Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 1 września 2015

Recenzja "Guguł" Wioletty Grzegorzewskiej

Cuda Wioletki

 

„Guguły” są debiutem prozatorskim Wioletty Grzegorzewskiej, pisarki pochodzącej z wioski położonej na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Opowiada ona w swoim zbiorze krótkich form prozą o dzieciństwie, dorastaniu, o dobrych i złych stronach bycia małą dziewczynką w małej wiosce. „Guguły” to niedojrzałe owoce, to czas dojrzewania, okres intensywnego zbierania doświadczeń życiowych, ale także okres cudownego, magicznego bycia w świecie, który coraz bardziej otwiera się na człowieka.

Czas akcji: głównie lata 80. Miejsce akcji: wieś Hektary. To konkretne usytuowanie „Guguł” wcale nie oznacza biograficznych konsekwencji. To główny walor tej prozy, mimo iż utkana z osobistych doświadczeń, opowieść nie traci uniwersalnego charakteru. Ów uniwersalny wymiar zyskuje autorka głównie dzięki wprowadzeniu świata dziecięcej wyobraźni, tej magicznej perspektywy, która jakże często bywa pułapką pisarzy zapatrzonych w prozę Schulza. Wioletcie Grzegorzewskiej udało się uniknąć nadętej oniryczności. Udało się jej zachować równowagę między magią opisów stanów wewnętrznych a chropowatością świata zewnętrznego.


Wioletta Grzegorzewska w oryginalny sposób wpisuje się w nurt „literatury wiejskiej”. Grządkę tę uprawiało wielu rodzimych pisarzy: Tadeusz Nowak, Julian Kawalec, Edward Redliński ze swoją „Konopielką”, czy Wiesław Myśliwski z wielką powieścią wiejską „Kamień na kamieniu”, a ostatnio Marian Pilot i jego uhonorowany nagrodą Nike „Pióropusz” - przykłady można mnożyć, sięgając bliżej i dalej, jednak temat polskiej wsi jest często omijany przez pisarki. Wydaje się, że wiejskość nie pasuje do tworzonego aktualnie obrazu nowoczesnej kobiety. Nawet jeśli odniesiemy się do prozy Olgi Tokarczuk to zobaczymy „baśniowy” opis świata, który przykrywa skutecznie warstwy życiowego błota. Wioletta Grzegorzewska w swoich opowiadaniach nie unika szarości, choć jest to szarość czysta, bo wyszorowana popiołem.

Świat mitów tworzy u Grzegorzewskiej wiejska religijność – pomieszanie pogańskich wierzeń z katolickimi obrzędami. Elementy te widziane oczyma dziewczynki są oderwaniem od szarości domowej izby i podwórka. Autorka mogła tutaj wpaść w prześmiewczą manierę, która dziś święci swoje wielkie dni. Nic z tego – świat wierzeń i obrzędów jest u Wioletty światem, na który się czeka, który przynosi ze sobą transcendentny wymiar cudowności, odejścia od prozy ku poezji. To umiejętne balansowanie na pograniczu liryki i epiki nie pozwala czytelnikowi na narracyjne znużenie.

Dużo tych pułapek czyhało na Wiolettę Grzegorzewską – oprócz wyżej wymienionych istniała przecież tak silna u niewiast potrzeba społecznego zaangażowania, gdzie marzenie o literaturze ustępuje marzeniu, żeby poboksować się z niesprawiedliwą rzeczywistością. Pewnie takie motywy czy pola interpretacyjne znajdziemy także w „Gugułach”, ale nie to mnie urzekło w książce wydanej przez Czarne. Od jakiegoś czasu szukam częstochowskich klimatów literackich, pojawia się tego coraz więcej na półkach księgarskich, ale na ogół rozbijam sobie oczy i część mózgowia odpowiedzialną za czynność czytania o nieprzekonującą próbę zostania pisarzem. W wypadku Wioletty Grzegorzewskiej, debiutantki silnie z Częstochową związanej, nie mam wątpliwości, że mamy do czynienia z książką absolutnie wyjątkową. Mam nadzieję, że to dopiero początek i że Wioletta jeszcze wiele razy obdaruje czytelników swym talentem.

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Recenzja filmu "Legenda Kaspara Hausera" Davide Manuliego -"czytajowa" prapremiera 23.09. 2015

Io sono Kaspar Hauser

Pewien szewc w Norymberdze Roku Pańskiego 1828 znalazł na ulicy chłopca w chłopskim stroju. Jedyne słowa, jakie początkowo wygłaszał ów młodzieniec, brzmiały: „Chciałbym być kawalerzystą, jak mój ojciec”. Później okazało się, że nazywa się Kaspar Hauser i ma 16 lat. Trzymany był przez lata w piwnicy przez zakapturzonego mężczyznę. Nie jadł nic, próćz chleba i wody. Był wybitnie uzdolniony. Okazało się, że na jego życie czyhają jakieś tajemnicze, mroczne siły. Pierwszy zamach na życie się nie powiódł, drugim razem, zwabiony obietnicą wyjaśnienia tajemnicy swego pochodzenia, Kaspar został śmiertelnie ugodzony nożem. Zmarł w wieku 21. lat. Legenda mówi, że w żyłach Kaspara Hausera płynęła królewska krew.

Kaspar inspirował swą legendą twórców. Paul Verlaine poświęcił mu wiersz „Kaspar Hauser śpiewa", W 1908 powstała powieść Jakuba Wassermanna pt. „Kaspar Hauser czyli dziecię Europy”. W 1974 roku Werner Herzog, najbardziej romantyczny z żyjących rezyserów, nakrecił film „Zagadka Kaspara Hausera”. Tych inspiracji jest dużo więcej, a jedną z najciekawszych jest najnowsza - technowestwern Davide Manuliego „Legenda Kaspara Hausera” z 2012.

Kaspar w ujęciu Manuliego jest DJ'em, który zostaje wyrzucony przez fale przypływu. Muzyka DJ'a Vitalica wprowadza nas w trans tej baśni, gdzie wiele wskazuje, że bohater jest przybyszem z kosmosu, lub, jak kto woli, z Niebios – w tym hermafrodytycznym wcieleniu Silvia Calderoni. Tak przynajmniej twierdzi Czarny Szeryf (Vincent Gallo). Na wyspie X rządzi zła królowa. To ona pełna jest bojaźni przed tajemniczym przybyszem i wysyła swego „białego” zabójcę (w tej roli także Vincent Gallo). Czarno-biała konwencja taśmy filmowej zostaje wpisana w tę wybitną kreację, swoistą aktorską schizofrenię Gallo, który jednoczy w tym filmie cechy bohatera negatywnego i pozytywnego.

Technobaśń, technowestern – ale nie gra konwencjami jest tutaj najważniejsza. Najważniejsza jest romantyczna legenda i nadzieja. Nadzieja na to, że niemozliwy na tym świecie tryumf dobra, żyje w nas, w naszych pragnieniach. A największym wyrazem ludzkich pragnień jest sztuka, by każdy z nas mógł powtórzyć za bohaterem filmu: „Io sono Kaspar Hauser”.

piątek, 7 sierpnia 2015

Częstochowskie klimaty na lapsusofilu. Recenzja książki "Zależności" Łukasza Suskiewicza - wyd. Forma

Proza kompulsywna - „Zależności” Łukasza Suskiewicza.
                               próbuję rozmawiać z Łukaszem o jego prozie, foto Aleksandra Mieczyńska


„Zależności” Łukasza Suskiewicza były dla mnie od początku zagadką. W opinii na LC ograniczyłem się do kilku zdawkowych zdań pochwalnych, bo książka mi się podobała.

„Powieść-rozrachunek. Rozrachunek z bycia synem, rozrachunek z bycia matką, rozrachunek z bycia ojcem. Ta sama historia, opowiedziana setki razy, upleciona ze stereotypów, ale zawsze świeża, zawsze drażliwa, zawsze osobista. Narracje dziecka, matki i ojca przeplatają się w tym wewnętrznym monologu głównego bohatera. Jest to głównie kolaż negatywnych emocji, za którymi kryje się stare jak świat pytanie: dlaczego tak być musiało?”. Taki był mój komentarz do książki. Zdawkowa opinia, która była, na tyle bezpieczna, żeby nie narażać się na nieoczekiwane kontry.

Wydawało mi się, że mamy do czynienia z mrocznym obrazem polskiej rodziny, zależnościami i uwikłaniami, składającymi się na ten smutny obraz, byśmy mogli się zapytać siebie samych o nasze życie, nasze rodzinne zależności i wdrukowane ścieżki rodzinnych ról – zrzędząca matka, ojciec wędkarz-alkoholik itp. itd.. Wydawało się, że „Zależności” są o niemożliwości ucieczki, że rozerwanie tego kręgu „zależności” może jedynie doprowadzić do rozbicia atomu rodziny i wywołanie reakcji łańcuchowej, która swą falą uderzeniową, promieniowaniem cieplnym tysięcy stopni, w końcu promieniowaniem przenikliwym rodzinnych odpadów radioaktywnych zniszczyłaby struktury społeczeństwa. Wydawało mi się, że "Zależności” są o odgrywaniu standardowych ról, na które jesteśmy skazani, by zachować status quo i że to z jednej strony jest smutne, ale z drugiej tak być musi i trzeba nam się z tym pogodzić, że to pogodzenie chroniłoby egzystencję jednostki przed eskapizmem, za którym czai się samotność i alienacja wśród bliskich.

Tak mi się wydawało do momentu, gdy 5. sierpnia poprowadziłem spotkanie z autorem książki i próbowałem dopytać się, czy „Zależności” są o tym, o czym myślałem – że jest to literacki hejt na jojczącą matkę, bo o ojcu to w ogóle szkoda gadać i że jest to książka z trzewi, że Łukasz mierzy się z niej z sobą samym a swoista stereotypowość postaci jest jedynie prowadzoną przez niego grą, by schować się za pomieszaniem fikcji z osobistym doświadczeniem.
Spotkanie było dla mnie inspirujące, bo od Łukasza dowiedziałem się, że czytanie literatury przestało być dla niego inspirujące, że pisanie literatury jest zbędne, bo i tak nic nowego się nie napisze, a książek i tak jest za dużo, a „Zależności” powstały, bo powstały, co wynika z prostego faktu, że Łukasz Suskiewicz jest pisarzem kompulsywnym i w zasadzie to nic nie może poradzić na to, że napisał książkę. Zdawkowość odpowiedzi autora na moje pytania, które niepostrzeżenie dla mnie samego zamieniły się we wnioski, też mnie zainspirowała, żeby wytłumaczyć sobie logoreiczny charakter narracji „Zależności”. Łukasz to, co miał do powiedzenia, napisał w swojej książce. Kropka.

I zacząłem rozumieć, że „Zależności” nie są tak naprawdę utkane ze stereotypów ale z paradoksów, co w sumie i tak na jedno wychodzi, bo jest to opowieść o miłości. Tak – o naszej polskiej, trudnej miłości, która, jak to się mówi na śląsku, potrzebuje „luftu”; że te ucieczki, eskapizmy są po to, by móc wytrwać na rodzinnym posterunku ku chwale rodziny; że moglibyśmy być w tych swoich uczuciach bardziej nowocześni, zrelaksowani i nie na siłę, ale nie możemy; że jak pisał Kazimierz Przerwa – Tetmajer „wolę polskie gówno w polu, niźli fiołki w Neapolu”.

I tak – ojciec to niedoszły powstaniec, który za rodzinę, ojczyznę dałby się zabić, ale nikt póki co, nie dał mu szansy zginąć w chwale. Matka - „matka-Polka”, boleściwa jak „Stabat Mater”, łączy w sobie łzy pokoleń polskich matek z zaborów, powstań, opozycji, dźwiga na sobie ciężar rodziny i ugina się pod nim, ale dzielnie trwa na posterunku, by rozbite „cząstki elementarne” miały swój punkt docelowy. Syn 1 (narrator) – wydaje się, że ma to wszystko w dupie i najchętniej wyłączyłby matkę i ojca ze swojego życia, ale to tylko pozór, bo jest gotowy do przyjęcia roli „powstańca”, gdyby zaszła taka potrzeba – wysłuchiwanie żalów matki boleściwej i tłumaczeń ojca-powstańca-alkoholika wskazuje na pogodzenie, nie jest tylko masochistycznym oraniem traumy. Syn2 – zdrajca, nie znajdzie ukojenia w szwedzkim raju, w następnym pokoleniu odżyje moralno-patriotyczny genotyp, co może okazać się dla niego z jednej strony źródłem porażki życiowej, ale z drugiej szansą na odkupienie winy (ksiądz Robak).

Tak że Łukasz, jakbyś planował jakiś „kompulsywny” sequel to proponuję skoncentrować się na postaci Syna2. „Zależności” są powieścią o rodzinnej miłości, której nie są w stanie zniszczyć jej członkowie. Dlaczego nie są w stanie? Jest tylko jedno słowo, które daje sensowną odpowiedź – Polska!

Napisane kompulsywnie, bez żadnej kontroli, więc się nie gniewaj, Łukasz. Zresztą mam nadzieję, że skoro nie „czytasz”, to tego też nie przeczytasz. Z podziękowaniem za książkę, która się nie poddaje (jednoznacznej interpretacji).

niedziela, 2 sierpnia 2015

Recenzja filmu Stephane'a Brize'a "Miara człowieka"

Człowiek w kryzysie wartości

Kino społeczne na dobre wraca na ekrany. Widziałem filmy greckie, hiszpańskie, w końcu francuskie, mierzące się z problemami społecznymi. Ale nie widziałem filmów polskich. Wniosek – w Polsce nie ma problemów społecznych, albo nikt nie chce oglądać kolejnych filmów o „biednych Polakach”. A przecież filmy o „biednych Polakach” powstają, a o problemach społecznych nie. Przychodzi mi na myśl „Ewa” Adama Sikory – w sumie naprawdę dobry film o problemach ludzi na Śląsku – która przeszła niemal bez echa. Z polskiej perspektywy widać, że wszyscy się brutalnie dorabiają , bogacą i mają się generalnie dobrze. Wybory moralne zeszły na plan dalszy. Zatraciliśmy to, co charakteryzowało polskie kino czasów Zanussiego czy Kieślowskiego, to co określano mianem „kina moralnego niepokoju”. Uznaliśmy jako społeczeństwo wilcze prawa wyzyskiwaczy. Cóż – pozostaje nam oglądać filmy francuskie.

Dwa takie filmy widziałem ostatnio - „Dwa dni, jedna noc” braci Dardenne z Marion Cotillard oraz „Miara człowieka” Stephane'a Brize'a z Vincentem Lindonem. Pierwszy to historia kobiety, która w krótkim czasie, tytułowe „Dwa dni, jedna noc”, musi przekonać swoich kolegów do tego, by zrzekli się premii, by mogła zachować pracę. Film, który w polskich warunkach „chodzenia po trupach do celu”, jest chyba odbierany jako pożałowania godne zjawisko, więc nie będę się nad nim długo rozwodził. Drugi film - „Miara człowieka” - opowiada o walce bohatera, który stracił pracę z wrednym aparatem urzędniczo państwowym, który tak strasznie chce mu pomóc, że doprowadza do desperacji.

Głównym bohaterem „Miary człowieka” jest Thierry. Można go określić jako zwykłego człowieka. Thierry rok wcześniej stracił pracę i widzimy go w sytuacji, gdy chce od nowa uporządkować swoje życie, jednak to , co oferują mu rozmaite instytucje, to raczej utrudnianie niż realna pomoc. Aparat biurokratyczny, urzędy pracy wg Brize'a to fikcja, która powstała dla nowych urzędników a nie dla realizacji celów, do których została powołane. Thierry, w tej roli świetny Vincent Lindon, nagrodzony za tę rolę w Cannes, stara się za wszelką cenę zachować godność, nie poddać się machinie odczłowieczania, jest grzeczny i uczciwy, rozmawia szczerze o tym, co go boli. Jednak jako bezrobotny stoi na straconej pozycji, nikt tak naprawdę nie traktuje go serio.

Sytuacja zmienia się, gdy otrzymuje pracę ochroniarza w supermarkecie. Thierry znów wchodzi do gry, odzyskuje swoje miejsce w hierarchii, tyle że cena, którą musi za to zapłacić jest duża. Thierry staje się podobny do tych, którzy wcześniej stawali na jego drodze jako przedstawiciele systemu. Thierry zaczyna rozumieć, że chcąc zachować pracę i status społeczny, będzie musiał zmienić swój sposób myślenia, inaczej ustawić życiowe priorytety. Czy istnieje granica, której nie możemy przekroczyć, w trosce o ekonomiczny byt swój i swojej rodziny?- pytają nas twórcy filmu.

„Miarę człowieka” oglądałem w natchnieniu. W mojej glowie odżyły filmowe pierwowzory Thierry'ego z filmów Kieślowskiego i Zanussiego. Reżyser w subtelny sposób oddał intymny świat bohatera- jego rodziny, relacji ze zdolnym synem, dotkniętym porażeniem mózgowym - przez co uniknął niebezpieczeństwa dydaktyzmu i pouczanki, na zasadzie - „fe, nieładnie”. Wierzymy bohaterowi granemu przez Vincenta Lindona i to jego kreacji film zawdzięcza tę siłę autentyczności.

A mnie pozostał żal, że w Polsce nie umiemy, zapomnieliśmy jak opowiadać prawdziwe historie. Cóż, żyjemy na „zielonej wyspie” i mamy się dobrze, więc o co mi w ogóle chodzi? Jest dobrze, jest dobrze i o co ci chodzi – śpiewał Muniek. Śpiewał tak wiele lat temu, a ja chodziłem po wrocławskim Rynku i widziałem dużo ludzi zadowolonych, usmiechniętych, dobrze ubranych i odżywionych. I widziałem dużo ludzi zabiedzonych, smutnych, żebrzących, którym chciałem powiedziecieć - „zejdźcie mi z oczu!”.

piątek, 31 lipca 2015

Recenzja filmu "Z tego, co było, po tym, co było" Lava Diaza

Monotonia reżymu

Lav Diaz, reżyser znany Filmasterom i widowni festiwalu Nowe Horyzonty i może jeszcze komuś, kto zna mnie, pochodzi z Filipin. Nie jest to może specjalnie oryginalny filmowy wyróżnik, bo z Filipin pochodzą takie tuzy kinematografii jak Khvan Khvan czy Brilante Mendoza. Filmy Diaza cechuje dobitnie coś innego: są to filmy autentycznie długiego metrażu, jego najkrótszy film, "Norte", trwał 4 godziny i był kolorowy. Normalnie Diaz stosuje poetykę taśmy czarno-białej, a jego filmy trwają od 6. godzin w górę.

Tak jest w przypadku jego najnowszej produkcji "Z tego, co było, po tym, co było", w której sięga do czasów swojego dzieciństwa, by opisać życie w filipińskiej wiosce podczas reżymu Ferdynanda Marcosa na początku lat 70. Ma zatem ten film coś z poetyki dzieł, w których twórcy chcą ukazać świat swego dzieciństwa, niewinności, domu rodzinnego. Na ogół są to obrazy sielankowe, rzadko który twórca ma odwagę badać obraz traumy. Dzieciństwo, tak naprawdę, to wszystko, co mamy, to bagaż, który niesiemy przez życie. Nie można odrzucić dzieciństwa, bo to tak jakbyśmy odrzucili samych siebie.

W tym względzie Diaz nas nie zaskakuje. Opowiada o rzeczach strasznych, ale czyni to szeptem. Rozcieńcza możliwie najbardziej okrucieństwo tej egzystencji, a jest to przecież rzeczywistość uboga, niemal pierwotna. Jak opowiedzieć o statyce tej egzystencji? Długimi sekwencjami, kilkuminutowymi ujęciami, czarno- białym obrazem. Każdy gest, każde słowo u Diaza rezonuje. Echo jest tym mocniejsze, że po tych kilkuminutowych sekwencjach o "niczym" dociera do widza świadomość przerażającej rzeczywistości, która się pod tą ciszą czai.

To jest świat bez sądów, bez policji. Można tutaj pozostać bezkarnym, chociaż społeczność ma swój kodeks. Cóż z tego skoro zło może go bezkarnie łamać. Podobnie jak we "Florentinie Hubaldo" Diaz powraca do motywu kobiecej niepełnosprawności i gwałtu na bezbronnej dziewczynie, jednak nie poprzestaje na oskarżeniu. Winny także jest w pewnym sensie ofiarą, bo dla Diaza zło przychodzi z zewnątrz. Podobnie z zewnątrz przychodzi armia Marcosa. Brutalna i biedna egzystencja w cieniu filipińskiej dżungli nie jest dla Diaza najgorszą ewentualnością - reżyser potrafi dostrzegać tutaj blaski i cienie, choć zły duch "capre" czai się za rogiem każdego domostwa. Prawdziwym i nieodwracalnym końcem tego świata są obcy, są żołnierze reżymu, którzy przychodzą przecież z misją cywilizacyjną i nie pragną niczego więcej niż dobra mieszkańców.
Film Lava Diaza cechuje powolna narracja i bardzo długi metraż. To prawda, ale nie oglądałem "Po tym, co było" ze znużeniem, bo jest to piękny filmowo obraz, niesłychanie spójny i konsekwentny przez co widzowi udaje się wejść w ten świat bezboleśnie, a tegoroczna nagroda w Locarno, "Złoty lampart" dla najlepszego filmu, niech będzie tego najlepszym dowodem. Ja już napisałem, każdy gwałtowny gest, każde słowo w tym filmie rezonuje i ma znaczenie. Oszczędność Diaza ma jeden cel - zderzyć widza z prawdą.
Słyszymy o tych wszystkich egzotycznych masowych zbrodniach, o okrucieństwie, które nas nie dotyczy, ale przecież dotyczy coraz bardziej. Ten telewizyjny świat to fikcja, atrakcyjna, dobrze zmontowana i przerobiona na krwisty befsztyk rzeczywistość. Diaz mówi o "banalności zła" o tym, że ono nie dzieje się w holywoodzkich blockbusterach ale istnieje realnie w świecie jeszcze nudniejszym niż nasz. W doświadczeniu monotonii poszukuje Diaz prawdy, wyrywając nas jednocześnie z pozornego zabiegania. Wyrywa nas, bo chce nam powiedzieć coś ważnego.
Kiedy pytają mnie, po co oglądać te cholernie długie, powolne filmy o niczym, odpowiadam niezmiennie: "przystań, przyjrzyj się ludzkim twarzom, przyjrzyj się temu, co wyrażają, ktoś za ciebie to zrobił, wystarczy, że "poświęcisz" swój czas". Bo czas u Diaza staje się "święty", czas u Diaza jest doceniony, "Czas" jest głównym bohaterem jego filmów. Nie rozumiesz, o czym mówię? Może filmy filipińskiego reżysera wyrażą to lepiej...

sobota, 18 lipca 2015

Recenzja książki "Z szynką raz!" Charlesa Bukowskiego - wyd. Noir sur blanc


Dzień ojca
17-07-2015
 
Cień ojca
Powiedzieć, że nie kochał swojego ojca, to nic nie powiedzieć. On go szczerze, dogłębnie, jak można najmocniej nienawidził. Chciał go zabić. Zabić w samym sobie. Całe życie nie był w stanie pogodzić się z faktem, że powstał z jego genomu. Była to chyba największa porażka w jego życiu, porażka, która zaczęła się na starcie, porażka, która zaczęła się już w fazie prenatalnej. Napisał o tym książkę - „Z szynką raz!”. Są to wspomnienia. Wspomnienia te są z bólu.

Lubimy czytać – biografie. Lubimy czytać – wspomnienia. Rusza nas, czytelników, nuta sentymentu, szczególnie jeśli pisarstwo to odnosi się do czasów naszej młodości. Świat „Z szynką raz!” to czasy Wielkiego Kryzysu i początku II wojny światowej. W takiej scenerii młody Hank Chinasky uczy się życia, a uczy się go raz po raz obrywając porządny wpiernicz. Od ojca, od kumpli, od życia. Musi nauczyć się walczyć, musi nauczyć się, że „piekło to inni”, musi nauczyć się, że najlepiej zaszyć się gdzieś samotnie z flaszką.

Hank Chinasky jest alter ego głównego bohatera, ale przecież nie nim samym. Może to wszystko nieprawda, może okrucieństwo, literacki masochizm, z jakim Bukowski traktuje swojego bohatera jest kreacją, która ma pozbawić go wszelkich pozytywnych aspektów? Może, poza jednym. Chinasky jest świadomym i spełnionym outsiderem. Bukowski żył jak pisał, pisał jak żył. Był literackim kaskaderem z nieodłączną flachą (pił dużo białego wina – może w tym tkwi sekret? jakby rąbał na okrągło gorzałę skończyłby się prędko, dużo prędzej).
No tak – nasz ukochany Hank z kart „Ham on rye!” jest tchórzem, chamem, pijusem, nazistą i jeszcze się z tym obnosi. A my czytamy o tym najbrzydszym człowieku na świecie, o człowieku z plugawą twarzą i plugawym sercem, o człowieku, który nie kochał nawet matki, a ojca nienawidził, czytamy i zadajemy sobie pytanie: czy te książki są tylko o chlaniu, mordobiciu i dupczeniu? Tylu tego próbowało....

Ale nielicznym się udało. Do grona „świętych” ochlajmordów zaliczyć trzeba też Hanka. Hank to kreacja i jeśli mam odpowiedzieć na pytanie, ile Bukowskiego w Chinaskym, to nieodparcie twierdził będę, że raczej Chinasky'ego w Bukowskim, że to raczej pisarz naśladował swoje alter ego niż na odwrót. Że cała ta zabawa w literaturę była maską, maską założoną przeciw światu, w której my potrafimy się dziś przeglądać.

Świat pokochał go jako wariata, sadystę, masochistę, dziwkarza, alkoholika, człowieka dążącego do samozagłady. Świat potrzebował jego plugawej, zapijaczonej gęby. Ale była to maska, w którą Hank uwierzył i się nią stał. Dlaczego? Pisał, że picie jest lepsze od samobójstwa. Być „porządnym” człowiekiem oznaczało dla niego porażkę, zwycięstwo hipokryzji. Bukowski pokazał nam część prawdy, której znać nie chcemy, ale której potrzebujemy, a „Z szynką raz!” pokazuje narodziny bestii, która nigdy nie przemieni się w pięknego księcia.

„Znieczulić dupę mózg serce” pisał w jednym ze swoich wierszy. I tyle. A na jego grobie wyryty jest napis „Don't try”. O tym jest także „Z szynką raz!”
Sławomir Domański

czwartek, 16 lipca 2015

Recenzja książki "Mała zagłada" Anny Janko - Wydawnictwo Literackie.

Książka zapomnianej pamięci

                                         Anna Janko i ja. Fotografia Aleksandra Mieczyńska
Ja nawet nie wiedziałem, że jest taka poetka, taka pisarka - Anna Janko. Że ma dużo więcej lat niż wygląda i że od lat pisze wiersze, książki. Literatura kobieca – na samo hasło ciarki zniechęcenia przechodzą. Poszedłem na to spotkanie, bo wakacje, bo trochę więcej czasu, bo wolne, żeby się potem piwa napić.

I najpierw to, co usłyszałem na spotkaniu, to był szok niemały. A potem to Marcin pożyczył mi „Małą zagładę” i popadłem w stupor, w ból, w końcu milczenie.

Bo jest to książka z milczenia, bo jest to książka niepoprawna, że nie wolno o tym mówić. A jak tu być niepoprawnym, gdy mowa jest o zagładzie? O małej zagładzie? O zagładzie dzieci? Tak nie wolno!

Trzeba umacniać podręcznikową wersję aktualnie aktualną wersję, tak jak w filmie „Ida”, że polski chłop mordował Żydów, trzeba utrwalać i się nie bić w piersi, za tę ciemną, katolską hołotę co po mszy szli tych Żydów zamiast nazistów mordować. No bo przecież „nazistów”, nie „Niemców”.

Jak można napisać, że „niemcy” palili polskie wsie, że mordowali kobiety i dzieci, że robili to w okrutny sposób, roztrzaskując niemowlęta o ścianę, że na oczach dzieci ginęli ich rodzice, a one pozostawione sobie, jeśli ich niepomordowali, szły gdzieś same szukać ukrycia, że były wywożone, że wiele z nich nie wie dziś, mówiąc po niemiecku, żyjąc po niemiecku, że pochodziły z okolic Zamościa, ze wschodnich stron Polski.

Zagłada powinna mieć jedno oblicze. Jedno jasne oblicze, które mówi: ginęli Żydzi, Shoah, ta wojna była z antysemityzmu i to antysemityzmu wszystkich europejskich narodów, nie tylko Niemców, a najbardziej to z katolickiego antysemityzmu Polaków, z religii, która każe nienawidzić. Tego trzeba nam się trzymać, żeby się nie poplątało, żebyśmy wiedzieli co i jak. Bo my chcemy do Europy czystej , kulturalnej, z „dobrymi” Niemcami, którzy nas tego ładu nauczą, a nie że „dziadek z Wermachtu”.

Ale co tu zrobić z setkami a może tysiącami wsi w Polsce, na Białorusi, gdzie ten czysty, kulturalny naród szedł i palił, szedł i mordował, deptał po bezbronnych ciałach kobiet i dzieci, w imię lepszego jutra, lepszej, czystszej Europy, jak im się wtedy zdawało, że dziś nikt w to nie chce uwierzyć. Bo lepiej nie wierzyć, że coś takiego było możliwe.

Anna Janko pisze o pamięci swojej, „małej” i intymnej. Ale tych pamięci są tysiące. Tysiące zapomnianych pamięci. Nie tylko samych ofiar, tych, którzy ocaleli, ale także ich dzieci, które wyrastały w cieniu tego jednego jedynego dnia - w przypadku wsi Sochy był to 1. czerwca roku 1943. Pamiętnego, krwawego 1943 roku.

Anna Janko pisze obrazami, refleksjami. Jak na poetkę przystało pisze pięknie i strasznie. Nie boi się, nie cofa, gdy daje głos tym, których „zapomniana pamięć” jest niepoprawna, niezgodna z tym, co chcielibyśmy, a może powinniśmy wiedzieć i słyszeć o historii, żeby to w końcu po ponad pół wieku jakoś ogarnąć zrozumieć i żeby w końcu móc iść dalej – ku światłej i lepszej przyszłości.

Tylko że te zagłady, mniejsze i większe, raz po raz odżywają. I nie ma wspólnego mianownika, nie ma jednego wytłumaczenia. Te „małe” zagłady zawsze mają imiona, tysiące, miliony imion – oprawców i ich ofiar. Dlatego te „małe” zagłady są najważniejsze, to konkretne imiona i nazwiska ludzi, które „ocalały”, tak jak "ocalały" w ostatnim rozdziale książki „Postscriptum. Porządkowanie masakry”.

Dużo jeżdżę ostatnio na rowerze. Jest ładnie, ciepło. W niemal każdej wsi spotykam krzyż i pomnik pomordowanych. Moja żona pisała "magisterkę" o Parzymiechach. Byłem w szoku. Niemcy, tu gdzie mieszkam, na ziemi częstochowskiej stawiali pierwsze kroki na początku września 1939. Regularne oddziały Wermachtu paliły i mordowały tutaj całe wsie. Być może pierwotny plan polegający na całkowitej eksterminacji polskiej ludności szybko się załamał, by odrodzić się na Wschodzie, tam gdzie nikt nie upomni się o los pomordowanych. Anna Janko upomniała się. Upomniała się, bo to była także jej historia.