Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 16 października 2011

Walka księdza z poetą (Magdalena Grzebałkowska "Ksiądz Paradoks. Biografia księdza Twardowskiego)

oficjalna recenzja
Wszystko wskazywało na to, że z kart tej książki będzie wiało nudą. Nie to, że miało być inaczej. Właśnie miało być nudno. Tak jak w niebie.
Wyobrażam sobie księdza pod drzewem. Cenił Kochanowskiego – niechże będzie lipa. Cóż za banalny obrazek. Siedzi sobie Twardowski pod lipą i pisze wiersz. W ręce dzierży pióro gęsie i zapisuje coś w grubej księdze. Refleksje na temat życia. I śmierci. I Boga. Zamknięte w krótkich, epigramatycznych formach filozoficzne gaworzenie, unoszące się nad łąką pełną bożych krówek. Na dobrą sprawę to nie musi być wcale czarnoleska lipa. Może to być grusza – życie księdza Twardowskiego jako wczasy pod gruszą, taka teologiczna nieco agroturystyka. Zasiadam więc z książką Magdaleny Grzebałkowskiej, by kontemplować tę błogość, bo jak mawiał wieszcz nasz największy – „Sławianie! My lubim sielanki”.
Takiej to przyjemnej, niebiańskiej nudy spodziewałem się, biorąc do ręki biografię Jana Twardowskiego „Ksiądz Paradoks”. Chociaż niepokoił tytuł książki, chociaż Jacek Hugo-Bader z okładki recenzenckiego egzemplarza wzywał złowieszczo – porzućcie wszelką nadzieję smakosze lizaków najsłodszych – to miałem nadzieję... Co mówię! Pewność miałem, że pławił się będę w błogich nastrojach, mądrej zadumie i szczytnych wartościach księdza poety, bożego prostaczka, franciszkańskiego braciszka.
Nie chcę powiedzieć, że Magdalena Grzebałkowska zburzyła ten idylliczny obrazek „księdza od biedronek”. Autorka zrobiła coś jeszcze gorszego. Pokazała nam człowieka uwikłanego w świat, który nie pozwala być takim, jakim chce się być. Widzimy pragnienie człowieka, by być poetą i mozolny proces dochodzenia do tego celu. Widzimy księdza, który walczy z pragnieniem sławy i szacunku, bez czego żadna poezja i żadna sztuka istnieć nie może. Widzimy, jak ten wielki twórca zakłada tupecik, by czuć się nieco pewniej. Widzimy człowieka tak bardzo zagubionego w zwyczajnych ludzkich sprawach, aż po groteskowe zagubienie, gdy tłum otacza łóżko szpitalne, na którym wyrusza w ostatnią podróż ksiądz-poeta. Widzimy rozdarcie między kapłanem a mężczyzną, wielbiącym w skrytości kobiety. Widzimy także biednego, samotnego człowieka, który chce jedynie, aby ten okropny świat dał mu na chwilę odsapnąć. Jak to jedno życie mogło pomieścić tyle paradoksów?
Ksiądz i poeta Jan Twardowski – dobro narodowe i symbol człowieka wiary, należący do wszystkich, uświetniający swoim grobem Świątynię Opatrzności Bożej – nawet po śmierci nie będzie miał spokoju. Spokoju nie mają także jego wiersze, będące przedmiotem prawniczych sporów i ziemskich ambicji. Magdalena Grzebałkowska, pokazując losy wybitnego człowieka, zadaje jednocześnie pytania o sens ludzkich starań. Może tak być musi, że na wybitnej twórczości zawsze będą pasożytować polipy próżności, które próbują nadać sens swemu jestestwu, wysysając treść z czyjegoś dzieła. By tylko świecić odbitym światłem. Jak mało trzeba, by na ołtarzu własnych kompleksów i małości poświęcić to, co powstaje jako dzieło dobrej woli.
Sławomir Domański

KALASANTE, ACH KALASANTE. WŁOCHATOŚĆ JAKO KATEGORIA ESTETYCZNA. PRÓBA STRUKTURALISTYCZNO-GENDEROWEJ DEKONSTRUKCJI FILMU "DRŻĄCE TRĄBY" W OPARCIU O TECHNIKĘ PSYCHOANALIZY



Artykuł zawiera spoilery!
Włochatość Pafnucka została przeciwstawiona szmaciankowatości Kalasantego. Jest ona pozornie negatywna. Pafnucy uważa, że jest nieatrakcyjny z powodu swojej włochatości i konfrontuje ją z perfekcyjną, pierwotną, szmacianą nagością Kalasia. W języku funkcjonuje związek „mieć włochate myśli”, co sugerowałoby negatywną konotację erotyczną, W tym sensie Pafnucy symbolizuje seksualną frustrację, ograniczającą się jedynie do przestrzeni marzeń, której obiektem jest idealny body-building człowieka sukcesu. Seksualną prostrację potęguje falliczna symbolika oklapniętej trąby. Ta smutna kreacja postaci pogłębiona zostaje poprzez mało atrakcyjną, wręcz mroczną przestrzeń łazienki – skakanka jako potencja samozadzierzgnięcia, ręcznik w muchomorki jako wariantywny element autodestrukcji w formie przedawkowania substancji toksycznych.
Ten smutny wymiar pogłębiany jest konsekwentnie formą infantylnej narracji, wprowadzającej element sztuki dziecka. Dziecko jest świadome, dziecko ma negatywne doświadczenie. Włochata lalka przestaje być miła. Dlaczego? Skojarzenie z włochatością łona zderzoną z dziecięcą niewinnością wydaje się oczywiste. Kudłata postać zostanie poddana opresyjnym działaniom, mającym kompensować traumatyczne doświadczenie z dzieciństwa, które, choć nienazwane, ale właśnie poprzez to wieloznaczne i dojmujące.
Gdy Pafnucy bierze z półki siekierę i wychodzi na ulicę, by zniszczyć obiekt, w którym skomasowała się przestrzeń totalnej paranoi i niechęci do świata, to odbiorca dostrzega konotację z postacią Raskolnikowa. Raskolnikow przed popełnieniem zbrodni też jest zarośnięty i długowłosy, rzec można włochaty. Jego czyn nie jest pozbawiony swego mrocznego sensu – Raskolnikow wymierza sprawiedliwość w imieniu świata skrzywdzonych. Być może nastąpi konwersja Pafnucego?
Tego prosiaka warto dostrzec. Niby widzimy tylko cień, przemykający po ścianie, ale jest on zapowiedzią przemiany. Chociaż narrator mówi, żeby dać spokój, żeby nie tykać, ale to tylko prowokacja na zasadzie – na złość mamie odmrożę sobie uszy. Ekspresjonistyczny cień prosiaka zmienia perspektywę postrzegania. Pafnucy-Raskolnikow obiektywizuje punkt subiektywnej perspektywy, widząc cień prosiaka jako swój cień zbrodniarza. Ten moment zawahania jest starciem w kondominium dwóch przeciwstawnych natur Pafnucego, w którym teraz możemy dostrzec już nie tylko sprawiedliwego zbrodniarza Raskolnikowa, ale także dobrą, wybaczającą Sonię.
Dopiero teraz dostrzegamy pozorność sukcesu Kalasantego, który niejako jest w nim uwięziony. Alternatywą będzie samo uwięzienie we włochatym futerku i doklejenie trąby zrobionej z rury od odkurzacza. To czym jest Pafnucy w sposób naturalny, Kalasante osiąga przez transgeniczny zabieg dobrowolnego zniewolenia w obcej skórze. Naruszony prosiakiem Pafnucy w bezpośredniej konfrontacji nawiguje w stronę samoświadomej metamorfozy: „To ty jesteś taki, a ja myślałem, że ty jesteś owaki” – mówi. Na to odpowiada Kalasante: „Przyszedłeś tutaj z siekierą, więc nie jestem ci obojętny”. Od tej pory queerowe tendencje do przybierania włochatej formy ustępują dążeniu do autentyzmu. Kalasante czuje się zrozumiany i może zrzucić z siebie obce futro, negatywną włochatość. Z kolei Pafnucy akceptuje swą cielesność i eliminuje z siebie negatywną afiksację na włochatości jako podszytej seksualną traumą.
Drżące trąby są pierwszym od dłuższego czasu filmem rodem z kina psychoanalizy. Wielka ilość tropów kulturowych, symboli o erotycznej proweniencji i archetypicznych odniesień pozwala nam dostrzec szansę na zaistnienie nowej wartości w dziedzinie animowanego krótkiego metrażu.

Historia Pana Boga według celebryty



Co za bezczelność! Taki TEMAT! Taki BOHATER! I kto ośmiela się się GO opisać? Kto ma na tyle tupetu i samouwielbienia, by napisać „biografię” Pana Boga? Podjął się tego zadania bywalec salonów, prezenter zerżniętego z Berlusconiego programu „Mam talent”, gość pustego jak studnia programu niejakiego Kuby W. - Szymon Hołownia. I bardzo dobrze, że tak uczynił, bo Hołownia próbuje stworzyć nowy sposób mówienia o religii.

Właśnie do tego sposobu można mieć najwięcej zastrzeżeń, jeśli chodzi o książkę „Bóg. Życie i twórczość”. Po doskonałym pod względem formy, wzruszającym i momentami zabawnym „Monopolu na zbawienie” oczekiwałem od nowej książki Pana Szymona poznawczego tsunami (aluzja do stylu książki, a jakże, zamierzona!). Język „bożej biografii” buzuje od „fajności” i chociaż autor sam wielokrotnie mówi o tym, że nie powinno się Pana Boga kroić według własnej miary, to poniekąd sam to czyni. Styl książki sprawia wrażenie, jakby autor mówił o w porzo kolesiu, biegającym w bejsbolówce i za dużych spodniach po okolicznych podwórkach i oznajmiającym na przestrzeni dziejów swoje przesłanie. Czasem odpowiedniość stylu wypowiedzi do jego tematu nie jest najgorszą zasadą i pewnie o Świętych czy Kościele (jak w „Monopolu”) można swobodniej, to już samemu Najwyższemu wypadałoby dać trochę tej adekwatności.

Ale to co może razić stylistycznych wybrzydzaczy wcale nie musi być najgorsze w oczach „normalnego” ( w jak najbardziej pozytywnym sensie) czytelnika. Paradoksalnie to, co jest jedyną istotną wadą książki, jest także jej podstawową zaletą. Hołownia chce sprowadzić teologiczne rozważania na grunt naszego codziennego doświadczenia, burzy mur, który skutecznie budowaliśmy między naszym życiem a religijną refleksją, by oddać Bogu co boskie, a cesarzowi co cesarskie, koncentrując się rzecz jasna na cesarskim, a Bogu zostawiając niedzielne półgodzinki.

Jeśli ktoś ma zamiar ujrzeć w książce „Bóg. Życie i twórczość” strumień jasności i pozbawić się przy okazji najmniejszych wątpliwości, ten pewnie srodze się zawiedzie. Hołownia nie ma zamiaru nikogo oślepić i jedyne co robi, to dzieli się swoimi refleksjami, zaprasza do poszukiwania własnej drogi w odkrywaniu Boga i nawet jeśli ktoś poczuje się rozczarowany, to autor uświadamia nam, że innej drogi nie ma. Jedynie osobiste doświadczenie może zbliżyć nas do Prawdy – to najważniejsze, co możemy z tej pozycji wyczytać.

„Bóg. Życie i twórczość.” to opowieść „dobrego celebryty”, kogoś, kto uważa, że warto i należy mówić o Panu Bogu w sposób współczesny; by nie traktować Słowa Bożego jak prehistorycznego zabytku, który możemy jedynie podziwiać przez szkło gabloty w muzeum, ale że jest to żywe słowo samego Boga, które powinno stać się dla nas „życiowym GPS-em”. Jeśli ktoś zarzuca Szymonowi Hołowni szpanerskie lanserstwo powinien sięgnąć po jego książki, bo ja mam cały czas wrażenie, że ta medialna popularność jest dla autora jedynie środkiem do celu, jakim jest opowiedzenie współczesnym, bliskim nam językiem historii, którą ludzkość zna od tysiącleci.

SZALALALA, SZALALALA - EWO, EWO, SZALALALA, SZALALALA KOCHAM CIEBIE - EWO, EWO MA


SZALALALA, SZALALALA - EWO, EWO, SZALALALA, SZALALALA KOCHAM CIEBIE - EWO, EWO MA

Mój mistrz duchowy, Bohumil Hrabal, napisał takie oto słowa prawdziwe: "kurwiarstwo jest zajęciem ludzi niemajacych innego zajęcia". "Ewa" jest z jednej strony filmem społecznym, poruszającym dotkliwe ludzkie problemy, z drugiej jest to naturalistyczna definicja kobiety. Grzech Ewy to ciekawość, chęć przetestowania, czy nie ma lepszej opcji. Generalnie – czy to w Biblii, czy w przypadku Pandory – owa ciekawość nie niesie ze sobą dobrych skutków.
Zacznę od strony wizualnej – jest pięknie. Zawsze lubiłem na kacu pospacerować sobie z rana po robotniczej dzielnicy, gdzie dominują bloki z lat 50-tych. Jesienią, jak spadną liście, jest najpiękniej. Taka old-industrialna przestrzeń ma swój urok czegoś niepotrzebnego, innego, w poprzek obowiązującym standardom telewizyjnym ładnych osiedli z uporzadkowaną zielenią. Takim terytorium old-industrialnych doznań są śląskie familoki i właśnie ich piękno udało się oddać Adamowi Sikorze w filmie „Ewa”. Jest to cudowna, wręcz magiczna sceneria dla opowieści o współczesnej Ewie, która ma na imię Gizela i jej Adamie czyli Erwinie.
Prawda rzeczywistości w filmie to kontrast między szarym życiem, prowadzonym przez Gizelę i Erwina a kolorowym światem, który kusi wielością barw i kształtów. W tym pożądanym świecie jest jednak obcość, jakaś przedziwna w ogóle nieobecność. Gizela, wkraczając do tego świata, jakby istniała w dekoracji, za którą nic nie ma. Prawdziwe życie to syf jej mieszkania i męcząca codzienność – dzieciaki nie mają na wycieczkę i komputer, Erwin musi tarzać się w bieda-szybach i ryzykować życie, aby nie dać rady.
Jest w filmie Sikory świat, który przemija. Reżyser czuje go świetnie – śląska rodzina ze swoimi wartościami została wrzucona do lamusa. Honor górnika został zgnojony. Erwin jest odstawionym na boczny tor wrakiem. Został ukształtowany do szacunku dla pracy i tradycji, ale jego wiara jest przeżytkiem. Sam staje się ofiarą nowego świata, gdy cwaniaczek wciska mu złodziejski kredyt – przypomnijmy sobie centra naszych miast, wypełnione bankoidalnymi tworami, które mechanizmy okradania biednych ludzi nazywają produktami! Erwin nie rozumie, że w świetle prawa można okraść drugiego człowieka. Marzy tylko, by zapewnić byt swojej rodzinie – dać żonie ładny telewizor, dzieciom komputer, którego zazdroszczą kolegom w szkole.
Ewa jest bystrzejsza, wie, że nie ma nic darmo. Poprzez pracę sprzątaczki zderzona z luksusowym światem, chce zmienić swoją rzeczywistość. Zrozumiała prędzej od Erwina, że wierność śląskiej tradycji z mężem górnikiem jako głową rodziny skaże ją i dzieci na nędzną wegetację. Krok po kroku wchodzi w świat nowoczesności z jej kultem wygody i pieniądza, pożąda go. Stając się prostytutką wewnętrznie nie zdradza swojego męża, wszystko robi tylko dla pieniędzy, wychodząc z założenia, że dupa nie szklanka. Gizela pojmuje, że kto stoi w miejscu ten się cofa, że w związku z tym nie może cofnąć się przed skurwieniem, jeśli chce spełnić swoje pragnienie lepszego życia. Jej czyn staje się metaforą współczesnych czasów, w których agresywne działanie staje się metodą sukcesu, gdzie nie ma miejsca na dylematy moralne, gdzie jedynym miernikiem człowieka staje się mamona i dobra, a człowiek jest targetem. Cena, jaką zapłaci Gizela, jest wobec tych prawd nieistotna.
Pomyślałem, że Erwin mógł ocalić rodzinę. Nie musiał stać z boku, jak ten dupek Adam. Mógł pierwszy sprzedać zdewaluowaną walutę, jaką jest męski honor. Mógł jak bohaterowie „Full Monthy” robić z siebie pajaca ku uciesze sobie podobnych, złamać zasady, w których został wychowany, olać tradycję, z której się wywodzi. Wtedy miałby szansę zrozumieć otaczający go świat, gdzie wspólna biesiada jest reliktem ze śląskiego skansenu osobliwości, archaicznym obrazem w stylu Jerzego Dudy-Gracza. Jest w filmie Adama Sikory wiedza o tych ludziach, jest także nostalgia za światem tradycyjnych wartości i tradycyjnej rodziny, które skazane są na profanację, skurwienie wobec wartości serwowanych przez telewizyjną iluzję, za którą nie ma niczego. W tym skurwiałym świecie hrabalowskie kurwiarstwo staje się obowiązującą normą, a to z tego prostego powodu, że w tym świecie nie ma nic lepszego do roboty, bo dzieje się on poza zasadą powinności. 

Czeska śmierć

Był taki film "Czeski sen". Film opowiadał historię nieistniejącego supermarketu. Twórcy przeprowadzili akcję reklamowo-promocyjną, rozdawali ulotki z promocjami, tworzyli banery i reklamy dla mediów. Wszystko po to, aby w dniu otwarcia zwabić na wielką łąkę pod Pragą tysiące Czechów, którzy na mecie swojego biegu ujrzeli kolorową fasadę marketu "Czeski sen", za którą nie było niczego prócz nieba i tejże łąki. Kolejna czeska mistyfikacja

Z tym "Czeskim snem" jest trochę jak z Panem Bogiem w ujęciu naszych południowych sąsiadów - wszyscy mówią, że jest, ale... Czesi lubują się w swoich mistyfikacjach - "Rękopis królowodworski", XIX wieczny nibydokument (mockument)będący parodią genezy czeskiego państwa, Jara Cimrman, haszkowska "Partia Umiarkowanego Postępu", czy wspomniana przez Szczygła w "Zrób sobie raj" wietnamska 19-sto letnia pisarka, która zdobyła najważniejszą nagrodę literacką w Czechach, a potem okazała się być 40-letnim dziennikarzem (w konkursie mogli startować literaci przed trzydziestką (1. Jak ma się taką tradycję we krwi, to rzeczywiście z Panem Bogiem można mieć problem. Po lekturze książki "Zrób sobie raj" ma się wrażenie, że nieufni Czesi traktują Pana Boga jako kolejne wielkie dowyobrażenie. W "Obsługiwałem angielskiego króla" jeden z bohaterów mówi tak: "Największą firmą jest Kościół katolicki, który handluje czymś czego nikt nigdy nie widział, czego nikt nigdy nie dotknął, jak świat światem nigdy tego nie spotkał, i to jest właśnie to, co nazywamy Bogiem".

W porównaniu do książki "Gottland" ostatnia książka Mariusza Szczygła jest o wiele bardziej spójna. Na korzyść działa tutaj tematyczna jednolitość i celowość w układzie reportaży. Autor przybliża polskiemu czytelnikowi Czechów w kontekście ich dramatycznej wręcz niechęci wobec Boga i religii. Ja osobiście przeczytałem tę książkę niemal jak powieść. Urzeka płynność, z jaką Szczygieł najpierw rozwija swą opowieść, a potem przechodzi od jednej historii do drugiej, by zakończyć dramatycznym reportażem o czeskim pogrzebie, którego właściwie nie ma, gdzie nasuwały mi się tak silne skojarzenia z "Nowym wspaniałym światem" Huxleya, że dopiero po zakończeniu książki dotarła do mnie pełna smutku wymowa tytułu. To książka o śmiechu przez łzy, o samotności i wręcz kosmicznym zagubieniu.

Ale jest też tutaj o Polakach. A raczej o polskim Kościele - zwycięskim i tryumfującym. Ciekawa rzecz, że Tomasz Halik, wybitny czeski teolog wiele razy przytaczany w książce, twierdzi, że marginalny charakter czeskiego Kościoła jest czymś dla wiernych bardzo dobrym. Po prostu jest to szczery, autentyczny wybór człowieka, który przystępuje lub uczestniczy we wspólnocie z własnej woli i świadomie, a nie, jak jest to w naszym kraju, "dziedziczy" niejako wiarę po rodzicach. Szczygieł wspomina także o trudnych relacjach historycznych Czechów z Kościołem katolickim - ścięcie Jana Husa w Watykanie, bitwa pod Białą Górą i publiczna kaźń czeskich panów, dominacja katolickiej dynastii Habsburgów podczas zaboru. To ukazanie Kościoła jako instytucji ekspansywnej i dominującej było dla mnie zdumiewające, choć wiem, że np. w krajach skandynawskich i nadbałtyckich ruch neopogański często porusza kwestię narzuconej tożsamości. Czytając "Zrób sobie raj" naszła mnie między innymi refleksja, czy nadejdą kiedyś czasy, że religia chrześcijańska stanie się tym, czym była nim stała się dominującą ideologią średniowiecznej Europy. Być może wśród czeskich katolików tak właśnie jest. Polski katolik, czytając ten zbiór reportaży, może zadać sobie pytanie, czy "monopol na zbawienie" serwowany nam przez dostojników i proboszczów nie jest przypadkiem słabej jakości. Banalne, ale znów prawdziwe staje się twierdzenie, że ilość nie przechodzi w jakość (2. I czy nam, naszym kapłanom ta sytuacja przypadkiem nie pasuje. Jest taki obraz w książce, gdzie polscy pielgrzymi, którzy przybyli do Czech na spotkanie z papieżem, przekrzykują wszystkich pozostałych. Najlepsi katolicy we wszechświecie.

Z Mariuszem Szczygłem mam jeden problem. Mogę go czytać, nie mogę go oglądać i słuchać. Od razu wracają do mnie demony przeszłości z czasów głupiego jak but talk-show "Na każdy temat". Wiem, że nie tylko ja mam ten problem, dlatego zazdroszczę tym, którzy mogą dziś czytać jego reportaże i nic nie wiedzą o jego kretyńskich pytaniach i głupich minach strzelanych do kamery. Cóż - teraz to wszystko i tak nie ma znaczenia, bo "Zrób sobie raj" to jedna z najlepszych książek, jakie czytałem, która wyszła na polskim rynku wydawniczym w ostatnich latach (trudno mi sobie przypomnieć bym czytał coś równie dobrego - Stasiuk, Pilch, Tokarczuk nie wytrzymują porównania z tą konkretną pozycją), bijąca na głowę nie tylko reportaże. Jest to pełna wiedzy o Czechach i Polakach, świetnie napisana, bardzo aktualna i zmuszająca do refleksji literatura z najwyższej półki.


(1 więcej o czeskich mistyfikacjach tutaj http://ladnatwarz.filmaster.pl/notka/czeskie-mistyfikacje/
(2 tutaj link do tekstu Magdaleny Środy dla ciekawych
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,To-jest-najwiekszy-problem-polskiego-katolicyzmu,wid,13350019,komentarz.html?ticaid=1c42c&_ticrsn=3