Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 10 czerwca 2012

Lokalnie nakręceni czyli "Nie czekaj na sobotę - nakręć film!"


licznie przybyli mieszkańcy Mstowa

1 czerwca  w Gminnym Ośrodku Kultury w Mstowie miał miejsce finał konkursu filmowego "Moja gmina w obiektywie". Z tej okazji mieszkańcy Mstowa i okolic stworzyli swoje filmowe impresje, dotyczące miejsca, w którym żyją. Oto nagrodzeni:

W kategorii “Świat i ludzie wokół mnie” nagrodzono:
miejsce I – film pt. “Mstowskie Love Story” - Agnieszka Kozłowska
miejsce II – film pt. “Śmieciowo mi” - Monika Błaszczyk
miejsce III – “Wsi wesoła, wsi spokojna” - Karolina Bartelak
W kategorii “Piękno ziemi mstowskiej moimi oczyma” nagrodzono:
miejsce I – film pt. “Wędrówki mstowskiej myszki” - Monika Siwek
miejsce II – film pt. “Nieznane zabytki Mstowa” - Michał Gloc, Mateusz Wysocki, Damian Gurtman
miejsce III – film pt. “Moje magiczne miejsce” - Ewa Szczot

Nagroda specjalna przyznana przez Artura Barcisia - film pt. “Powódź w Mstowie” - Patrycja Kocimska
Wszyscy nagrodzeni i uczestnicy otrzymali wspaniałe nagrody: aparaty cyfrowe, filmy, książki i koszulki ufundowane przez GOK i Nowe Horyzonty Edukacji Filmowej. Warto wspomnieć, iż konkurs filmowy “Lokalnie nakręceni” otrzymał dofinansowanie w ramach działania Małe Projekty w ramach Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich na lata 2007 – 2013 i znalazł się na 5 miejscu listy wszystkich zakwalifikowanych projektów.


Do sali widowiskowej GOK-u licznie zawitali mieszkańcy Mstowa i okolic. Byli także przedstawiciele lokalnych władz na czele z wójtem Adamem Jakubczakiem. To on poparł mój pomysł stworzenia takiego lokalnego konkursu, który proponowałby aktywne i estetyczne spojrzenie na wieś i jej problemy. Wraz z Krzyśkiem Dryndą - dyrektorem ośrodka - i Mariolą Chojnowską, która pomogła stworzyć projekt, udało nam się zrealizować wyjątkową imprezę, której głównymi bohaterami byli sami mieszkańcy gminy i ich dzieła. 
Gościem specjalnym był aktor seriali "Miodowe lata" i "Ranczo" pan Artur Barciś, który opowiadał o swojej karierze, o serialach i o swoich częstochowskich korzeniach. Muzycznie imprezę okrasiły lokalne "jarzębiny", czyli zespół KGW "Mstowianki".




Imprezę swoim patronatem objęły Nowe Horyzonty Edukacji Filmowej - ogólnopolski projekt, który funkcjonuje przy stowarzyszeniu Nowe Horyzonty, reprezentowany przez Karolinę Śmigiel. Dziękuje też za poparcie Kamili Tomkiel, z którą prowadziłem wstępne rozmowy. Oto relacja na stronie NHEF, gdzie można obejrzeć nagrodzone filmy http://www.nhef.pl/edukacja/aktualnosci.do?id=2246 .

Pomysł był mój, a jego inspiracją był dokument "Czekając na sobotę", który przedstawiał polską wiejską młodzież jako pozbawioną ambicji, niezdolną do żadnej życiowej kreatywności, znudzoną i pijaną; żyjącą tylko od soboty do soboty, gdy w klubie "Nokaut" dzieją się pijacko-erotyczne bachanalia. Taki był też tytuł mojej prelekcji "Nie czekaj na sobotę - nakręć film!", gdzie starałem się wykazać, że polska kultura to w dużej mierze wieś z jej dorobkiem. Wkrótce zaprezentuję szerzej na lapsusofilu swoje spojrzenie na te sprawy, a na razie czekam na kontynuację konkursu, by idea się rozwijała. 


Serdeczne dzięki dla mieszkańców za uczestnictwo i liczne przybycie na imprezę. Bez Was Szanowni Państwo nic by się nie udało! Byliście wspaniali: Wy i Wasze filmy! Dziękuję mojemu przyjacielowi Adamowi za wsparcie i doprowadzenie do tej imprezy! Stary - wiem jak Ci ciężko, jak wiele chciałbyś zrobić dobrego dla swojej miejscowości i ludzi, którzy tam żyją. Wiem, że często nie masz szans i napotykasz na mur przy wszystkich swoich dobrych chęciach i wielkiej uczciwości. Oby takich imprez było jak najwięcej, bo społeczność tej gminy zasługuje na wszystko, co najlepsze! Dzięki wszystkim, którzy poparli ten projekt i pomogli go przygotować




piątek, 8 czerwca 2012

EuroPolska

onet.sport
Sławek i Slavko
To już dziś. Nie będę ściemniał, czekałem na to dziś od kilku lat chudych polskiego futbolu. Prawdziwym testem na to, czy Euro się udało, czy nie, nie będą dla mnie hotele, restauracje, drogi dojazdowe, czy dworce. Prawdziwym testem będzie dla mnie, czy polska reprezentacja wyjdzie z grupy i czy nie damy ciała na oczach wielkiego Puto (oby przyjechał). Tak - zgadzam się, legia cudzoziemska to nie jest najlepszy dla mnie wariant, ale zwalam na Smudę. Jego kadra, jego wizja, jego odpowiedzialność. Kibicuję biało-czerwonym. Od 1982, gdy w Stanie W. zdobyliśmy trzecie miejsce czekam na mecze jak ten z Peru czy Belgią. Cieszyłem się z awansów do ważnych imprez, a jakże. Jednak kompromitacje, których tam doświadczaliśmy kosztowały mnie tęgiego kaca po meczach z Koreą, Portugalią, Ekwadorem, Niemcami czy Austrią. Jak głupek cieszyłem się po losowaniach, by te porażki stawały się jeszcze gorsze do przełknięcia. Może się uda? Uczyni to Smuda?

Wszyscy zapominamy o blamażu z Koko Spoko i gramy Libera. Po prostu nie da się tej piosenki słuchać taka jest głupia. I naprawdę nie mam nic do pań z KGW Jarzębina, są całkiem sympatyczne, ale bez jaj. Zawsze uważałem, że Smuda powinien objąć kadrę. Zawsze tzn. po sukcesach z Widzewem i Wisłą.Dlaczego? Bo, ponieważ, albowiem, jak to określił JP, jest Franz "stalinowcem futbolu". Chyba dlatego  bierze do kadry tych wszystkich Perquisów, Obraniaków, Boenischów. Kwestie narodowe są dla niego mniej ważne od futbolu i wizji zespołu. Dlatego mu wybaczam. Podoba mi się ten spokój i skupienie, którego chyba brakowało w minionych startach Polaków. Wydaje się, że wyciągnięto wnioski z wpadek poprzedników. Ale zobaczymy na boisku, bo szczęście jest po losowaniu przy nas. Już raz tak myślałem... Nawet trzy, nawet cztery, bo odpadnięcie w eliminacjach do mundialu w RPA z takiej grupy to była katastrofa, albo jak Łotysze nas wyprzedzili w eliminacjach do Euro w Portugalii 2008. Szit. Mam nadzieję, że Smuda stworzył obronę na miarę europejskiej piłki. Jest na szczęście Szczęsny. Z przodu duet Błaszczykowski-Lewandowski będzie dobrze współgrał, tak jak w Bundeslidze. Smuda wzoruje się na Grecji Renhagela z Porugalii. Grecja osiem lat temu wygrała mistrzostwa świetną taktyką i obroną, niepięknie ale skutecznie. I oby pamiętali o tym dziś Polacy - Grecy byli już mistrzami Europy.

Ale żeby nie było zbyt kolorowo - dupa zawsze z tyłu. Sukces reprezentacji umocni na stołku PZPN, tych wszystkich "fryzjerów" i "krętaczy" polskiego futbolu. Tyle że jak mam alternatywę Tomka to dopiero miękną mi kolana. Na AWFach powinni zacząć uczyć etyki jako najważniejszego przedmiotu, bo to środowisko jest przeżarte. Co minister to skandal albo kraty albo mafijny wyrok. Dlatego pani Mucha mi nie przeszkadza, choć o sporcie chyba pojęcia za dużego nie ma, a o piłce w ogóle. Niech sobie śpiewa EuroKoko, byle nie brała. Najniższe kryterium wystarczy na razie. Z drugiej strony po ewentualnym, odpukać, blamażu polska piłka będzie podnosić się długo, bo likwidacja PZPN nieunikniona i znowu będziemy czekać 20 lat na ważne mecze. Jak to w polskiej piłce- sytuacja patowa. A ja tęsknię za Bońkiem na tym stanowisku. Ale czy to wykonalne? Gdyby Listkiewicz nie wyswatał Blattera, a Surkis nie gościł po bojarsku tych wszystkich UEFowskich notabli, to pewnie Euro zobaczylibyśmy jak świnia niebo. Cieszmy się z tego, co mamy. Ja się cieszę i zapowiadam w miarę możliwości relacje na lapsusofilu. Slavko-Sławko-Lapsus
PS. A ja będę śpiewał "Do boju Polsko".

8. 06 Polska-Grecja 1-1  , Rosja - Czechy 4-1

Świetna pierwsza połowa, uwieńczona pięknym golem Lewandowskiego po podaniu Boenischa. Szkoda zmarnowanych sytuacji, szczególnie Perquisa i pięknego strzału Murawskiego, ale w tym wypadku grecki bramkarz popisał się niesamowitą paradą. Dlaczego w drugiej wszystko się popsuło? Ale mimo straty gola i czerwonej kartki dla Szczęsnego mieliśmy szczęście. Obroniony karny przez Tytonia cieszy mnie bardziej niż
gol Lewandowskiego. Szkoda dwóch punktów, ale sytuacja jest pozytywna i po raz pierwszy od 1986 roku zdobywamy punkt w meczu otwarcia.
Z meczu Rosja -Czechy oglądanego w "Strefie kibica" nie pamiętam zbyt wiele. 4-1 dla Rosji i dwie braki Ałana Dżagojewa. Był gol kontaktowy Pilara, ale R przycisnęli w końcówce. Wydają się silni. Myślę, że dobrą opcją w tej sytuacji byłoby zwycięstwo Czechów z Grekami, bo do końca wszystko pozostałoby w naszych rękach, nawet przy porażce z Rosją. Z drugiej strony wtedy Czesi we Wrocku gryźliby trawę. Wszystko jest możliwe, a plan minimum to nie przegrać z Rosją.
 Dziś rusza najsilniejsza grupa - Niemcy z Portugalią, Holandia z Danią. Ale brzmi.

9.06 Dania-Holandia 1-0, Niemcy-Portugalia 1-0

Rozkminiam, co zdarzyło się w szatni podczas meczu z Grecją. I chyba zawiniła taktyka. Zamiast "dorżnąć watahę" słabych Greków, wsiąść na nich zaraz po gwizdku, Smuda zarządził spokój i bronienie wyniku. Albo nie było już sił. Albo jedno i drugie. Dlaczego nie dokonał zmian, jeśli brakło sił? Ten mecz powinniśmy wygrać. Strach przed Rosją jest duży. Praktycznie nie wiem, co możemy im przeciwstawić. Za to Duńczycy pokazali jak wygrywać mecze z silniejszymi. Napakowana nazwiskami jak "dobra kasza słoniną" Holandia rozbiła sobie nos o taktyczną konsekwencję Danii. Mecz Niemców z Portugalią najbrzydszy, ale czego się było spodziewać. Portugalczycy zapłacili słono za swój strach, tak z Niemcami wygrać se ne da.

10.06 Hiszpania-Włochy 1-1, Irlandia- Chorwacja

Pierwszy mecz klasyk - twardy bój o każdy metr boiska i pudła Torresa. Del Bosque pewnie powiedział mu - wchodzisz i strzelasz.Nie strzelił. A mógł ,zamiast lobować, podawać  na prawo. Byłoby 2 -1 dla Hiszpanii. Irlandczycy, którym kibicuję, przegrali na własne życzenie. Myslę, że się nie podniosą po tym ciosie. Napięcie przed meczem Polska - Rosja. Wytypowałem 3-0 dla Rosji. Zawsze się mylę, to może tez tym razem. Tylko czy to oznacza, że będzie 4-0?

11.06. Anglia - Francja 1-1, Ukraina-Szwecja 2-1

Liczyliśmy, że to my mamy moc, a tu moc pokazała drużyna Błochina - to jak po straconym golu rzucili się na silnych Szwedów, by wyrównać a potem ich dobić i trzymać za gardło do końca powinno Smudę i naszą ekipę przyprawić o czerwone lica. I piszę to w dniu meczu Polska-Rosja. Piszę z obawą.
Anglia- Francja to najlepsza pierwsza połowa turnieju. Potem Anglicy siedli, ale dobrze bronili się przed świetnie nacierającą Francją. Piękne gole i akcje. Młoda drużyna angielska nie przyniosła wstydu, a Francuzi pokazali jak ciekawym zespołem dysponują. A dziś? Oby nie stracić gola. To klucz.

12.06 Grecja-Czechy 1-2, Polska - Rosja 1-1

Akurat zwycięstwo Czechów typowałem prawidłowo - po pierwsze Grecy są słabi, powinniśmy im wlepić z 3-1. Po drugie Czesi do solidny zespół, który popełnił taktyczne błędy z Rosją, próbując grać asekuracyjnie i bez wywierania presji. Mecz jednak nieciekawy piłkarsko. Cieszy za to świetny poziom meczu z ruskimi, bylismy lepsi, powinniśmy wygrać. To, co zrobił Kuba dowodzi jego światowej klasy, choć nie widzę, żeby grał turniej życia - bramka marzenie i do tego bez asysty. Oby Euro spowodowało, że narodzi się kolejna legenda polskiej piłki - tym razem rodem z ziemi częstochowskiej. Wspaniały Perquis w obronie. Myślę, że jesli  zagramy tak dobrze z Czechami, to jesteśmy w ćwierćfinale! Jest to drużyna absolutnie w naszym zasięgu, jeśli będziemy grać konsekwentnie.

Ale to mało ważne, ważne jest, dlaczego nie poszedłem na Strefę Kibica? Ukryłem się w swoim prywatnym schronie przed ruskimi hordami. Wyraźnie słyszałem jak przebiegali nad moją głową, szukali mnie , chcieli zatłuc. A ja siedziałem jak za komuny przy zgłuszonym odbiorniku i pytałem - wejdą, nie wejdą? Nie weszli, nie wsadzili, nie zabili. O co chodzi? Przypomina mi się suchar sprzed lat. Wchodzi gość do baru mlecznego i pyta - Są ruskie? - Wyszli - odpowiada pani w prawie białym, spoconym fartuchu.

13.06 Dania - Portugalia 2-3, Niemcy-Holandia 2-1 14.06 Włochy- Chorwacja 1-1, Hiszpania-Irlandia4-0

Duńczycy zadziwiają swoją ambicją i byli blisko wymarzonego remisu, który dawałby im duże szanse. Chociaż Niemcy i tak wychodzą, więc może trochę im odpuszczą. Szanse na remis realne, więc wszystko rozstrzygnie mecz Holandia-Portugalia, a tu może paść każdy wynik. Świetny, holenderski team praktycznie za burtą, chyba że zdarzy się cud. Szok - stawiałem na "oranje" przed mistrzostwami.

Wczoraj kryzys - obejrzałem tylko drugą połowę mało ciekawego meczu z Irlandią. Irlandczycy zagrali swoje i odpadli jako pierwsi z turnieju. Włosi wygrają na 99% z Irlandią i wychodzą. O awansie drugiej drużyny zdecyduje mecz Hiszpania-Chorwacja i uśpieni wysokim zwycięstwem Hiszpanie wcale nie muszą wygrać. Wszystko w rękach ambitnych Chorwatów. Nie są bez szans.

15.06 Francja - Ukraina 2-0, Anglia-Szwecja 3-2

Dwa niesamowite mecze. Francja jest świetna. Staje się moim faworytem do tytułu. Naprawdę ciekawa drużyna, grająca w niesamowitym stylu. Bramki Cabaye'a i Meneza cudo. Ale sama śmietana to mecz Anglia -Szwecja. Najpierw bramka dla Anglii, potem świetna gra Szwedów - najpierw wyrównanie, potem prowadzenie 2-1. I rewelacyjna końcówka Anglików i przepięknej urody bramki Walcotta i majstersztyk Welbecka wykonany piętą i tyłem do bramki. Najlepszy mecz mistrzostw. W ogóle to Euro obfituje w świetne i emocjonujące mecze.

Dziś mecz najważniejszy mecz od 40-stu lat. Tyle mam do powiedzenia przed meczem Polska-Czechy.

No i zesrało się. Koniec.

sobota, 2 czerwca 2012

Nocny Marek

Trochę spóźniam się z tym wyznaniem miłosnym, ale dym był taki że ho ho ho, więc dziś dopiero o spotkaniu z Markiem Nowakowskim - pisarzem warszawskich mikroklimatów. Pokochałem jego pisanie w sposób naturalny jako konsekwencję licealnego  uwielbienia dla Marka Hłaski. Jego menelskie opowiadania z "Księciem nocy" i "Hadesem" na czele zapijałem hektolitrami piwa w studenckich, częstochowskich knajpach, gdzie włóczyłem się do południa zamiast siedzieć na zajęciach. Adam mi je podsunął (dzięki Adam) i wpadłem w tę prozę po uszy. I nic nie wiedziałem o "Raporcie o stanie wojennym" czy "Notatkach z codzienności".

Dziś Marek kojarzony jest ze stroną prawą. Tak jak wielu pisarskich "nielibertynów", w opozycji do tych,  którym w głowie jedynie gejowskie hocki-klocki i poprawne politycznie nadymanie, Nowakowski krytycznie patrzy na Tuskoland. Chce być obok głównego nurtu - tak jak zawsze. Pisze ponoć do "Gazety Polskiej" i choć nie znam i nie czytam, nie odbieram tego jakoś dramatycznie, a nawet rozumiem, bo spektakl bezpardonowej hipokryzji P(ełniących) O(bowiązki) wydaje mi się z dnia na dzień coraz bardziej niesmaczny.

Podczas spotkania w częstochowskiej Bibliotece, które prowadziła Pani Elżbieta Wróbel z Akademii Jana Długosza, pisarz opowiadał o swojej najnowszej książce - autobiografii literackiej "Pióro". Dotyczy ona lat 1956-1965, tego pierwszego zachłyśnięcia się wolnością po stalinowskim mrozie. Dla Marka był to czas pisarskiej inicjacji. W kontekście swojej książki autor opowiadał o swoim punkcie widzenia literatury. Zawsze być z boku, schodzić do marginesów rzeczywistości, podsłuchiwać życie od spodu, bo tam odbija się echo prawdziwego być. W pustych szklankach, brzęczących flaszkach znaleźć to , co zaciemnione pod pozorami ładności. Marek mówił też o swych literackich mistrzach i przyjaciołach, o tych wszystkich pięknych i mniej pięknych ludziach, którzy go ukształtowali.

Ale to wszystko małe miki, bo po spotkaniu Marek poszedł z nami. Ogródek koło dworca, piękny wieczór majowy, wódeczka pod sajgonki i opowieści. Rozmowa o literaturze, świecie, takich różnych, że Częstochowa jest ładna. Jacek, dzięki któremu mogliśmy z Mistrzem wypić i pogadać, politykować próbował po swojemu, Adam był w szoku, ja też. W zachodzie słońca przypłynął do lokalu pan Dobraczyński, który na automacie lokalowym wypykał 4 stówy i poił teraz damy swe wiekowe. I przyszedł taki pan starszy, przyjechał, bo nóg brakowało mu obu i gadali z Markiem o więzieniach z lat 50-tych, chociaż mu wózyk się rozjechał, każde kółko w swoję stronę pojechało, czem człek się zafrasował i upijał nam łyk po łyku wódzianki "Krupnik". I wpadł synal tego pana bez nóg i zajadał nam śledzie sfojskie z chlebkiem, bo był głodny taki. I wpadła nałożnica pana beznożnego, z nosem złamanym, która wyglądała, jak stara pokahontas i mizdrzyć się do Marka zaczęła. A on siedział, palił cieniutkie papierosy, popijał i mówił i opowiadał, i swoim magicznym słowem, które panowało nad nami, umagiczniał ten dziwny wieczór i tajemniczy. I było pięknie, inaczej niż zawsze, kiedy o zmroku trzeba było ruszyć do domów, bo ostatnie autobusy odjeżdżały.

Marek ma wpaść do Częstochowy, obiecał to Jackowi, na zaproszenie częstochowskiej Solidarności i może powtórzymy te rozmowy gdzieś na Jurze. Pisarz mimo swoich 77 lat jest w świetnej formie i mam nadzieję na dalsze części wspomnień po książce "Pióro". A za zdjęcia serdeczne podziękowania Pani Halinie Nalichowskiej, z którą mam przyjemność sąsiadować na fotce powyżej.

wtorek, 29 maja 2012

Taktyka "świra"


                                                                                                oficrec
Akcja najnowszej powieści Krzysztofa Vargi „Trociny” zaczyna się w pociągu, który utknął w polach, gdzieś między Warszawą a Wrocławiem. Nic to dziwnego, biorąc pod uwagę, że bohaterem jest Piotr Augustyn – komiwojażer, pracujący dla korporacji. Nietrudno zatem wyobrazić sobie, jaki jest klimat tej powieści. PKP nie od dziś jest u nas symbolem narodowej rozpaczy i poczucia niemożności – pociągi zatrzymują się na stacji „Łąki” i nie wiadomo, kiedy ruszą, albo rozbijają się w katastrofach komunikacyjnych, albo jadą kilka godzin jakimś niemożliwym do wyobrażenia dla przeciętnej logiki objazdem. Każdy, bądź prawie każdy zna ten stan, kiedy siedząc kilka godzin w przedziale, nie myśli o niczym innym, tylko o tym, aby poderżnąć gardło całej rezolutnej gromadzie kolejarzy, kwitujących naszą wściekłość bezradnym rozłożeniem rąk. Znamy to uczucie, gdy furia zmienia się we frustrację i nic nie jesteśmy w stanie zrobić, by w końcu pogodzić się z sytuacją, przeklinając PKP. Bohater „Trocin” znajduje wyjście z tego stanu – co prawda pozostaje bezradny, ale swoją frustrację przelewa na ekran służbowego laptopa, pisząc swoistą odę do nienawiści.
Piotr Augustyn nienawidzi wszystkiego, co możemy określić jako polską specyfikę – komuny i swojego dzieciństwa, Kościoła i kultu Matki Boskiej, wsi i ludzi tam mieszkających, Warszawy i pracy w wielkiej korporacji, kultu Adama Małysza i zawodów żużlowych; nienawidzi w końcu rodziny i Polski. Ulgę przynosi mu tylko słuchanie mistrzowskich wykonań muzyki dawnej, robi to, by w pięknie odreagować wszystkie swoje lęki i żale. W Piotrze Augustynie kumuluje się cała frustracja i samotność wobec dołującej, polskiej rzeczywistości. Czytelnik w Piotrze Augustynie może odegrać się za całą swoją życiową beznadzieję, w świecie rządzonym przez mamonę i dobór naturalny. Nie jest to zatem powieść dla niepoprawnych optymistów. I bardzo dobrze.
Kluczem dla zrozumienia głównego bohatera może być postać Adasia Miauczyńskiego, wykreowana przez Marka Koterskiego, a w szczególności jego wersja z filmu „Dzień świra”. Zadaję sobie pytanie, w jaki sposób ten antypatyczny typ mógł stać się jedną z ikon polskiej zbiorowej wyobraźni? Było jednak w Adasiu coś miłego – idealizm, miłość ojcowska. Dzięki temu mogliśmy ulokować w „Świrze” cały nasz żal do świata, z którym się męczymy. Na tym tle Piotr Augustyn to prawdziwy hardcor polskiego „narzekactwa”, a jego miłość do muzyki przypomina Hannibala Lectera - rzec można, że jego nienawiść do świata jest monstrualna, że jego malkontenctwo to tsunami obrzydzenia, nuklearny womit wszystkich polskich wstrętów. Jest w tej książce masochistyczna podnieta, płynąca z wyrzucenia z siebie całego zalegającego szlamu złych emocji i upokorzeń. W tym sensie „Trociny” mają działanie oczyszczające - co prawda wywołują torsje, ale potem czujemy się już lepiej.
Powieść początkowo czyta się świetnie i jest ona gęsta od mrocznego, psychodelicznego humoru, który charakteryzuje nienormalności naszego dnia powszedniego. Niestety w pewnym momencie wszystko zaczyna utykać, zaczyna się jakieś niepotrzebne mielenie i horrorowe klimaty. Zaletą „Dnia świra” była aforystyczna zwięzłość obrazków z życia. U Vargi w pewnym momencie świat powieści rozciąga się niemiłosiernie i traci wyrazistość, ale formuła „pętli”, którą przyjął pisarz, wymagała narracyjnego doprowadzenia wszystkiego do końca. Ta „pętla” najpierw dusi, nie daje oddychać, ale po pewnym czasie przyzwyczajamy się do niej i zostajemy z nią, zrezygnowani do końca książki - tak zrezygnowani będziemy siedzieć do skutku w popsutym pociągu relacji Warszawa – Wrocław. Może szkoda, a może tak właśnie być miało.

środa, 23 maja 2012



Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum, wódka w parku wypita albo zachód słońca. Banał czasem okazuje się prawdziwy. Zawieść cię może ktoś. Ale nie ma co patrzeć na słabych ludzi. Było pięknie szczególnie po spotkaniu. Marek Nowakowski - pisarz, żywa legenda - posiedział z nami przy kilku kieliszkach i opowiadał o swojej wolności, literaturze, o polityce mało, albo zgoła nic (jakby chcieli ludzie ograniczeni intelektualnie). Dziękuję za ten wieczór.


poniedziałek, 21 maja 2012

Filmradar nr 4 i tekst , w którym się obnażam!


Toń, toń Titanicu! ( w oceanie łez)
http://issuu.com/filmradar/docs/filmradar-04-2012/63#share



To będzie tekst o rozdartym sercu, o oceanie łez. Wykrwawić się tutaj pragnę w białe światło laptopa na temat miłosny. Może, czytając ten tekst, poczujecie się obryzgani kropelkami posoki, płynącymi  z otwartej rany mego serca. Trudno – jeśli tego się obawiacie, to zakończcie lekturę tekstu w tym momencie. Dalej będzie już tylko gorzej – krew i łzy wymieszają się w ponurym koktajlu mych sercowych rozterek.
A wszystko przez tego reżysera  Camerona, który raz na jakiś czas schodzi głęboko pod wodę, by osiągnąć dno – dno rzeczywiste i metaforyczne dno swoimi filmami. Już w filmie „The Abbys” pogrążał nas, licealistów, w odmętach głębi, dowodząc, że ufoludki nie przybędą z kosmosu, tylko wypłyną z morskiej otchłani. Ostatnio odwiedził dno dna czyli Rów Mariański, a co widział i co przeżył pewnie film kolejny jego nam opowie. Jednak filmowe dna dno osiągnął „Titanic” – to dno oceanu ludzkich łez, niespełnionych miłości, okrutnego, obojętnego wobec miłości świata. Titanicu – Ty zawsze zatoniesz w złu i rozpaczy tej , która odbiera nadzieję wielkiej miłości. Będziesz przypominał o milionach den rozdartych serc, które są rozorane przez obojętność, niczym ty przez górę lodową. Pójdę, tak! Chcę iść z tobą w tę otchłań 3D! Zabierz mnie, błagam, zabierz tam, gdzie spoczywają miraże niespełnionych uczuć!
To był rok może 97. Ostatni rok moich zbyt długich studiów. Moje  serce wydrążone jak helołinowa dynia łaknęło odrobiny szczęścia, odrobiny ciepła. Dość już mi było tych alkoholowych nocy ze zdziwieniem porannym – gdzie jestem, gdzie ma odzież, „whos that girl” i „ja wiem, że nie ma brzydkich kobiet, tylko wina czasem brak”.  I zdarzył się jakiś bal na zakończenie. I ona. Gdzieś mi się zebrało na odwagę, by  podejść i zaprosić. Tak niezobowiązująco, po koleżeńsku zaprosić na ten bal uroczysty, który sobie tak pięknie z kolegami wymyśliliśmy. I przybyła w tej swojej sukni balowej, z archipelagiem nagich pleców przesłoniętych delikatnie blond włosami i szyją łabędzia. Jak podziwiałem ją sunącą zwiewnie po parkiecie w ramionach innych, bo wolałem nie kompromitować jej swym niezgrabstwem. I z samego widoku się zadurzyłem. Na amen.

Seans „Titanica” to była nasza pierwsza i ostatnia randka. Nawet nie wiem, czy była to randka. Widziałem, czułem w ciemnej sali jak się wzrusza , jak popłakuje cichutko, jak przerażona patrzy na tragiczny koniec marzeń o wielkiej miłości. Bardziej skoncentrowany byłem na jej wzruszeniu niż na samym filmie, w którym, z tego co pamiętam, dominowała woda. A ona? Przyjmowała mój męski uścisk, przytulałem ją mocno , czując lekkie spazmy cichego szlochu , podawałem czule specjalnie kupioną na tę okazję chusteczkę – wyprasowaną i lekko skropioną Old Spicem. A ten ideał, jakim był Titanic, najpierw łamał się jak zapałka, by pójść na dno i zatopić wielkie marzenie o wspaniałej miłości. Po wyjściu z kina, gdy jeszcze aurę morskiej wody czuliśmy dookoła, a w butach chlupotało, zapytała: „Dlaczego tak nie może być w życiu?”. Była taka, taka smutna. „Jak to?” – odrzekłem – „przecież mam wszystko, jak  Leon-Jack Dawson – nie mam pieniędzy, jestem przybłędą, mogę nawet narysować twój akt?”. A ona ryczała dalej i powtarzała, jakby nie usłyszała, co mówiłem: „Dlaczego tak nie może być w życiu?”. 

To były ostatnie słowa, które usłyszałem z jej ust. Okazało się, że  ma swojego Cala – przetańczyła z nim pół balu pożegnalnego, czego ja oczywiście nie zauważyłem, tak w nią wtedy zapatrzony. Rozbebeszony romantyzm po raz kolejny ustępował miejsca pragmatyzmowi. Może gdyby to działo się na pokładzie Titanica, ale proza życia pokazywała wyraźnie elementarnie fałszywe założenie Camerona – pokażę wam historię o miłości biedaka i bogatej, zbuntowanej panny, dodam dekoracje i klimat „belle epoque”, a wy w zamian zasilicie moje konto bankowe. Cameron=Cal. Amen.

Antidotum na „titanicową” traumę okazała się Luna – typowa gotka z dziarami, czarnym makijażem i upodobaniem do horrorów typu „slasher”. Jako grę wstępną stosowała kolejną część „Hellraisera”, „Piątku trzynastego” czy „Wzgórza mają oczy”. O klasyku „Masakra piłą mechaniczną w Teksasie” nie wspomnę – to był jej ulubiony film. Jak Luna czasem mi się jeszcze przyśni, to tylko w scenerii tego filmu z piłą tarczową w ręku. Pewnego razu, gdy już sobie leżeliśmy błogo w oparach tytoniowego dymu i wina wymieszanego z ciepłą  krwią z albumem Nero Closterkeller w tle, powiedziała do mnie: „Wiesz, co lubię w slasherach? Nie ma w nich fałszu Titanica. Są prawdziwe - tak jak w życiu: tylko krew, pot i łzy”.