Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 7 listopada 2013

Niby-recenzja filmu "Legenda Kaspara Hausera" Davida Manuliego

Io sono Kaspar Hauser

Mam coś wspólnego z Kasparem. Nie śmiejcie się, (" nie śmiejcie" - zawsze mam nadzieję, że nikt tego nie przeczyta). Chodzi mi o nazwisko. Końcówka "-er" , w odniesieniu do nazwisk w języku niemieckim to jak w polskim -ski (tak mi się zdaje przynajmniej, przykładem może być Hitler i Himmller, ale Goebels czy Goering już nie, Muller tak, Schmidt nie). Pójdę tą ścieżką Haus - dom, -er - ski, zatem mamy Domski. Wszystko jasne. Doszedłem do takiego wniosku po nieustannym dochodzeniu , czemu misie "Legenda Kaspara Hausera" podoba. Mam tak samo na wyzwisko, więc może to o mnie chodzi. Io sono Kaspar Hauser?

Jeśli chodzi o techno, to najbardziej podobała misie ta wersja, co Maleńczuk z 20 lat temu śpiewał, że "nie dla mnie co to techno, od techno można z nudów zdechnąć", więc bez szans. Ale tutaj misie taki trop wyświetla, że tekno to światło, kolor, blask, a nie czarno-biały świat nagiej wyspy. To może nie o to tekno chodzi, chociaż temat Vitalica zaraża i zagraża i całe minione lato mnie prześladował. Ale fanem tekno nie zostanę, za późno, gitarki elektryczne wciąż za mną chodzą bardziej.

Nie tekno, nie dla mnie western, ale baśń, czyli w gruncie też jak najbardziej western, historia o prawiekuistym konflikcie dobra i zła, gdzie zawsze zwycięża zło, choć dobro ma swoje przebłyski - błyski, błyskawice jak tekno. Nie z końca świata, ale z początków. Co może być na jedno wychodzi. Kaspar Hauser Domski przypływa z morza przypływem. Przypływa , żeby dać szczęście i potrafi puszki przewracać jak rewolwer bez dotykania, ale z pianą na ustach. Zobaczcie sami - niewiarygodne.

Io sono Kaspar Hauser. Jestem Kacper Domski. Te jedyne słowa zamiast "Chciałbym być kawalerzystą, jak mój ojciec. i Koń! Koń!" wypowiada. Wypowiada i tańczy. Taniec, trans to jego jedyna mowa. On z morza przyszedł , albo z nieba - jak sugeruje UFO - ze słuchawkami na uszach. Jedyne słowa to muzyka, jedyna mowa to taniec. Jedynym moim światem jest istnienie. Poza nim nie ma już nic - prócz nieba. Dajcie sobie spokój z tymi tropami z legendy XIX-wiecznej i z filmem Herzoga. Albo nie dawajcie.

Na wyspie rządzi zła królowa i mieszka tam dobra dziwka. Dziwka zawsze jest dobra, królowa zawsze zła - jak w życiu. Ale to tylko baśń. I pojawia się ten szeryf, który pojedynki wygrywa tylko z samym sobą. I pojawia się ten diler, który jest zły, ale na koniec zapłacze. I jest to ten sam aktor - Vicent Gallo, który chciałby być dobry tak jak dobry jest szeryf, którego też gra Vincent Gallo, ale jako gwiazdor, paź królowej jest zły. Rozdwojenie Vicenta dobrze oddaje schizofrenię każdego z nas. Tylko królowa wierzy , że jest dobra, choć jej krainą jest władza i śmierć

Kaspar Hauser - przybysz z innej galaktyki mówi nam, że naszym przeznaczeniem jest szczęście, a szczęście płynie z nieulegania tyranii i braku strachu, szczęście płynie z piękna, a piękno nie pochodzi stąd. Stąd pochodzi tylko zła królowa. I ona tu pozostanie.

Podążam za Kasparem Hauserem.

niedziela, 3 listopada 2013

Niby-recenzja filmu "Pieta" Kim Ki Duka

O matce pieśń


Bez ojca - da się. Bez matki - nie. Niekochany nie zdradza. Można iść wtedy śmiało wilczą ścieżką jak Gang-Do. Wybór imienia Gang, przynajmniej w naszych, anglosaskich realiach, jest jak najbardziej na miejscu - Gang-Do jest gangsterem, trudniącym się ściąganiem haraczy. Jego specjalnością jest okaleczanie dłużników w taki sposób, by ich polisa ubezpieczeniowa pokryła dług. Po każdej akcji gangster Gang nabywa żywe zwierzę, które najpierw zabija, a potem zjada.

Aż do momentu gdy...

odnajduje go matka. Gang jak to gangster - nie chce przyjąć do wiadomości, że odnalazł miłość i sens życia. Ale matka jak to matka - jest skuteczna. Zabójczo skuteczna dodajmy. Bo iluż można mieć synów?
Tytuł "Pieta" - wiadomo - nawiązuje do motywu malarskiego, przedstawiającego Madonnę z ciałem Chrystusa po zdjęciu z krzyża. Ale tytuł w oryginale zapisany jest jako "Pi-e-ta" i ni cholery nie mam pojęcia, czy to o to samo chodzi. Niby z plakatu tak wynika, że tak, ale kto ich tam wie tych Koreańczyków. Patrząc , dajmy na to, na takiego Kim Dzong Una to ni cholery nie wiadomo, o co mu chodzi. Kim jak to Kim, Gang jak to Gang.. Niby to wszystko takie serio, ale jak się bliżej przypatrzeć, przypatrzyć ...
No bo weźmy taki "Arirang" - film o cierpieniu artysty, zresztą absolutnie autobiograficzny, więc autentyczny powinien być, ale jak Kim zaczyna gadać ze swoim cieniem, to robi się jedna wielka prezydent Warszawy (no że chodzi mi o te inicjały - chłe, chłe).

I ta jazda misie podoba. Klimat ten pre-industrialny - rurki , warsztaty, obrabiarki, nożyce do cięcia blachy, kątówki i takie tam zawsze mnie jarały. Brutalność nie do końca wprost, ale Kim jakoś tak potrafi nie pokazać, że pokazuje jeszcze więcej niż gdyby pokazał. Do tego treści etyczne, mitologiczne, archetypiczne. To ja mam już - wszystko, co kocham.

Tylko muszę dodać, że chociaż ja tu rzępolę po tym filmie, to "Pieta" jest całkiem serio . I tak go należy odebrać. Bez tego zamiast dziwny, stanie się dziwaczny.. Taki jest styl Kim Ki Duka, że on nie zna pojęcia żenady, wali w nas z grubej dziury, takiej co to w niej się czuje i zostawia nas z tymi swoimi emocjami. A my możemy zrobić, co chcemy. Możemy na przykład odkupić nasze brudne dusze w płomieniach brutalnej empatii (sic!)

sobota, 2 listopada 2013

Wsiąść do pociągu Sunset Limited - recenzja książki Cormaca McCarthy'ego "Sunset Limited" wyd. Wydawnictwo Literackie

                                                           "Sunset Limited" - oficjalna recenzja
                                                                                 

Wsiąść do pociągu Sunset Limited

Podstawowy problem z tą recenzją brzmi: „jak nie zaspoilerować”. Każde zdanie z dialogów, które prowadzą bohaterowie tego dramatu, jest ważne i odnosi się do wymowy utworu. Cormac i dramat, utwór sceniczny? O tak! Jak najbardziej! „Sunset Limited” jest dramatem, dramatem zarówno pod względem gatunkowym, jak i dramatem człowieka rozdwojonego między czernią i bielą, między ciemnością a jasnością, między mrokiem i nadzieją.

„Sunset Limited” tylko z pozoru jest książką odmienną gatunkowo. Dialog to jedna z ulubionych form narracyjnych Cormaca McCarthy'ego. Takie arcydzieła jak „Droga” czy „Krwawy południk” to fale dialogów, z których wyłaniają się metafizyczne obrazy. Autor ten kocha żywioł rozmowy, żywy język, który często jest chropawym, nieociosanym językiem prostych ludzi. Bo metafizyczna batalia między dobrem i złem nie toczy się tutaj w sterylnym świecie hipokrytów, maskujących się bezustannie przed tym co, nieuniknione, uciekających przed losem i, jak w antycznych dziełach, ironicznie na ów los skazanymi. Świat Cormaca to często świat wyrzutków, wykluczonych, świat ludzi dotkniętych. Owo dotknięcie przenosi odbiorcę w sferę pramroków, archetypicznych symboli. Życie jest gdzie indziej – proza Cormaca McCarthy'ego odwołuje się do tej sentencji bardzo konsekwentnie. Życie jest gdzie indziej niż byśmy chcieli, ukryci w codziennej pogoni za sukcesem lub, jak kto woli, szczęściem.

„Sunset Limited” to utwór fundamentalny. McCarthy w swoich książkach nigdy nie unika stawiania spraw w sposób wyrazisty. Nie pozostawia czytelnikowi wyboru i każe mu zmierzyć się z pytaniami o sens istnienia. Tak jest także tutaj. Bohaterowie to dwóch mężczyzn – czarny i biały, dosłownie, bo mają inny kolor skóry i w przenośni, bo jeden z nich reprezentuje jasność i wiarę, a drugi mrok i bezsens. Kontrast pogłębiony zostaje przez skrajne postawy światopoglądowe - „Czarny”, choć w istocie biały, kieruje nas ku światłu wiary i nadziei, „Biały”, choć tak naprawdę czarny, wciąga w mrok śmierci. Często przypisuje się Cormacowi określoną postawę światopoglądową, że jego proza to czysta i absolutna czerń, że to cały czas pieśń o tryumfie zła. Nie uważam w ten sposób. To daleko idące uproszczenie. Cormac mówi jak jest, mówi, jakim uczyniliśmy ten świat przez głupotę i lenistwo. Ale w każdej z jego powieści znajdziemy promyk światła. To światło jest nieustannie gaszone, jednak to właśnie ten element przenosi nas w wymiar transcendencji. Ten promień dobra zawsze emanuje z człowieka. Tylko w tym kontekście możemy zauważyć istotny sens, sens, który nie jest z tego świata, sens, który na TYM świecie jest niedostępny.

Cormac McCarthy nie jest pisarzem jednoznacznym – nie daje nam klarownych recept. Nie traktuje nas tym samym jak małych dzieci, którym trzeba powiedzieć, co mają robić. Odpowiedzi musimy udzielić sobie sami. Tak samo jest w przypadku utworu „Sunset Limited”, który wcale nie jest tak oczywisty jak mogłoby się z pozoru wydawać. W istocie to utwór o konsekwencjach naszych wyborów. Autor doprowadza nas tutaj do granicy, gdzie znajdziemy pytanie o naszą czerń i biel, a jest to zawsze kwestia otwarta.
W 2011 roku Tomy Lee Jones przeniósł „Sunset Limited” na ekran i wcielił się w rolę „Białego”, który jest czarny. Rolę „Czarnego”, który jest wewnątrz biały, zagrał Samuel L. Jackson. Rzecz godna polecenia.

wtorek, 29 października 2013

Czytaj! festiwal - relacja

Czytaj! Częstochowo 3 - Cz

Może na początek link do strony festiwalu http://www.czytaj.festiwal.info/2013/?page_id=2 Zaglądajcie tu, jeśli szukacie więcej i interesują Was szczegóły. Zapraszam też do polubienia strony na fejsie https://www.facebook.com/czytaj?fref=ts. Będę tutaj posiłkował się zdjęciami z tych dwóch źródeł.

Ciężko jest dotrzeć, przekonać te tysiące, te setki tysięcy potencjalnych odbiorców, które spragnione czytania, malowania, śpiewania, filmowania w szerokim kontekście literackim. Nazwa - Festiwal Dekonstrukcji Słowa - szczerzy swe kły złowrogo, a przecież idea jest taka, żeby się dobrze bawić. I tej dobrej i inteligentnej zabawy z tekstem literackim nie brakło w tym roku. Nasz festiwal staje się coraz bardziej miejscem dla radosnych działań , niż jakimś mega serioznym miejscem dla kognitywnopostrukturalnychcośtam. I chyba dobrze - jeśli uda nam się przekazać, że czytanie nie szkodzi, a daje odrobinę radochy, szczególnie takie czytanie ambitniejsze ciut, jeśli pokażemy, że czytać można wspólnie siębawiąc i że ta cała dekonstrukcja bardziej na funkcji ludycznej jest niźli na jakimś instytutowo-komaparatystyczno-postjakimś przekazie. Ostatnio ubawiłem się setnie, gdy przeczytałem zajawkę imprezy "Częstochowa do kryminału" -
"Pracownia Komparatystyki Kulturowej zaprasza na cykl spotkań z kryminałem, którego akcja dzieje się w Częstochowie. Podczas spotkań z autorami powieści kryminalnych chcemy przyjrzeć się przestrzeni Częstochowy w narracji kryminalnej, wychodząc od zlokalizowania charakterystycznych dla poszczególnych przywoływanych literackich odzwierciedleń miejskiej przestrzeni oraz od odwzorowania topografii wędrówek bohaterów po mieście".

Ale trzeba docenić, że oferta kulturalna w Częstochowie staje się coraz bogatsza, tylko na co tak się napinać. Tak się to już jakoś przyjęło, że dorabianie uczonej gęby coś tam nobilituje, nawet jak dzieło poślednie. Cóż, z każdego kitu można ulepić naukową rozprawę. Ale krzyż na drogę jajcogłowym, my się bawimy. A mam nadzieję, że wszyscy, którzy odwiedzili nasz Czytaj! bawili się dobrze. Oby za rok było nas więcej!   Napiszę tylko o tym, co widziałem i to krótko, bez wdawania.

Najsampoczątek spot festiwalowy http://www.youtube.com/watch?v=XynBXobaSrc Jak zwykle Królewny: Agata, Emilia i Magda dawały czadu, poświęcały swój czas  i twórczą ekspresję, by wzbogacić Czytaj!

A działo się dużo, dużo. Impreza za imprezą przez cały tydzień we wszystkich kolorach czytaja! W poniedziałek arcyciekawy wykład o prawie autorskim, potem gra w klasy na podstawie "Gry w klasy" Cortazara - było i po polsku i po hiszpańsku, a ja przekonałem się, że czytać nie umiem w żadnym z tych języków. Oczy mi siadają powoli, a szczególnie w złym świetle. Poniedziałkowa wisienka na torcie to była prawdziwa czytajowa uczta. Koncert Asi Miny, co nazywał się "Biało", był w istocie słuchowiskiem na żywo w oparciu o twórczość Mirona Białoszewskiego - kto nie był, niech żałuje. tak wyjątkowy i zaskakujący masterpiece nie zdarza się co dnia.

Drugi dzień wtorkowy, to czytanie Kereta w duecie Ola Florczyk - Waldemar Cudzik - bardzo ładnie wypadło. Do tego ciekawe spotkanie ze wschodzącą gwiazdą polskiej literatury, Ignacym Karpowiczem. Było miło, ale nie zmieniło to mojego dość chłodnego stosunku do prozy Ignacego, choć to tak przemiły, wręcz uroczy człowiek.

Środę odpuściłem, ale czwartek znów był świetny za sprawą spotkania z Sylwią Chutnik, której "Kieszonkowy atlas kobiet" uważam za książkę wybitną. Potem w Cafe Belg Krzysztof Niedźwiedzki przemontował "Sanatorium pod Klepsydrą" Hasa i dodając swoje dźwięki jako taperkę stworzył absolutnie magiczny ekstrakt z Schulza via Has. Szczególnie urzekł mnie montaż.

W piątek ogłosiłem wyniki w konkursie na recenzję "Czytaj i pisz!" i po tym przemiłym obowiązku, bo poziom prac częstochowskich uczniów był w tym roku wysoki, mogłem już oddać się kontemplacji współczesnego kina niemego w wykonaniu dziewczyn, które wcześniej znałem jako "Królewny team" ale zostały gdzieś po drodze przemianowane na "Fresh Meat Team" comisie juz nie tak bardzo, ale pal licho, bo film   "Fotolof" na podstawie prozy Marka Sierpawskiego rewelacyjny, a rewelacyjności dopełniła taperka zespołu Sok z Lemonem alias Improwizorka, która była też rewelacyjna w swej rewelacyjności. Na premierze filmu gościli już Krzysiek Bartnicki z małżonką i Ziemowit Szczerek, który w Częstochowie promował swoją nową książkę wydaną przez Ha!art "Rzeczpospolita zwycięska". Zrobiło się familiarnie i ciepło. Spotkanie z Ziemowitem, który nie mógł nic, bo zaraz jechał na jakiś ślub, bardzo fajnie się udało.

Sobota to muzyczny ekstrakt z Joyce'a, który ukrył w swoim hermetycznym "Finnegans Wake" zarówno  Paganiniego, Lutosławskiego jak i kilka innych rzeczy. Krzysiek opowiadał o   tym projekcie ze swadą i dużą dozą humoru,  rozmiękczając trochę problemy techniczne, o których wspominał główny wykonawca - Michał Ostalski. Na wieczór został jeszcze pokaz mody inspirowany "Diuną" Herberta, który mnie rozczarował i inspirowany "Diuną" Herberta koncert Tomasza Drozdka, który mnie oczarował. Super dzień, muzyczne wydarzenia tego roku były naprawdę mocne.

I ostatni dzień to od rana warsztaty moje recenzenckie pod szyldem "lubimy czytać" - dziękuję za dotarcie uczestniczkom,tóre niedzielnym porankiem miast iść do kościoła dotarły do ROK-u, mam nadzieję że było ciekawie i owocnie. Popołudnie już takie na bezdechu, ale świetne spotkania z Krzysztofem Piskorskim wokół jego "Cieniorytu" i spotkanie z małżonką niedawno zmarłego artysty Wojciecha Bruszewskiego wokół wydanej przez Ha!art książki "Big Dick". Było to także wspomnienie o artyście, który idealnie wpisuje się w naszą koncepcję dekonstruktywnego igrania ze słowem. Temat ten zasługuje na osobne omówienie i po lekturze "Big Dicka" na pewno do niego wrócę. Na zakończenie koncert "Brzoski i Gawrońskiego", którego nie usłyszałem, czego serdecznie żałuję, bo ponoć był świetny.

Czytaj! Trwaj!

czwartek, 17 października 2013

Jak zadowolić kobietę? - pararecenzja "powieści" Petry Hulovej "Plastikowe M3|

                                                                                                  LC oficrec
                                                                                                            


Na początku był list.
Panie Lapsusie,
Dziękuję za recenzję „Zniknąć” Soukupovej, tym razem przesyłamy na życzenie Lubimy Czytać „Plastikowe M3”. Prosimy o uważną lekturę, to jest strasznie pojechana, ale ważna książka, którą łatwo skrzywdzić pochopną opinią, jeśli się w nią człowiek nie „wkręci”. Prosimy serdecznie się wkręcić.
W imieniu swoim (tłumaczki) i Autorki, pozdrawiając
W głowie mej zrodziło się myśli milion i milion pytań. Co było źle z tą recenzją Soukupovej? Czegóż znowu nie dostrzegłem? Jakich treści nie odkryłem w swym ubogim „lapsusowym” odbiorze? Jak mocno skrzywdziłem niewinną książkę swą niedbałą opinią? No i jak tu się wkręcić w Hulovą, żeby jej dodatkowo nie skrzywdzić, to znaczy jej książki? Powrócił tym samym odwieczny problem męski – jak wykonać niewykonalne, jak zadowolić kobietę? Ba, nawet dwie kobiety!
Rzecz tym trudniejsza, że książka „Plastikowe M3, czyli czeska pornografia”, jest kompendium w dziedzinie jak zadowolić mężczyznę. Narratorką tego długiego monologu jest bowiem przedstawicielka najstarszego zawodu świata, z natury profesji zajmująca się zadowalaniem „raszpli”. I tu mam kolejny problem. Raszpla, jak chce Miejski Słownik Slangu, to „dziewczyna co to delikatnie mówiąc piękna nie jest. Brzydal”, Tymczasem „raszpla” to w nomenklaturze Petry Hulovej penis i jest ona, o zgrozo, rodzaju żeńskiego, a wtykacz, czyli wagina, jest rodzaju męskiego. „Wtykacz” i „raszpla” są zresztą według autorki autonomicznymi bytami, żyjącymi swoimi własnymi potrzebami i niewiele mają wspólnego z ich właścicielami. Są raczej bytami symbiotycznymi, które domagają się swoich praw w podporządkowanym konsumpcjonizmowi „digiświecie”. „Wtykaczowi” i „raszpli” też trzeba dać co trzeba, zadbać o komfort psychiczny i zdrowie, zaspokoić. I temu podporządkowała swoje życie w swoim plastikowym M-3 główna bohaterka i narratorka w jednym.
Ten banalnie nieskomplikowany twór, jakim jest mężczyzna, a raczej jego „raszpla”, ta brzydka dziewczyna, która dowodzi główką i głową „faceta”, potrzebuje tak niewiele, by poczuć się spełnionym - „digiseksu” w „digiświecie”, wirtualnego obrobienia wedle skrytych upodobań, ale bez przesady. W całym tym smutnym procesie stawania na wysokości zadania, społecznego dokazywania, odgrywania ról i zakładania masek „raszpla” musi się pocieszyć czasami i pocieszyć swego właściciela. To dla niego szeroki zakres usług seksualnych serwowany wedle upodobań, bez zobowiązań i uczuć, za pieniądze.
„Digiświat” w „digipaku”. Życie w plastikowym świecie sprzętów, „zdigitalizowanej” pseudorzeczywistości, tworzonej na miarę współczesnego człowieka XXI wieku. Zamiast życia, uczuć, problemów, prawdy - iluzja. Iluzja, która sprawia, że każda potrzeba może być zaspokojona w hipermarkecie wirtualnych doznań. Taka też jest „raszpla”, taki jest też „wtykacz” we współczesnym „digiświecie”, gdzie „nasz klient, nasz pan”. Gdzie nawet szczerość seksu staje się pornograficzną fikcją i tylko pani specjalistka wie, czego „raszpli” trzeba.
Cóż – trzeba wyskrobać jakieś zaskórniaki i zamiast do teatru albo na koncert skoczyć do burdelu, przekonać się jak to jest. Chyba znowu zbyt wiele nie zrozumiałem? Chyba nie sprostałem? Chyba znów się nie udało? Chyba tłumaczka i autorka nie poczują się spełnione? Nie wiem. Chyba nie, ale się starałem. Jak zawsze.
Pozdrawiając, Lapsus

sobota, 28 września 2013

Zerżnąć Joyce'a do samych nut - o "Da Capo al Finne" Krzysztofa Bartnickiego


Zerżnąć Joyce'a do samych nut

Po "brawurowym" przekładzie nieprzekładalnego utworu Jamesa Joyce'a "Finnegans wake", którego dokonał Krzysztof Bartnicki, narodziły się pytania o sens - o sens tekstu, o sens tłumaczenia. Dla tłumacza było to doświadczenie podobne do toczenia bitwy, co opisał w swoim dziele "Fu wojny", gdzie pracę tłumacza porównał do taktyki wojennej, stosując stylizację na starochińskie teksty poświęcone taktyce prowadzenia walki, odwołując się przy tym m.in. do klasycznej "Sztuki wojny" Sun Tzy. Pytania pozostały bez odpowiedzi. Tekst "Finnegans wake", miast otwierać się na czytelnika, stawał się coraz bardziej hermetyczny, rozłaził się w odnogi pojedynczych "słów-waliz". 

Bartnicki w poszukiwaniu nadrzędnego sensu tekstu Joyce'a odszedł w "Da Capo al Finne' od słów i skierował się ku muzyce. Odsączył tekst "Finnegans wake" pozostawiając tylko litery znaczące "muzycznie", czyli ABCDEFGH - la, b, do, re, mi, fa, sol, si. Po takim przepuszczeniu przez sito tekst Joyce'a zaczął brzmieć, szumieć różnorakimi dźwiękami. Sensy stały się bardziej abstrakcyjne, tak jak abstrakcyjna jest muzyka, której nie sposób przypisać jednoznacznych znaczeń.

Moje odczytanie "Da Capo al Finne", które de facto jest partyturą z "Finnegans Wake" poprzedziłem nauką czytania nut na głos na podstawie "Małego solfeżu" Józefa Lasockiego. Wysiłek opłacił się - tekst zaczął buzować i szumieć jak fermentujące wino, emitując tysiące melodii, także tych dobrze znanych. Poczułem jak schodzę do kategorii subiektywnego pre-tekstu, do archetypicznych wartości języka, zawartych w emitowanych dźwiękach, czyli akustycznych drgnieniach powietrza, odchodzących od sensu, zmierzającego do nieznanego odbiorcy meta-wymiaru. Tekst Joycce'a poddany temu zabiegowi przestaje opisywać, w pewnym sensie umiera, odchodzi ze sfery materii (świata) w sferę absolutu. W tym ujęciu, które Bartnicki eksperymentalnie zastosował do powtórnego "przetłumaczenia" dzieła Joyce'a, tekst zostaje zabity i zmartwychwstały. Urzeczywistnia się w tym podejściu wymowa tytułu, który odnosi się do irlandzkiej legendy o Tomie Finneganie, który się upił, wlazł po drabinie, spadł i się zabił, ale zmartwychwstał. 

Sam próbowałem także odczytać dzieło Joyce'a nieczytając go wcale, o czym tutaj http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/671/brnac-pod-tekstu-prad

Joyce pragnął stworzyć powieść nocy, powieść z pogranicza snu i jawy, gdzie słowa budzą się pod progiem świadomości. Bartnicki zdekonstruował tekst "Finnegans Wake" poprzez dźwięk,dokonując jego ostatecznego demontażu i unieśmiertelnienia jednocześnie. Z tekstu niemożliwego uczynił tekst potencjalny, dowyobrażeniowy.

Owa dowyobrażeniowość może owocować konkretnymi odczytaniami. Czytając partyturę "Finnegans wake" usłyszymy ścieżkę dźwiękową "Gwiezdnych wojen" lub fragmenty melodii z filmów o Bondzie. zabrzmi Rachmaninow i Haydn, Szopen i pamiętny motyw z "Ojca chrzestnego". Ostatnim ekstraktem z FW, który już niebawem zabrzmi publicznie jest "A redivivus of paganinism", czyli wariacja Lutosławskiego na temat Paganiniego, która zaistniała w dziele Joyce'a dzięki dekonstrukcji i dekonspiracji Krzysztofa Bartnickiego. Premiera tego dzieła będzie miała miejsce 20. października w Częstochowie na Festiwalu Dekonstrukcji Słowa "Czytaj!"http://www.czytaj.festiwal.info/2013/?page_id=301. Wzbogaci ona tegoroczne obchody Roku Lutosławskiego http://lutoslawski.culture.pl/kalendarz
Na koncercie będzie obecny sam de-kompozytor. Zapraszam gorąco, gdyż będzie to jedna z nielicznych okazji, by spotkać twórcę i porozmawiać o jego niemożliwym projekcie.

Czy wszystko jasne? Czy może są jakieś pytania? Jak są, to przyjeżdżajcie do Częstochowy.

A tutaj jeszcze link do muzycznych motywów z Joyce'a odkrytych przez Krzysztofa Bartnickiego https://soundcloud.com/gimcbart/

wtorek, 10 września 2013

Recenzja CUDU Ignacego Karpowicza - wyd. Wydawnictwo Literackie

                                                                                
                                                                                oficrec

 Cud, który nie zdarza się co dnia

Chyba każdy tu chciałby żyć w oparach cudownego absurdu. Żeby się wydarzyło coś, co wykracza poza zwykłą logikę, coś co załatwiłoby większość naszych problemów, coś tak absurdalnego, że pokonałoby większość absurdów naszego życia. Tak ci to już jest na naszej planecie, że dwa minusy dają jeden plus. O takim cudownym plusominusowaniu jest „Cud” - druga powieść Ignacego Karpowicza, którą właśnie wznawia Wydawnictwo Literackie.
Pierwsze wydanie zawdzięczamy wydawnictwu „Czarne”, które w 2007 po raz pierwszy zaprezentowało czytelnikom historię dziejącą się wokół zabitego w wypadku, ale nie na śmierć, Mikołaja. W zasadzie skłaniam się ku stwierdzeniu, że Karpowicz uprawia specyficzny rodzaj inteligentnego romansu. Tym razem prowokuje lekko nekrofilskim klimatem, który cechował nastrój maja 2005, gdy narodowa ekstaza opanowała i podzieliła polskie serca po śmierci Jana Pawła II. Ja do tej pory mam tak, że połowa bije mi w prawo, a połowa w lewo. Do dziś postać papieża-Polaka nie jest dla mnie niczym oczywistym – rozdarta między prywatnością a poczuciem powinności. Ale dość JPII dygresji.
Mikołaj wpadł pod koła samochodowe i zginął, ale nie do końca. Niczym Święty pozostał ciepły, a ciało jego wydało cudowną woń. Woń tak cudną, ze pokochała go trzydziestoletnia neurolog Anna. Trochę takie „Na dobre i na złe” albo „Lekarze” albo nawet „Gray's Anatomy” w metafizycznym wydaniu. Ignacy pogłębia w tej powieści spojrzenie na świata tego rozmaite sprawy i zmierza w stronę „ości”. Wszystko lekko podane i wesołe, przyjemnie się czyta, a i refleksji garstka głębszych przy okazji się nadarza. Wątki młodzieńcze z „Niehalo” są tutaj reprezentowane głównie przez autoerotyczne doświadczenia męskich bohaterów.
Zupełnie niespotykane są natomiast w powieści „Cud” wątki hagiograficzne, którymi materia powieści poprzetykana jest w miejscach, gdzie opowiedziano historię poczęcia Mikołaja, i ojca jego prawosławnego oraz matki rzeczonego Mikołaja. A wszystko wystylizowane pięknie, biblijnie lubo na wzory żywotów świętych Jakuba de Voragine „Złotej legendy”. A miejsce to o tyle wyjątkowym być musi, że to gustownie azaż konsekwentnie napisane jest. Karpowicz nigdy nie był dla mnie mistrzem stylu, zbyt przezroczysta ta proza jak dla mnie, zbyt mało zindywidualizowane mowy i języki są w tych jego powieściach, a tu taki stylistyczny rarytasik. „Cud”.
Zdarzył się zatem „Cud”. „Cud” nie byle jaki. No może nie jakiś super nadzwyczajny, ale na bezrybiu i rak ryba, więc nie będę sarkał, farkał, marudził, bo podobało mi się. To opowieść o krainie, gdzie „Cud” nie zdarza się co dnia, ale jak się już wydarzy, to wszyscy wiedzą, że „Cud” to jest prawdziwy a nie jakiś powszedni, zwyczajny, normalny.