, 12 lipca 2016

Recenzja książki "Ja, Olga Hepnarova" Jana Cilka - wyd. Afera


zdjęcie i recenzja www.lubimyczytac.pl


12-07-2016

Error czy terror

Zacznę od końca, ale dla mnie od początku, czyli od Hrabala, bo od Hrabala zaczęło się moje halo na punkcie czeskiej literatury i kultury czeskiej w ogóle. Otóż Bohumil Hrabal w wydanych 1990 w Czechosłowacji „Podziemnych rzeczkach” przytacza słowa przypadkowo spotkanego praskiego kata: Ja osobiście – odezwał się czule – jestem przeciwko śmierci, przeciwko karze śmierci przez powieszenie, a to od tej chwili, kiedy wieszałem tą piękną pannę, która tak długo krążyła po placu Sztrosmajera, aż zebrało się na przystanku tramwajowym tyle ludzi, że już nie wahała się i władowała się w nich tą swoją ciężarówką, i zabiła sześcioro ludzi, i dostała karę śmierci... zanim ją zaprowadziłem, a potem powiesiłem, zesrała mi się i zeszczała, i na dodatek porzygała, tak że mi ten zawód zbrzydł do reszty... dlatego jestem przeciwko karze śmierci! Słowa te dotyczą Olgi Hepnarovej – ostatniej kobiety, na której wykonano karę śmierci u naszych południowych sąsiadów. Było to 12 marca 1975, a historię tę po 26. latach przypomniał Roman Cilek w książce „Ja, Olga Hepnarova”. Dziś dzięki wydawnictwu „Afera” i doskonałemu jak zawsze, tłumaczeniu Julii Różewicz może sięgnąć po nią polski czytelnik.

To się wydarzyło 10 lipca 1973 r. Olga Hepnarova miała wtedy 22 lata. Wspaniały czas, wiosna życia w pełni. Co popchnęło tę delikatną, kruchą kobietę o łagodnych rysach do tak strasznego czynu? Wiadomo prawie wszystko: co, kto, gdzie, kiedy, jak, czym. Pozostaje tylko jedna kwestia: dlaczego? I ona też zostaje wkrótce rozwiązana. Hepnarova cały czas trwania procesu będzie powtarzać jedno zdanie: chciałam zemścić się na społeczeństwie, które mnie nienawidziło.

Dziwnym trafem osiem ofiar wypadku były to osoby w podeszłym wieku. W socjalistycznej Pradze praca była niemal obowiązkiem, co może poniekąd tłumaczyć, że zebrani o poranku na Placu Strossmajera ludzie byli w wieku emerytalnym. To pogłębia według mnie ponurą groteskowość tej tragicznej sytuacji – młoda dziewczyna w akcie paranoicznej zemsty na społeczeństwie zabija tych, którzy są tak samo bezbronni i doświadczeni cierpieniem. Dla Olgi Hepnarovej nie miało jednak znaczenia, kim byli ludzie, których w bestialski sposób zgładziła. Tak jak dla terrorysty, którego nie obchodzi, kim są poszczególne ofiary.

W książce Cilka wszystko jest wiadome od początku, nie ma tutaj miejsca na spoilery. Jedyne pytanie, jakie zadaje sobie czytelnik podczas lektury, dotyczy kwestii zdrowia psychicznego bohaterki, kwestii, która mogłaby ocalić jej życie. Hepnarova od początku procesu twierdziła, że jest przy zdrowych zmysłach i wszystko, co zrobiła, było od początku do końca przemyślane i zaplanowane. Tyle, że większość szaleńców pewnie zachowuje się w podobny sposób – są przekonani, że to świat zwariował, a nie oni.

„Ja, Olga Hepnarova” to opowieść o dwóch szaleństwach – szaleństwie pojedynczego człowieka i szaleństwie systemu. „Ja, Olga Hepnarova” jest opowieścią o narodzinach terroru, który godzina po godzinie, dzień po dniu rozrasta się w duszy chorego na wykluczenie człowieka. Dziś słowo „wykluczenie” ma wymowę, która niesie ze sobą poczucie wyższości i litości. Olgi Hepnarovej żałować nie sposób, tak samo jak nikt normalny nie będzie żałował terrorysty, który zabija niewinnych ludzi. A jednak była wykluczona, nieakceptowana, wyrzucona poza margines rzeczywistości. Z książki Cilka dowiadujemy się nie tylko o przebiegu procesu, ale poznajemy młodą morderczynię, widzimy świat z jej perspektywy – perspektywy pełnej mroku i zimna, bo taki był on dla bohaterki tej książki.

Ludziom społecznie dostosowanym, tak zwanym normalsom, pewnie łatwiej byłoby przyjąć do świadomości, że Hepnarova popełniła samobójstwo, bo taką cenę płaci się za nieumiejętność funkcjonowania w świecie – ot kolejny szajbus znaleziony z podciętymi żyłami, bądź wiszący na rurce w łaźni czy piwnicy. Jednak ona nie była w stanie zdobyć się na taką nienawiść wobec samej siebie, by się unicestwić, umiała jednak, kierowana swą nienawiścią, rozpędzić ciężarówkę i wjechać w pełen ludzi przystanek tramwajowy.

Książkę Romana Cilka czyta się jak kryminał najlepszej próby. Nie mogłem oderwać się od tej przerażającej historii, od której włos jeżył mi się na głowie. Ale jest to kryminał specyficzny o tyle, że nieważne jest kto zabił, jest to dochodzenie w sprawie motywu, a może duszy sprawcy – jak w przypadku Raskolnikowa. Mnie ono zaprowadziło w niebezpieczne rejony, bo zadałem sobie pytanie – czy we mnie też mieszka Olga Hepnarova? Ile razy chciałem zemścić się na świecie za to, że był niesprawiedliwy, okrutny, bezwzględny? Ile razy myśl o odwecie była zaćmieniem w środku słonecznego dnia? I wtedy przeklęta wyobraźnia produkowała niecne warianty zbrodni, odwetu, zemsty. Oczywiście za każdym razem był to tylko wentyl bezpieczeństwa dla gotującej się z poczucia niesprawiedliwości psychiki, ale czytając książkę Romana Cilka „Ja, Olga Hepnarowa” tysiąc razy zadawałem sobie pytanie – gdzie leży granica, za którą człowiek staje się potworem?

środa, 29 czerwca 2016

Moje książki na półmetku 2016


środa, 22 czerwca 2016

Recenzja książki "Podmajordomus Minor" - wyd. Czarne



20-06-2016
zdjęcie okładki  i recenzja

DeWitt mrożony na gotycko, dwa razy

Tytuł książki: Podmajordomus Minor
Autor książki: Patrick DeWitt
Lubicie stare zamczyska? Lubicie lochy i mroczne zakamarki, gdzie pajęczyna zarasta od lat, a pod ich warstwami ledwie dostrzec można ludzki szkielet? Lubicie skalne groty, do których nikt nie zagląda, by nie przepaść w korytarzach, które nie wiadomo, dokąd nas zaprowadzą, ale prawdopodobnie nie zaprowadzą nas nigdzie tam, gdzie chcielibyśmy się znaleźć? A może macie ochotę na taką mroźną podróż, od której lodowe szpilki będą przeszywać wasze ciało i, co gorsze, dusze? A może do tego macie ochotę się pośmiać, bo lubicie się śmiać w niecodziennych okolicznościach? To śmiało – sięgnijcie po najnowszą, wydaną po polsku, powieść Patricka DeWitta „Podmajordomus Minor”.

Nie wiem jak wy, ale z prozą kanadyjskich nie miałem zbyt wiele do czynienia, a Patrick Dewitt pochodzi właśnie z Kanady, a dokładnie z wyspy Vancouver położonej w Kolumbii Brytyjskiej. Poza nazwiskami noblistki Alice Munro, Margarett Atwood i Michaelem Crummey'em nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Tym bardziej warto zapoznać się z twórczością DeWitta, który już mocno zaznaczył swoją obecność na polskim rynku wydawniczym, dzięki anty-westernowi „Bracia Sisters” - 640 ocen i 88 opinii, w większości pozytywnych, na LC niech mówią same za siebie. A co do „Podmajordomusa”, wydanego przez Czarne? Jestem przekonany, że nie zawiedziecie się. Dla mnie to książka ciekawsza od „Braci Sisters”.

Siedemnastoletni Lucien Minor nie ma przyjemnego życia. Jego rodziców dziś określilibyśmy mianem patologicznych. Nic więc dziwnego, że przy pierwszej nadarzającej się okazji opuszcza swój dom i zgadza się przyjąć stanowisko podmajordomusa w zamczysku tajemniczego barona von Aux. Sama propozycja przychodzi do niego w bardzo dziwny sposób. Potem jest już tylko dziwniej, i straszniej. I śmieszniej. Filtry, które zakłada DeWitt na swoją historię są rozmaite, jednak wszystko tutaj spójnie współgra i jest ten brak fabularnych szwów dużą zaletą „Podmajordomusa”, że mimo wybuchowej mieszanki konwencji i nastrojów, czytelnik jest mocno osadzony w powieściowej fikcji i ani na moment nie jest w stanie jej opuścić. Po prosu uwierzyłem w ten bardzo dziwny świat.

A wszystko tu aż kipi od dziwności, a aberracja jest normą. Niby główny bohater, Lucien Minor, wydaje się w miarę normalny ze wszystkimi swymi kompleksami i poczuciem niższości, ale przez to jeszcze bardziej uwierzytelnia przedstawianą historię – niby dziwi się temu światu, gdzie wszystko poustawiane na głowie, ale przecież chętnie weń wchodzi i świetnie się w nim czuje. U DeWitta nikt nie jest normalny, a dobro i zło zmieszane, niewstrząśnięte – raz nas przeraża, raz śmieszy.

„Podmajordomus Minor” to dzika rozkosz, niepohamowana wyobraźnia, gdzie żart i groza miesza się w przedziwnych proporcjach. I mógłbym powiedzieć, że to taki straszny horror, że można się posikać ze śmiechu. Jednak aluzje literackie sięgają daleko głębiej i to było dla mnie zadziwiające, z jaką gracją DeWitt gra na wielu konwencjach - od powieści gotyckiej po powieść łotrzykowską. Czyli oldskul, a nawet praskul, w najlepszym wydaniu.

I pamiętajcie – Wielką Dziurę omijajcie szerokim łukiem!

niedziela, 12 czerwca 2016

Recenzja ksiązki Ralfa Rothmanna "Umrzeć na wiosnę" - wyd. WAB

recenzja i zdjęcie lubimyczytac.pl

Techniki wybielania

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Umrzeć na wiosnę
Autor książki: Ralf Rothmann
„Najważniejsza niemiecka powieść dekady” - tak głosi hasło na okładce książki Ralfa Rothmanna, zatytułowanej „Umrzeć na wiosnę”, które zapewne skłaniać ma do sięgnięcia po tę pozycję i przeczytania. I choć nie wiadomo kto i w jakich okolicznościach wyrok ten wydał, to uznać go należy za słuszny. I nie chodzi tutaj o jakość artystyczną dzieła, bo o nią zawsze warto się sprzeczać. Mam tu na myśli wartość socjologiczną, którą, tak jak społeczeństwo nad jednostką, nad artyzmem dzieła trzeba postawić.
Walter, bohater książki, jest „krowiarzem”, nawet nie tyle „cowboyem”, co pasa krowie stada, ile chłopakiem od krowich cycków i wydaje się początkowo z tego zadowolony. Akcja powieści zaczyna się zimą 1944 roku, kiedy hitlerowska armia bierze już mocno w tył, a kończy się na wiosnę 1945, kiedy wszystko się kończy, ale nie wszyscy byli w stanie skończyć ze sobą jak Adolf w swoim berlińskim bunkrze. No i co tu z tymi „rzeszami” żołnierzy SS i innych formacji zrobić? Pomyślał Ralf Rothmann.
Właśnie do SS zostaje wcielony Walter. Oczywiście jako zwykły chłopak nie ma zamiaru walczyć o sprawę, w którą nie wierzy. Co więcej Walter przekonany jest, że wojna jest już przegrana i dalsza walka nie ma większego sensu, ale jak to mówią „na władzę nie poradzę” - wszak dla dekowników jest w hitlerowskich Niemczech tylko jedna opcja, tak samo jak dla dezerterów. Kula w łeb. Albo w pierś. I w ten sposób młody Rudolf trafia na ziemię węgierską, gdzie armia Adolfa bierze ostre cięgi, ale wygląda to trochę tak, jakby bardziej niż działania wojenne zajmowało hitlerowskich siepaczy wieszanie za zdradę cywilów i rozstrzeliwanie dezerterów.
Taki też los spotyka przyjaciela Waltera, Friedricha, który próbował uciec z frontowej linii. To Walter, wraz z ludźmi z plutonu, dostaje rozkaz wykonania wyroku. Czy zdradziłem za dużo, jeśli chodzi o fabułę? Nie więcej niż jest napisane na okładce książki. Walter staje w obliczu sytuacji granicznej, musi dokonać wyboru, którego praktycznie nie ma, bo odmowa wykonania rozkazu to pewna śmierć. Ralf Rothmann pokazuje czytelnikowi sytuacje i wybory tak skomplikowane, że kiedy sami siebie stawiamy w obliczu takich sytuacji, uświadamiamy jak nikłą bywa granica między katem a ofiarą.
To nie pierwszy tekst kultury, który pokazuje człowieka wrzuconego przez historię w rolę kata. Los Waltera staje się metaforą wszystkich, którzy stali się oprawcami nie z własnej woli. Jaki wybór mieli? Co mieli zrobić w tej sytuacji, gdy instynkt nakazywał im żyć? Nikt nie wie, jak zachowałby się w takiej sytuacji. W Polsce mamy trudny dylemat Ślązaków, którzy siłą byli wcielani do hitlerowskiej armii i musieli mordować swoich braci. Dlaczego musieli? Bo gdyby ulegli swemu sumieniu, nie przeżyliby następnego dnia. Proste. Jaki to jest wybór? A jaki wybór mieli więźniowie obozów zagłady, odprowadzający na śmierć niewinnych ludzi? Więcej – przecież ten dylemat jest także dylematem prawych, tych których umieszczamy na tablicach i pomnikach. A przecież te tablice i pomniki się zmieniają dosyć często. Zbrodniarze stają się bohaterami, bohaterzy zostają nazwani bandytami.
Niemcy Ralfa Rothmanna nie są faszystami z defilad i pokazów mocy. To nie są ci, którzy może „byli źli, ale dobrze się ubierali”. To obdartusy, którzy  spalili za sobą wszystkie mosty, to ludzie, którzy uwiesili się idei narodowego socjalizmu i nie dali sobie szansy na zmianę, postawili wszystko na jedną kartę i pozostało im jedynie zabijać i zginąć. Wszystko w tej powieści gnije i umiera, tak jak zdychała idea rasy panów, stających się kundlami. W tym momencie do nich to dotarło. Pozostała im śmierć na wiosnę. Chcieli pociągnąć za sobą jak najwięcej ludzi. Takich jak Walter. Takich jak Friedrich.
A my i nasz odwieczny, polski problem z historią? Gdyby się tak wypiąć na to całe bohaterstwo? Gdyby tak odpuścić sobie tych szaleńców, fanatyków, co z szabelką na czołg, co w sierpniowe słońce na barykady? Gdyby tak po ludzku spojrzeć na tych wszystkich szmalcowników, szabrowników? Że niektórzy byli źli, ale niektórzy tak po ludzku słabi. Że czas wojny tak naprawdę nie daje wyboru? Może udałoby się nam przepracować nasze trudne tematy i lekcje z Jedwabnego. Jakoś brniemy w to nasze heroiczne marzenie o husarii, zamiast przyjąć banalną prawdę, że wszyscy możemy stać się ofiarami bez wyboru, a największym grzechem jest honor.

środa, 8 czerwca 2016

Recenzja "Wieża" RobertaJ. Szmidta - wyd. Insignis

07-06-2016
zdjęcie i recenzja lubimyczytac.pl

 

Postapokaliptyczne pozdrowienia ze SkyTower

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Wieża
Autor książki: Robert J. Szmidt
8 (28 ocen i 8 opinii)

Projekt Dmitrija Glukhovsky'ego „Metro 2033”, dziejący się po światowej zagładzie w moskiewskim metrze, rozpoczął całą serię kontynuacji, które określane są mianem „Universum Metro 2033”. Dzieją się one w wielu miejscach na świecie, podobnie jak rosyjski pierwowzór, po katastrofie nuklearnej, gdzie ludzie zmuszeni są chować się pod ziemią, by nie być narażeni na śmiertelne promieniowanie. Choć pierwowzór całej serii nosi tytuł „Metro 2033” to polska kontynuacja postapokaliptycznej wizji, autorstwa Roberta J. Szmidta, nie dzieje się w metrze, tylko we wrocławskich kanałach.

„Wieża” to, po „Otchłani”, już drugie dzieło, które jest wizją świata po zagładzie, którą proponuje czytelnikom polski autor – po raz kolejny Robert J. Szmidt zaprasza do wrocławskich kanałów, gdzie toczą walkę prymitywne plemiona, które chcą jak najdłużej przetrwać w skażonej przestrzeni. Autor nie szczędzi odbiorcom sugestywnych opisów, gdzie rządzi ból i cierpienie, a ulubionym sportem ocalałych są pojedynki ze zmutowanymi potworami, wynurzającymi się z kanałów.

Najbardziej urzekła mnie prawda geograficzna. Wrocław, wiemy nie od dziś, ma swoje „genius loci”, które wykorzystał w swoich popularnych kryminałach o Eberhardzie Mocku Marek Krajewski. U Szmidta schodzimy do wrocławskich podziemi i jest to naprawdę upiorna wizja tych wszystkich nieprzyjemności, jakie nieść może za sobą zniszczenie cywilizacji. Ujmująca szczególnie jest tutaj wizja ruin SkyTower, najwyższego obecnie budynku w Polsce, który góruje nad „starym” Wrocławiem w zupełnie nieoczywisty wg mnie dla tego miasta sposób. W „Wieży” SkyTower to ruiny, kryjące wiele niebezpieczeństw i symbol tego, co pozostanie po pysze tego świata.

Robert J. Szmidt nie ukrywa, że tworzy powieść akcji. Każda strona książki atakuje czytelnika agresywnymi opisami. Jesteśmy w świecie, gdzie nie ma litości, każda chwila to walka o przetrwanie, a najlepszą formą rozrywki są tortury. Główny bohater książki, Nauczyciel, który pamięta jeszcze czasy sprzed kataklizmu, musi co chwila stawiać czoła pleniącemu się dokoła złu.
Jednak, mimo całej akcji, drastyczności i dramatyzmu, nie jest „Wieża” wolna od głębszej refleksji. Sam autor, podczas spotkania, na którym byłem obecny, przyznał, że inspirował go problem uchodźców, który żywo dziś istnieje w naszej wyobraźni. Ale ja szedłbym jeszcze dalej - „Wieża” może dziś być odczytywana jako powieść-ostrzeżenie, czym mogą skończyć się nasze nieodpowiedzialne zabawy i polityczne gierki. Robert J. Szmidt pyta czytelnika także o to, czy chcielibyśmy żyć w takim świecie. Odpowiedź jest aż nadto oczywista, ale przecież zdajemy się o tym zapominać.

środa, 25 maja 2016

UBIQUE - znaczy wszędzie. Kilka słów o "Ubiku" Philipa K. Dicka

zdjęcie lubimyczytac.pl
 
Bóg jak narkotyk
Uciekałem jak od ognia, bo to SyF. Ale przeczytałem esej Sosnowskiego, a raczej zacząłem czytać, bo autor ostrzegał, że tam spoileruje, więc mówię, przeczytam "Ubika" - co mi tam - jak to taka filozoficzna książka, a potem dopiero esej Sosnowskiego, żeby w głowie lepiej poukładać. I to jest Wielka Literatura. Futurystyczny kostium mnie męczył, ale tak gdzieś do połowy. A potem to już jest czysta metafizyka, jakiś czwarty wymiar opowieści. I zrozumiałem, że bez tego sf ubrania, ta powieść nie wychodziłaby poza czas. "Ubik" Ubique - wszędzie. Wszystko. Bóg jak narkotyk, którego jest zawsze tyle, ile potrzebujesz, ale że bez niego nie istniejesz. Jedyny narkotyk bez którego nie ma życia, bez którego wszystko umiera, bez którego jesteśmy tylko własnym snem bezradnym wobec złego, które dąży do zniszczenia życia - jakby nicość, pustka nie mogła pogodzić się z istnieniem czegokolwiek. Tylko tyle. Może będzie więcej, ale rozkmina tej wielkiej metapowieści potrwa. Moim uczuciem jest podziw, moim uczuciem jest oniemienie.
pokaż mniej.


poniedziałek, 16 maja 2016

Recenzja książki Roberta Ziębińskiego "Wspaniałe życie" - WAB

12-05-2016
zdjęcie okładki i recenzja lubimyczytac.pl
 

Picie jako ciągota literacka

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Wspaniałe życie
Autor książki: Robert Ziębiński

Pisanie jest takim samym nałogiem jak alkoholizm. Wielu pisarzy to alkoholicy, którzy opisują swoją chorobę. Jakbym miał tutaj wyliczać natchnionych pijusów, to nie starczyłoby jednej strony, a mowa byłaby tylko o tych, których znam. Mój kochany Hrabal, pokochany za chlanie z Vladimirkiem i Egonem Bondy. Bukowski – ochlejmorda pierwszej kategorii, alkoholowy kaskader. Jerofiejew – Moskwa-Pietuszki na bani. Pilch pod mocnym aniołem. Hłasko w liceum. Wódka wypita z Markiem Nowakowskim na rok przed jego śmiercią. Nie kochamy ich prozy za piękne opisy, na piękne oczy. Kochamy ich prozę za litry alkoholu, które płyną z kart ich powieści. „Wspaniałe życie” Roberta Ziębinskiego z kielonem dziarsko dzierżonym w dłoni na okładce i zapowiedzią „niesamowity mix powieści pijackiej i kryminału” dzielnie podąża tym tropem.

Ile czytajo-godzin spędziłem w knajpach, w najpodlejszych mordowniach, z Hrabalem lub Hankiem w ręku? Duuuuużo. Za dużo. Płynąłem alkoholem w szklankach i na stronach powieści. Do południa najlepiej, bo wtedy nikt nie przeszkadzał. Alkohol jest dobry dopóki się nie dowiesz, że jest zły i nie zaczniesz tęsknić za trzeźwością. A potem tęsknisz za ochlajem, ale wiesz, że to cię zniszczy, więc masz jeszcze jakiś wybór.

Ale po co czytać książki jak nie ma tam chlania i ostrego seksu? Po pijaku oczywiście.
To wszystko mamy u Ziębińskiego, autora, którego znałem z tego, że popełnił

nieautoryzowaną biografię Stephena Kinga. Teraz idzie w ślady polskich kobiet-pisarek-celebrytek – Ilony Felicjańskiej i Małgorzaty Halber z jej epokowym dziełem „Najgorszy człowiek na świecie”. „Najgorszy sort człowieka” chciałoby się rzec i to zanim stało się to modne. I właśnie o takim „najgorszym sorcie” jest książka „Wspaniałe życie”. Alkoholizm w literaturze – wszędzie zadeptane ścieżki. Narkotyki nie odebrały chwały etanolowi i od zamierzchłej starożytności literatura unosi się na falach piwa, wina, wódki jak Noe na swojej barce. Ktoś tu mówił coś o banale? Ktoś tu pisał coś o banale?

Lubię czytać o przegranych, o looserach. Alkoholizm nadaje nieudacznictwu oryginalny polor. Po pijaku człowiek walczy ze swoim niespełnieniem i sam fakt picia go w tym akcie uwzniośla. Bo co jest ciekawego w ludziach sukcesu? Dla mnie to nuda i tak naprawdę wolimy tracić czas niż się starać. Praca jest nudna, picie jest ciekawe. Piłem z nudów, bo jak piłem, to się nie nudziłem. Nie bałem. Bo piłem ze strachu. Strach wraca na kacu, więc zawsze przegrywałem. I o tym jest ta książka. Picie zawsze idzie w parze z przegraną, która pod wpływem alkoholu urasta do rangi greckiej tragedii, a potem jest szansa na zmianę, najczęściej niewykorzystana i ta pijacka romantyka nas pijaków uwodzi. A wszystko to podszyte pospolitością i standardem. Miliony ochlaptusów, którzy przy każdym kieliszków stwierdzają banalny fakt, że to wszystko nie ma sensu. Ile heroizmu trzeba, żeby codziennie rano wstać i sprostać rzeczywistości, która jest tak paranoicznie monotonna?

W ogóle to dlaczego nikt jeszcze nie zorganizował festiwalu literatury pijackiej? No bo festiwali kryminalnych mamy bez liku. Powieść Roberta Ziębińskiego mogłaby startować w obu kategoriach. A gdyby to połączyć i stworzyć festiwal kryminałów z wątkiem alkoholicznym? Cóż, kryminał nie jest najmocniejszą stroną powieści „Wspaniałe życie”, ale jako alko-powieść sprawdza się doskonale. Tak czy siak trzeba stwierdzić, że alko-powieść stanowi odrębny gatunek literatury. Niech będzie, że banał, że było, ale temat ma żarcie i każdy początkujący adept sztuki pisarskiej musi się z tym zmierzyć, a jeśli nawet nie musi, to jest alkoholizm marketingowym pewniakiem.

Ziębiński próbuje iść nową alkoholową dróżką. Na próżno. Żadne tłumaczenia, że pijaństwo jest passe, że jest nudą, że jest pospolitością nie jest w stanie zniwelować potencjału, jaki drzemie w C2H5OH w kontekście literackim. Zresztą tak samo jest z wszelkimi odmianami „Pamiętników narkomanki” - chodzi zawsze o jedno, żeby się wybić na motywie uzależnienia. I właśnie to się Ziębińskiemu udaje, choćby nie wiadomo jak mocno sobie zaprzeczał. Czytamy, bo nam się podoba picie, trzeźwienie, loteria – wychla, nie wychla. Polscy pisarze nigdy nie potrafili opowiadać o miłości. Potrafili za to pisać o piciu. I o śmierci za ojczyznę. Ziębiński też potrafi. Wyssał to z mlekiem matki. Czekam na powieść o powstaniu warszawskim.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Recenzja książki "Naśladowcy" - wyd. Otwarte

19-04-2016


zdjęcie okładki i recenzja lubimyczytac.pl

Pogrobowcy nazizmu

Tytuł książki: Naśladowcy
Autor książki: Ingar Johnsrud

Skandynawski kryminał, który spełnia wszelkie wymogi, by zaliczać się do grona czołowych przedstawicieli tego nurtu – tyle już na wstępie mogę powiedzieć o powieści Ingara Johnsruda „Naśladowcy”, którą w swojej kryminalnej serii „Zodiak” prezentuje wydawnictwo Otwarte.
Norwegia – to stamtąd pochodzi Ingar Johnsrud. Kraj piękny i tajemniczy, pełen kontrastów i, mimo bogactwa, problemów. Kiedy dziś myślę o Norwegii to oprócz pięknych lasów i cudownych fiordów na myśl przychodzi black metal z najmroczniejszą z mrocznych grupą Mayhem na czele, w której doszło do konfliktu zakończonego zabójstwem jednego z członków zespołu. Drugim skojarzeniem jest Anders Breivik – tu komentarz jest zbędny. I, myśląc o Norwegii, zadaję sobie pytanie – jak to jest, że w kraju dostatnim, gdzie mieszkają spokojni ludzie, rodzą się takie schizy? Czy to nie duchy starożytnych, pogańskich bogów, wyłaniają się z pradawnych lasów, by mścić się na nowoczesnej Skandynawii?

To ostatnie pytanie bardziej jest prowokacją niż pragnieniem otrzymania odpowiedzi, ale gdy trzymam w ręku książkę „Naśladowcy” to włączają mi się wszystkie negatywne skojarzenia i specyficzna fobia, która każe wierzyć, że ta nowoczesna i piękna Skandynawia to jedynie wierzchnia warstwa, pod którą narastają pokłady wszelkiego współczesnego zła. „Naśladowcy” bowiem to fundamentalizm religijny islamski i chrześcijański, mroczne loże i stowarzyszenia, terroryzm i eksperymenty z bronią biologiczną, w końcu eugenika i nazizm – wszystko to znajdziemy w powieści Johnsruda.

Komisarz Frederik Beier jest świeżo po rozwodzie. Jego życiowe problemy nakładają się na sprawę brutalnego zabójstwa, które zostało dokonane na członkach chrześcijańskiej sekty „Światło Boga”. W rozwiązaniu zagadki pomaga mu Kafa Iqbal, z racji swego pochodzenia specjalistka od islamskiego terroryzmu. Jednak czy ten trop okaże się prawdziwy? Wkrótce okazuje się, że krwawa zbrodnia sięga korzeniami głęboko w mroczną historię II wojny światowej i wiąże się z genetycznymi doświadczeniami prowadzonymi przez faszystów.

„Naśladowcy” to epicka w formie fabuła, pełna mylnych tropów i rozgałęziających się ścieżek. Twist leci tutaj za twistem a wszystko to odbywa się przy opisie brutalnych eksperymentów na żywych organizmach ludzkich i posoki, która bryzga na większości kart powieści. Do tego Johnsrud mierzy się z ważnymi dla Europy i jego ojczyzny tematami. Porównania do powieści Jo Nesbo i Stiega Larssona nie wydają się w przypadku „Naśladowców” na wyrost. Jest tu jeszcze ten specyficzny, norweski mrok, który doprawia tę historię chłodem i żarem jednocześnie.

Po prostu warto to sprawdzić – polecam zarówno miłośnikom skandynawskich kryminałów jak i tym, którzy oczekują od prozy gatunkowej głębszej refleksji na temat współczesnego świata i jego problemów.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Recenzja zbioru reportaży Marcina Kołodziejczyka "Bardzo martwy sezon" - wyd. Wielka Litera

recenzja i zdjęcie okładki lubimyczytac.pl



18-04-2016

Polska numer B

Autor recenzji: lapsus
Autor książki: Marcin Kołodziejczyk

Jak to dobrze, że są książki. Jak to dobrze, że są takie książki, które składają się z tekstów prasowych, które zbierają felietony i reportaże z wielu lat. Gazet dziś mało kto czyta, starych gazet zupełnie nikt, a taka lektura jest jak wejście po raz drugi do tej samej rzeki, opis świata, który przeminął, ale który stworzył ten nasz dzisiejszy. Czy ten obecny świat jest lepszy? Nie wiemy, ale z tych starych reportaży dowiadujemy się, że ten miniony nie był taki zły, gdy spojrzeć nań z dystansu. Tak jest w przypadku książki Marcina Kołodziejczyka „Bardzo martwy sezon”, zbioru reportaży, które pierwotnie ukazywały się w rubryce „Na własne oczy” Tygodnika Polityka w latach 2000-2014.

Ciekawi mnie inspiracja Kołodziejczyka dla jego reportaży. Pierwszy tekst prezentowany w książce pochodzi z 2000 roku, natomiast w 1998 roku powstał film dokumentalny Ewy Borzęckiej zatytułowany „Arizona”. Film przedstawiał mieszkańców popegeerowskiej wsi Zagórki, którzy czekają na Godota i spożywają wino marki „Arizona”. Ten reporterski dokument stał się inspiracją dla wielu dzieł. Mówiąc, że stał się inspiracją, mam na myśli to, że był pierwszy. Później powstawały takie filmy jak na przykład „Pieniądze to nie wszystko” Machulskiego czy „Zmruż oczy” Jakimowskiego (zresztą o aktorze innego filmu Jakimowskiego „Sztuczki” jest jeden z reportaży „Bardzo martwego sezonu”), gdzie wyrażona została już swego rodzaju moda, by ludzie kultury i biznesu nieśli swój kaganek oświaty i postpozytywistycznie ulepszali, edukowali, naprawiali polską wieś. Reportaże Kołodziejczyka idą tym tropem.

„Sceny kulturalne we wsi mazurskiej”, „Pod sklepem”, „Porno dla ubogich”, „Opakuj i sprzedaj swoją wieś” to tylko niektóre tytuły tych reportaży. Już one wprowadzają nas w świat prowincjonalnych tematów, które zawsze polskiego czytelnika będą cieszyć, bo „wsi spokojna, wsi wesoła” jak wiadomo z serialu „Ranczo”. W tych reportażach jest nadzieja i beznadzieja, jest dobro i małe, wredne wiejskie zło, jest inny, zacofany świat jak z kart Stasiuka i jest pragnienie zmiany i nowoczesności.

Teksty, składające się na ten tom, nie są poświęcone jedynie tematyce wiejskiej. Pojawia się tutaj także krajobraz postindustrialnych zgliszcz, pozostałych po upadłych zakładach, które także są widmami słusznie minionego okresu PRL. Zawsze za tymi obrazami stoi pytanie, co się tutaj wydarzy, co będzie dalej. Kołodziejczyk w kilku tekstach podąża śladem ludzi, którzy ruszają z miejsca, podróżują, by odnaleźć swoje nowe miejsce w życiu, by wyrwać się z beznadziei, która może i jest poetycka, ale tylko dla kogoś, kto patrzy na to z boku. „Z daleka widok jest piękny” - tak zatytułował swój film o polskiej wsi Wilhelm Sasnal i to jest dobry tytuł.

Tak już mam, że jak film lub książka jest o wsi to jestem kupiony. „Chłopów” czytałem trzy razy, a „Ziemia obiecana” to była droga przez mękę. Kocham „Wesele” Wyspiańskiego, Wajdy i Smarzowskiego. Jestem typische polnische redneck, który inhaluje się disco-polo, klubami bara bara riki tiki tak, statuą ze Świebodzina, Radiem Maryja, Sanktuarium w Licheniu i całym tym pisowskim wstrząśniętym niezmieszanym folklorem Polski numer B, C, a nawet D. To dlatego lektura reportaży Marcina Kołodziejczyka sprawiła mi dziką rozkosz. I wszystkim tym, którzy kochają polskie antysielanki książkę tę polecam i zachwalam.

Tylko jak czerw drąży me mroczne korytarze pytanie, po co polski inteligent, literat jedzie na wieś? Zobaczyć tę prawdę polską i siermiężną, zmierzyć się z nią i z samym sobą? A może wybić się na fejmie polskiej wiochy? Czepiam się, bo „Bardzo martwy sezon” to dobra literacka robota, a to przecież najważniejsze.

Dobrze się stało, że takie teksty trafiają do książek, dobrze się dzieje, że możemy powrócić do tych lat całkiem niedawnych ale przecież odległych, by zobaczyć jak zmienił się polski krajobraz. Takie spojrzenie z dystansu ma dużą moc i dużo potrafi nam uświadomić.