Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 1 marca 2014

Recenzja książki "Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej - wyd. Czarne

                                                                oficjalna recenzja
                                                                           

Guguły” są debiutem prozatorskim Wioletty Grzegorzewskiej, pisarki pochodzącej z wioski położonej na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Opowiada ona w swoim zbiorze krótkich form prozą o dzieciństwie, dorastaniu, o dobrych i złych stronach bycia małą dziewczynką w małej wiosce. „Guguły” to niedojrzałe owoce, to czas dojrzewania, okres intensywnego zbierania doświadczeń życiowych, ale także okres cudownego, magicznego bycia w świecie, który coraz bardziej otwiera się na człowieka.
Czas akcji: głównie lata 80. Miejsce akcji: wieś Hektary. To konkretne usytuowanie „Guguł” wcale nie oznacza biograficznych konsekwencji. To główny walor tej prozy, mimo iż utkana z osobistych doświadczeń, opowieść nie traci uniwersalnego charakteru. Ów uniwersalny wymiar zyskuje autorka głównie dzięki wprowadzeniu świata dziecięcej wyobraźni, tej magicznej perspektywy, która jakże często bywa pułapką pisarzy zapatrzonych w prozę Schulza. Wioletcie Grzegorzewskiej udało się uniknąć nadętej oniryczności. Udało się jej zachować równowagę między magią opisów stanów wewnętrznych a chropowatością świata zewnętrznego.
Wioletta Grzegorzewska w oryginalny sposób wpisuje się w nurt „literatury wiejskiej”. Grządkę tę uprawiało wielu rodzimych pisarzy: Tadeusz Nowak, Julian Kawalec, Edward Redliński ze swoją „Konopielką”, czy Wiesław Myśliwski z wielką powieścią wiejską „Kamień na kamieniu”, a ostatnio Marian Pilot i jego uhonorowany nagrodą Nike „Pióropusz” - przykłady można mnożyć, sięgając bliżej i dalej, jednak temat polskiej wsi jest często omijany przez pisarki. Wydaje się, że wiejskość nie pasuje do tworzonego aktualnie obrazu nowoczesnej kobiety. Nawet jeśli odniesiemy się do prozy Olgi Tokarczuk to zobaczymy „baśniowy” opis świata, który przykrywa skutecznie warstwy życiowego błota. Wioletta Grzegorzewska w swoich opowiadaniach nie unika szarości, choć jest to szarość czysta, bo wyszorowana popiołem.
Świat mitów tworzy u Grzegorzewskiej wiejska religijność – pomieszanie pogańskich wierzeń z katolickimi obrzędami. Elementy te widziane oczyma dziewczynki są oderwaniem od szarości domowej izby i podwórka. Autorka mogła tutaj wpaść w prześmiewczą manierę, która dziś święci swoje wielkie dni. Nic z tego – świat wierzeń i obrzędów jest u Wioletty światem, na który się czeka, który przynosi ze sobą transcendentny wymiar cudowności, odejścia od prozy ku poezji. To umiejętne balansowanie na pograniczu liryki i epiki nie pozwala czytelnikowi na narracyjne znużenie.
Dużo tych pułapek czyhało na Wiolettę Grzegorzewską – oprócz wyżej wymienionych istniała przecież tak silna u niewiast potrzeba społecznego zaangażowania, gdzie marzenie o literaturze ustępuje marzeniu, żeby poboksować się z niesprawiedliwą rzeczywistością. Pewnie takie motywy czy pola interpretacyjne znajdziemy także w „Gugułach”, ale nie to mnie urzekło w książce wydanej przez Czarne. Od jakiegoś czasu szukam częstochowskich klimatów literackich, pojawia się tego coraz więcej na półkach księgarskich, ale na ogół rozbijam sobie oczy i część mózgowia odpowiedzialną za czynność czytania o nieprzekonującą próbę zostania pisarzem. W wypadku Wioletty Grzegorzewskiej, debiutantki silnie z Częstochową związanej, nie mam wątpliwości, że mamy do czynienia z książką absolutnie wyjątkową. Mam nadzieję, że to dopiero początek i że Wioletta jeszcze wiele razy obdaruje czytelników swym talentem.

wtorek, 25 lutego 2014

25 lat minęło - moje wspomnienie-refleksja

                                                         zdj. www.okf.czest.pl

 Mój azyl 
         Mam taki stary zeszyt. Teraz już całkiem pożółkły i bez okładek. Te zapiski zaczynają się w 1990 roku. Byłem wtedy w maturalnej klasie. Pierwszy wpis, który tam sobie zanotowałem, pochodzi z 2. marca tegoż roku i dotyczy legendarnego filmu „Obywatel Kane” Orsona Wellesa. Następny jest o jeden dzień późniejszy i dotyczy filmu „Tam, gdzie rosną poziomki” Ingmara Bergmana. Obok tytułu i krótkiej informacji o filmie wklejony tak samo żółty jak kartki zeszytu bilet z fioletową pieczątką: Ośrodek Kultury Filmowej. Wobec takiego repertuaru byłem bez szans – zostałem kinomaniakiem i mam tak do dziś. 
         Nie pamiętam, jaki był pierwszy film, który obejrzałem w OKF. Mogło to być „Porno” Marka Koterskiego, co w powiązaniu z faktem, że ostatnim obejrzanym przeze mnie tutaj filmem była „Nimfomanka cz.II”, stanowi niewątpliwie ciekawą klamrę dla moich wizyt w tym wyjątkowym miejscu. Ale równie dobrze mógł to być „Werdykt” Sidneya Lumeta, a może ”Dawno temu w Ameryce” Sergia Leone, głośne wtedy „Przesłuchanie”Ryszarda Bugajskiego, pamiętam też pokoleniowy film Magdaleny Łazarkiewicz „Ostatni dzwonek” i spotkanie z reżyserką. Nie pamiętam, który z tych filmów widziałem w OKF-ie jako pierwszy, ale zawsze było to dobre kino. Ratowało mnie to wiele razy przed komercyjną ofertą kinową, która królowała na dużym ekranie w latach 90. W OKF zawsze można było od tego uciec. I tak pozostało do dziś. 
         W pierwszych latach istnienia Ośrodka była to głównie klasyka – przeglądy reżyserów, projekcje filmów takich jak „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Łowca jeleni” czy „Amadeusz” wypełniały szczelnie salę kinową, ale zazwyczaj wszyscy jakoś się mieścili, siadając, gdzie tylko była odrobina wolnego miejsca. Pamiętam taki przegląd „Młodzi i wartości” - do dziś mam program wystukany na maszynie do pisania. W repertuarze takie oto filmy: „Hair”, „Samotność długodystansowca”, „Do utraty tchu”, „Narkomani”, „Absolwent”, „Billy Kłamca”. Takich tematycznych przeglądów jest dziś trochę mniej i , nie będę ukrywał, brakuje mi tego. Cóż, pewnie ciężko byłoby przyciągnąć dziś widzów starymi tytułami. 
         Szanuję OKF za jeszcze jedną ważną rzecz. Zdarzało się czasem, że na seansie byłem sam albo towarzyszyły mi jedna czy dwie osoby. W takiej sytuacji nigdy nie zdarzyło się, by seans odwołano. Oczywiście były to najlepsze filmy na świecie. I to cudowne wrażenie, gdy byłem z tym absolutnym arcydziełem sam na sam w sali kinowej . Oglądanie filmów w domu, choćby na najlepszym HDw3D na „blureju”, zawsze pozostanie dla mnie czymś pośledniejszym od wizyty w kinie. Sory, taki mam klimat, a wszystkiemu winien OKF. To tutaj nauczyłem się, co to znaczy uciec na chwilę od świata w mrok sali projekcyjnej. 
         Z sytuacji nieco dziwnych, ale takich co to zapadają w pamięć, przypominam sobie moment, całkiem niedawno to było, siedzę w OKF, koreański film „Arirang” podczas przeglądu z festiwalu Nowe Horyzonty. Było już dość późno, ja jakiś zmęczony, bohater filmu od godziny chodzi po swoim domu na bosaka , rozmawia sam ze sobą, je rybę, popija kawę. Nagle czuję za sobą znajomy z multikina zapach popkornu, słyszę charakterystyczne bulgotanie w kubkach z napojami, rozlegają się dźwięki głośnych rozmów i śmiechy. Wyciągam z kieszeni nóż sprężynowy... I nagle następuje ocknięcie z chwilowej drzemki, która była jak koszmar. W poświacie blasku bijącego z ekranu widzę łysiny „wiernych kinomanów” - są tacy jak ja , wszystko jest znowu na swoim miejscu. Gość z filmu „Arirang” dalej chodzi na bosaka po domu i rozmawia sam ze sobą. I już wiem, kiedy przestanę przychodzić do OKF-u, dziś Kina Studyjnego „Iluzja” z cyfrowym projektorem i dźwiękiem Dolby Surround – niech tylko zaczną w holu podawać popkorn i colę w litrowych kubkach... Póki co pozostaję „wiernym kinomanem” - tylko tutaj mogę znaleźć tę magię, której oczekuję od kina. 

PS  Przypomniałem sobie, tak na 99 % sobie przypomniałem, co to za film obejrzałem w OKF jako pierwszy. Był to "Dom gry" Davida Mameta i na pewno była to wiosna 1989r.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Recenzja książki Szczepana Twardocha "Wieczny Grunwald" - wyd. Wydawnictwo Literackie

                                                                        oficjal recozja
                                                                                
Z mroku dziejów

Czytałem ostatnie powieści Szczepana Twardocha całkiem nie po kolei. Najpierw bowiem była „Morfina” - najlepsza powieść minionego roku, mój murowany kandydat do Nike i rozczarowanie, że tak się nie stało. Dopiero po tym dotarłem do „Wiecznego Grunwaldu”. O książce słyszałem co nieco, ale to, z czym zderzyłem się podczas lektury było jak tsunami literackich obrazów, myśli, ale przede wszystkim polszczyzny.

Książka została wydana po raz pierwszy przez Narodowe Centrum Kultury i było to z okazji projektu „Zwrotnice czasu”, który miał uczcić 600-lecie bitwy pod Grunwaldem poprzez wyłonienie najciekawszych powieści, które prezentowałyby polską historię w sposób alternatywny. Szczepan Twardoch w swoim pomyśle odwołał się bezpośrednio do tematu bitwy grunwaldzkiej, jednak sposób, w jaki to uczynił, przyprawić może o wywichnięcie zawiasów szczękowych, gdyż każda kolejna strona przyprawia o coraz większe rozdziawienie paszczy, więc radzę uważać! Zresztą zawiasy szczękowe to nic w porównaniu z zawiasami umysłowymi, które książka ta wywraca na drugą stronę!

Nieślubny syn Kazimierza Wielkiego, Paszko, ginie pod Grunwaldem jako rycerz zakonny i niczym Billy Pilgrim z „Rzeźni numer pięć” wypada z czasu. Wypada jednak nie tylko z ram czasowych, wypada poza wymiar materialny, staje się „wiecznym Grunwaldem”, bytem wyrzuconym poza czas i przestrzeń, podróżującym przez krainę mitów i archetypów ludzkości.

„Wieczny Grunwald” ma formę monologu - monologu spoza czasów, monologu, w którym język i historia splatają się w jedność. Językowa fala uderzeniowa, którą częstuje nas Twardoch niesie nas nie tylko przez historię polszczyzny, ale też przez historię ludzkich myśli i pragnień. Autor nie pozostawia nam złudzeń – historia ludzkości to historia zbrodni i konfliktów. Nawet pozostając biernymi, bierzemy udział w wojnie i ponosimy za nią odpowiedzialność. Pojęcie „dobra” jest u Twardocha najbardziej zakłamanym słowem, które zna ludzkość. Współczucie, miłość to tylko kłamstwa słabych. Kto chce żyć naprawdę musi zabić. Musi wziąć na siebie moralną odpowiedzialność za zło, bo to zło kreuje obraz świata. Archetypiczne zło, polegające na wyeliminowaniu wroga. Odwieczna zasada „plus-minus” i bez znaczenia, czyj plus, a czyj minus.

Uczyniliśmy wiele, by rozmyć moralną odpowiedzialność za śmierć i cierpienie. Jaką odpowiedzialność ponosi palec naciskający odpowiedni guzik, jaką odpowiedzialność ponoszą sterujący dronami? Wojny robotów powoli stają się faktem, ale zasada pozostaje ta sama. Klucz do zbrodni znajdziemy w słowach, w myślach, w pojęciach takich jak miłość, rodzina, ojczyzna. Zawsze były one dobrym pretekstem, można powiedzieć pretekstem naturalnym, do prowadzenia kolejnych podbojów. Bo jeśli nie my ich, to oni nas. „Lepiej być wilkiem niż bezbronną owcą” - śpiewają moi znajomi z hip-hopowego składu. Czyż nie tak? Czyż takiej wojny nie toczymy na co dzień w imię „wyższych wartości”? W pracy, w rodzinie? Co nas obchodzi los tych, którzy stoją na naszej drodze? Co ich obchodzi nasz los?

„Wieczny Grunwald” to także rozprawa z silnym w naszej kulturze mitem Wallenroda. Ja uważam jednak, że o Wallenrodzie i tożsamości jest „Morfina”. „Grunwald” jest powieścią uniwersalną. Jest powieścią o złu, o świecie, jakim uczynił go człowiek, że zmieniają się jedynie metody, ale zasady obowiązują wciąż te same. Siłą tej powieści jest brak wyraźnego odniesienia do etyki. Dla jednych zbrodniarze pozostaną bohaterami, dla drugich odwrotnie. Etyka jest bowiem tutaj jedynie nadbudowana wokół podstawowej zasady świata, jaką jest konflikt. Jest tutaj miejsce na oskarżenie męskiego pierwiastka, miecza, który w imię rodziny-ojczyzny broni i podbija, by zapewnić byt następnym pokoleniom. W tym ujęciu jednak pozostanie on ślepym instynktem, który nie podlega ocenie moralnej, bowiem winna jest pierwotna zasada świata. W tym momencie otwiera się pole metafizyki, pytanie o samą zasadę, o twórcę tego porządku. Jest to perspektywa otwarta na wiele odpowiedzi, także tych religijnych, także o sens chrześcijaństwa i rolę religii w dziejach; jak to możliwe, by przesłanie miłości zostało zaprzęgnięte do walki z drugim człowiekiem?

„Wieczny Grunwald” to książka, która mnie przerasta. Wywołuje u mnie bunt i niezgodę, a zarazem rodzi przekonanie, że jest to książka bardzo prawdziwa. Być zbrodniarzem czy bohaterem to jedno. Błąd Raskolnikowa jest błędem ludzkiego umysłu, ale jednocześnie jest odwiecznym błędem człowieczeństwa, który tworzy ten świat. „Wieczny Grunwald” to mroczny trans, upojenie przemocą i władzą, zejście do najmroczniejszych czeluści zawieszonego w historii człowieka. Chciałbym zapytać: Co wziąłeś, Szczepan? Nie chcę tego za żadne skarby! „Wieczny Grunwald” jest jedną z najważniejszych powieści o historii, jakie znam. „Wieczny Grunwald” nie da nam odpowiedzi, ale da nam prawdę. Co z nią zrobimy, zależy wyłącznie od nas samych. To dzieło otwarte.


poniedziałek, 3 lutego 2014

Prawie recenzja książki Grzegorza Kossona "Warstwy"

                                                                          ofice rec

Odkrywanie warstw/warstew/warstwów*

 

Grzegorz Kosson - „brand coach, ekspert ds. komunikacji marketingowej i zarządzania wartością. Specjalista w zakresie storytellingu”. Nie wiem, jak u Was, ale ta krótka informacja z biogramu autora książki „Warstwy” rodzi we mnie tyle pytań, że zaczynam sobie powoli uświadamiać, jaki jestem stary. Sądząc po zdjęciu autora pewnie tak samo stary jak Grzegorz Kosson.
Napisałem powyżej „autora książki „Warstwy” i tego będę się trzymał - „Warstwy” to książka. Nie powieść, nie esej, nie dokument, ale książka. Wydana tak pięknie, że w pełni na szlachetne miano „książki” zasługuje. Na miano „księgi” raczej nie – zbyt wątła, ale na miano „książki”, książki w pełnym znaczeniu, książki, by tak rzec rubasznie, pełną gębą – o tak, ten tytuł „Warstwom” należy się jak najbardziej.
Jeśli dalej zastanawiać się nad gatunkową przynależnością „Warstw”, to trzeba odejść od kryteriów czysto literackich i skierować się w stronę nauki. Mamy tu do czynienia z archeologią. Autor-archeolog odkrywa przed nami miasto. Ale nie odkrywa w sposób czysto historyczny. Jest to archeologia współczesności, co samo w sobie brzmi jak oksymoron. Tyle że owa współczesność jest zamknięta w egzystencji jednego człowieka i jego relacji z miastem. Relacje te stanowią sieć rozmaitych powiązań, warstw, a pisarz-archeolog dokonuje rozwarstwienia, odkrywa przed czytelnikiem coraz nowe skarby wydobyte z przeszłości miasta.
Te skarby to rzeka, góra, ogród, mapa zmienione biegiem historii i wpływające na egzystencję człowieka. Człowiek i przestrzeń tworzą jedność, wzajemnie na siebie oddziaływają, tworząc nowe mity – osobistą mitologię każdego z nas. Bowiem to, co jest naszym światem, jest naszą wiarą w ten świat. Człowiek, historia i świat u Kossona to wzajemnie przenikająca się jedność. Wszystko tu wzajemnie na siebie wpływa, ale tylko człowiek jest w stanie opowiedzieć historię, historię warstw. Owe tytułowe warstwy żyją w nas samych.
Każdy z nas ma swoje warstwy. Wszystko zależy od wiedzy, wrażliwości, sposobu odczuwania świata. Każdy ma swoje „warstwy”, więc każdy ma swoją opowieść. Swoją opowieść o historii, o mieście, o ulicy, o łące. Wszystko zależy tutaj zatem od tego jak to jest opowiedziane. „Warstwy” Kossona są opowiedziane indywidualnie, intymnie, ale czy dobrze? Czy przekonają nas warstwy tej historii i staną się syntezą pewnego jednostkowego doświadczenia, czy też rzeczone „warstwy” przysypią nas miałkim żwirem wywodów? To musi czytelnik ocenić sam. Tym razem nie pomogę. Zbyt to, jak dla mnie, osobista, wewnętrzna książka, bym śmiał ją jednoznacznie ocenić. Jeśli interesuje Was wewnętrzny świat osobistych refleksji i wrażeń to na pewno warto sięgnąć po „Warstwy”. Tak samo jak warto snuć własną opowieść.
Ta „książka” – prawdopodobnie – może wciągnąć, zassać nie wypuścić od pierwszej litery do ostatniej kropki. Ta „książka” może zirytować, hermetyczna jest, to mogą być nie nasze „warstwy”, nie nasze skojarzenia. Ta „książka” może w końcu pozostawić człowieka obojętnym. Bo po co czytać coś tak osobistego, indywidualnego, gdy takich „książek” jest kilka miliardów. Może lepiej zająć się pisaniem własnej, zamiast znów czytać o cudzym życiu, o cudzym świecie? Takiego odbioru „Warstw” boję się najbardziej, bo po prostu „lubię czytać”.

* niepotrzebne skreślić.

środa, 29 stycznia 2014

Recenzja książki Pavla Vilikovsky'ego "Okrutny maszynista" - wyd. Słowackie Klimaty

                        

                  Jak owad w grudce bursztynu

Pavel Vilikovsky, jak większość pisarzy słowackich, nie jest znany polskim czytelnikom. Wydawnictwo Sejny wydało w 2005 roku powieść „Ostatni koń Pompei”, ale nigdy nie zetknąłem się z tą książką. Dlatego dobrze się stało, że istnieją „Słowackie Klimaty” - portal i wydawnictwo propagujące słowacką literaturę. O ile o czeskiej literaturze i kulturze wiemy całkiem sporo, o tyle to, co słowackie, pozostaje dla Polaków czymś tajemniczym. Tak naprawdę to nie wiemy, czy Słowacy mają jakąś literaturę, film, kulturę. Może brak u nas „słowackiego” Szczygła, kogoś kto rozreklamowałby to zjawisko? Zbiór opowiadań z tomu „Okrutny maszynista” pokazuje, że jest to twórczość wartościowa i na pewno warto się tym tematem zainteresować.
Proza Vilikovsky'ego jest bardzo poetycka, osobista i środkowoeuropejska. Ostatni epitet, dosyć już wytarty, pasuje jednak do tych opowiadań wyjątkowo dobrze. Nie będę omawiał poszczególnych utworów, wskazywał różnic między nimi, prezentował obecnych tutaj tematów i bohaterów. Opowiadania te są mocno zaskakujące i omawianie ich treści może pozbawić czytelników części przyjemności z odkrywania tajemnic tej prozy. Chcę podzielić się kilkoma refleksjami natury ogólnej, które tom „Okrutny maszynista” w sobie nosi. Proza ta wypływa z pewnego wspólnego doświadczenia i dobrze to doświadczenie opisuje. Winno być owo doświadczenie bliskie także nam, bo także nas dotyczy pojęcie „Europa Środkowa”.
Cechą tego środkowoeuropejskiego nastroju jest teraźniejszość. Tylko teraźniejszość jest realna. Przeszłość zwykle ulega mitologizacji, przyszłość jest marzeniem. Z takiego sposobu pojmowania czasu płyną różnorakie konsekwencje. Podstawową jest oniryzm, surrealizm egzystencji, którą Środkowoeuropejczyk wiedzie, zawieszony w realizmie teraźniejszości, pomiędzy sennymi mirażami przeszłości i przyszłości. Nadzieja staje się tutaj błogosławieństwem ulgi i eskapizmu oraz przekleństwem niemożności, zawieszenia, bezruchu. Środkowa Europa to nieustanne dążenie i immanentny brak wiary w sens tego dążenia. To Max Brod, który, zgodnie z ostatnią wolą pisarza, ma spalić niedokończony „Proces”, dzieło swego przyjaciela Franza Kafki. Znajdziemy tutaj wreszcie odpowiedź na pytanie, gdzie Albert Camus szukał inspiracji dla swojej koncepcji mitu Syzyfa jako nieustannego mozołu skazanego na porażkę. I choćby z tego jednego powodu warto sięgnąć po ten tom.
W opowiadaniach Vilikovsky'ego wszystko dzieje się w głowach bohaterów. Rzeczywistość jest za szybą, która stworzona z bardzo mocnego szkła nie pozwala nam przejść ku realności. Ta szyba to strach deziluzji, że zostaniemy bez możliwości ucieczki w potencjalne światy, które nie istnieją, że rozbroi nas prawda, z którą stykać się nie mamy zamiaru, że na swoim placu potrafimy wybudować bastion z mitów i kompleksów, których nie rozsadzi moc broni nuklearnej. Taka „zawieszona” proza ma swój urok. Taka „zawieszona” proza mówi dużo o nas samych -wszystko tutaj utkane z marzeń, jednakowoż z marzeń, które realizowali za nas inni.
Sławomir Domański
 

wtorek, 21 stycznia 2014

Od "Wesela" do "Pod Mocnym Aniołem". O filmach Wojciecha Smarzowskiego.

Polska w oparach. Motyw wódki w filmach Wojciecha Smarzowskiego.


Dno butelki od wódki jest najlepszą perspektywą, przez którą możemy przyjrzeć się filmom Wojciecha Smarzowskiego. W filmach tego reżysera butelka wódki jest rekwizytem nieodzownym, który nakręca akcję. Czy w „Weselu”, „Domu złym” czy „Drogówce” wszystko dzieje się w oparach wódy. 40 procentowy roztwór sfermentowanego zboża staje się nie tylko rekwizytem, ale także jednym z najważniejszych bohaterów filmów tego reżysera. Wyjątkiem potwierdzającym regułę jest film „Róża” - film poświęcony narodowej traumie, wynikającej z historycznego gwałtu dokonanego przez mocarstwa na małych narodach. Najnowszy film Smarzowskiego - „Pod mocnym aniołem” - podejmuje temat alkoholizmu nie tylko jako tła dla opowiadanej historii, ale stawia go jako problem podstawowy. Jest to konsekwentna droga twórcy, którego filmy są każdorazowo świadomym rozwijaniem artystycznej wizji w kolejnych dziełach. Świadomie pomijam tutaj pierwszą telewizyjną realizację. Smarzowskiego , czyli „Małżowinę” z Marcinem Świetlickim u swego poetyckiego apogeum. Jest to produkcja telewizyjna, która stanowi dzieło z pogranicza teatru telewizji i filmu. Pomijam zatem ten ważny utwór ze względu na odmienność gatunkową, chociaż smutna przerwa między obiecującym debiutem, jakim była „Małżowina”a sukcesem „Wesela” jest niestety wymowna.

Wódka w „Weselu” jest podstawowym atrybutem wszystkich bohaterów, którzy tłumnie przewijają się przez ekran. Jeśli rozpatrywać tytuł filmu jako nawiązanie do klasycznej sztuki Wyspiańskiego i do klasycznej ekranizacji Wajdy przede wszystkim, to widać dokładnie, że w tych prymarnych wobec filmu Smarzowskiego dziełach znajdziemy liczne motywy pijackie ze słynnym cytatem: „Szopen gdyby żył, to by pił” albo krótka scenka z Bożeną Dykiel jako druhną, która w jednej dłoni dzierży potężny kielich z gorzałą, kiełbachą i staropolskim kiszeniakiem. Zresztą także scena „chocholego tańca” z „Popiołu i diamentu” jest cytatem z Wyspiańskiego - „chocholi taniec” jest u Wajdy tańcem opojów z małomiasteczkowej society. „Wesele” Smarzowskiego pokazuje przede wszystkim obraz schamienia polskiego społeczeństwa, które dokonało się po przemianie ustrojowej w 1989, gdzie polscy chami-Panowie dorwali się do zysków. Polska Smarzowskiego to nie tylko Polska pijana, to także Polska skorumpowana i pazerna. Wszyscy są w tym filmie sobie wrogami, jeśli pomagają to jedynie z chęci zysku – większość filmu to nieustające targi Wojnara-Gospodarza z kolejnymi interesantami, którzy chcą obłowić się przy okazji ślubu jego córki. Sam Wojnar z jednej strony chce zaimponować gościom swoim bogactwem i hojnością, szczególnie sportowym modelem Audi, który podarował nowożeńcom, z drugiej skąpi na wszystkim i nie chce regulować zobowiązań. Jedynym pozytywnym akcentem w relacjach międzyludzkich jest wspólne picie wódki, które jednak ma to do siebie, że szybko przeradza się w konflikt i odkrywa prawdziwe oblicza ludzkie, które zawsze są tragicznie zniewolone żądzą zysku, tak jak zniewolona była żona Wojnara, która wyszła za mąż dla pieniędzy, odrzucając prawdziwą miłość. Dopiero ruina Wojnara wyzwoli ją z nieprawdziwego związku. Wojnar zostaje sam, bo jego chciwość i matactwa z ukrywaniem zwłok swojego teścia włącznie, doprowadziły go do materialnej nędzy, nędzą moralną był wcześniej. Alkohol obnaża w „Weselu” ludzkie oblicza. Tylko Panna Młoda i jej „były”, udający kamerzystę, zachowują trzeźwość. To w nich i ich miłości reżyser pokłada nadzieję na lepszą przyszłość. Ale jeśli końcowa scena ucieczki, będąca według mnie cytatem z „Absolwenta” Mike'a Nichollsa, oznacza ucieczkę z zapitej i chciwej Polski, to czy rzeczywiście jest to dobre zakończenie? Film kończy charakterystyczne dla Smarzowskiego ujęcie z „lotu ptaka”, jakby oko kamery stawało się metafizycznym okiem Boga, spoglądającego na poweselne pobojowisko. W stronę tego oka poleci pusta flaszka – symbol zawziętej, pijanej wrogości wobec świata, Boga i człowieka.

„Dom zły” jest filmem groźnym, mrocznym ale jest zarazem absolutnym arcydziełem polskiego kina po 2000 roku. Niektórzy stawiają wyżej „Różę”, niektórzy „Wesele” właśnie, niektórzy „Dzień świra”. Dla mnie „Dom zły' to najważniejszy polski film chyba ćwierćwiecza. Nie chcę tutaj analizować precyzyjnie tego utworu, nawet nie tak mało precyzyjnie jak „Wesela” powyżej. Dla mnie to film w każdej warstwie – scenariuszowej, aktorskiej, montażowej, muzycznej, scenograficznej – perfekcyjny. To misterna historyczno-filozoficzna układanka, która mówi nam o „domu”, w którym żyjemy, o zimie, jakiej już dziś nie ma, która jest „naszą zimą złą”, która pozostawiła w nas swoje mroźne owoce. Taka zima jak zima stanu wojennego, co to można ją rozgrzać tylko bimbrowymi procentami, bo wódka w sklepie na kartki i mało, akurat tyle co na święta wystarczy. Dobry „Polonaise” z białą kartką 50 voltów tylko w Peweksie (ten dzisiejszy sklepowy tak zszedł na psy), tylko za bony PKO, tak samo jak dobre fajki. Świetna rola Jakubika, który błyszczy u Smarzowskiego jak nigdzie. Zootechnik Środoń traci żonę – ta scena z początku filmu wbija widza w fotel, potem jest już tylko ostrzej, mocniej, do samego końca. Dwa plany czasowe – pierwszy, gdy Środoń przybywa do samotnego domu, w którym szuka schronienia przed ulewą; drugi – kilka lat później, srogi mróz i ta sama chata, w której odbywa się wizja lokalna po dokonanej tam zbrodni. Obydwa plany skąpane w alkoholu. Gospodarz Dziabas z przeszłości to Marian Dziędziel, który w „Weselu” grał Wojnara. Piją w deszczowy wieczór samogon i wpadają na pomysł rozwinięcia „alko-biznesu”. Za „komuny” meliny były tyleż zjawiskiem codziennym, co dochodowym. Kto by wytrzymał z piciem do 13? Bimber dobry, więc Środoń rozwija swoje biznesowe rojenia a przy okazji przyznaje się do posiadania pewnych zasobów finansowych. Zaczyna się rzeźnia, którą rodzi tragiczna pomyłka popełniona w alkoholowym amoku. Drugi plan, kilka lat później odbywa się wizja lokalna dotycząca popełnionej tam zbrodni. Pijany w sztok prokurator w przerwach pomiędzy pawiami przywołuje adekwatne przepisy. Wszystko jest od początku ukartowane – sprawa Środonia ma służyć załatwieniu jeszcze kilku ciemnych spraw. Festiwal ochlaju trwa. Milicjanci ustawiają się w kolejce po swoją porcję wódki i ogóra na zagrychę. Tak jak w filmie „Zwykli ludzie” o masakrze w Srebrenicy, gdzie członkowie plutonu egzekucyjnego dostają w przerwach do picia rakiję. Wóda pozwala się znieczulić, zapomnieć o człowieczeństwie. Trzeba się znieczulić. Kac będzie gorszy, ale nie szkodzi. Na mrozie rodzi się dziecko. Widziałem wywiad z Marianem Dziędzielem, gdzie aktor utrzymuje, że narodziny to nadzieja. Dla mnie to gen mrozu, zamrożenia alkoholem i zimnem na dobro.

Wódka najmniej istotna jest w filmie „Róża”. Oczywiście jest ona jakoś obecna, ale ten film jest jednak o dobru, o miłości pomimo gwałtu. Gwałtu rozumianego dosłownie oraz gwałtu historycznego, dokonanego przez mocarstwa na małych narodach. Wódka jest tu atrybutem gwałcicieli, pozwala się znieczulić do przemocy. Jednak odebrałem „Różęjako film zarazem brutalny, co optymistyczny. Po raz pierwszy spotkałem się u Smarzowskiego z taką wiarą w miłość, ze właśnie ona wyzwala człowieka i pozwala mu odnieść zwycięstwo nad mrocznymi potęgami tego świata.

„Drogówka” jest niby wesoła i z fajerwerkami, ale jej wymowa jest o tyle ciężka, że dotyczy naszej współczesności i nosi na sobie jej blizny. Policjanci z „Drogówki” to dzieci milicjantów z „Domu złego”, noszą nawet te same nazwiska. „Resortowe dzieci” rzec można, skażone genem alkoholizmu i korupcji. Wszyscy tutaj piją na potęgę, i ci źli i ci trochę mniej źli. Film pozbawia złudzeń co do naszej rzeczywistości – jeśli wpadniesz w tryby tej machiny jest po tobie. Policjanci chlają w autokarze, jadącym na wizytę papieża, chlają w pracy, chlają poza nią, po chlaniu seks. Żeby zapomnieć jak się ubabrało w szambie zwanym Polską, która w tym filmie jest diabelskim poletkiem mrocznych sił, stojących za „oficjalną wersją zdarzeń”. Wódka w tym filmie pozwala sterować ludzkim postępowaniem, ułatwia „wkręcanie” ofiar w grę, która kończy się tragicznie. To film o sterowaniu społeczeństwem przy pomocy wódy i strachu. Najpierw jest strach, potem jest wódka, która ten strach uśmierza, potem jest niewola i granie wedle narzuconych reguł. W tym sensie zostaje tutaj powtórzona sytuacja z „Domu złego”, tyle że „zła” gra w oparach alkoholu nie toczy się już w samotnej chacie na odludziu, toczy się ona w centrum Warszawy. Wódka symbolizuje w tym filmie kłamstwo, kłamstwo, które podaje się społeczeństwu jako „wersję oficjalną” - takie określenie pada pod koniec filmu z ust komisarza Gołąba - i które truje tak samo jak wóda. „Drogówka” to także film o alkoholowym wirusie zła, który zbiera swoje żniwo w polskiej rzeczywistości. Alkohol jest tutaj jednak elementem do pewnego stopnia pozytywnym. Społeczeństwo otumanione medialnymi kłamstwami nie już musi upijać się wódką. To co mają podane jako „oficjalną wersję” całkowicie im wystarcza, pozwala czuć się bezpiecznie. Tylko ci, którzy dotknęli prawdy, poczuli dotyk ciemności uśmierzają swój strach przed prawdą. Nie mają wiele do stracenia, bo ta prawda kosztuje zbyt dużo.

„Pod Mocnym Aniołem” to konsekwencja drogi, którą obrał Smarzowski mocując się z polskimi demonami. Adaptacja osobistej, jakże niefilmowej, powieści Jerzego Pilcha o wychodzeniu z nałogu stała się dla reżysera pretekstem do zaprezentowania dużo szerszej perspektywy tego zjawiska. Z jednej strony, jak już wcześniej powiedziałem, Polska nie jest u Smarzowskiego rajem dla wrażliwych, metafizyczna zima z „Domu złego” nie sprzyja pozytywnemu myśleniu i dobremu samopoczuciu. Smarzowski jak żaden inny twórca pokazuje jak żyją w nas odpryski samodierżawia i komuny, które zasysają tak mocno, że nie sposób się nie napić. Z drugiej jednak strony „Pod Mocnym Aniołem” bezlitośnie rozprawia się z romantycznym mitem pijaka, który tak mocno funkcjonuje w literaturze; z mitem Bukowskiego czy Jerofiejewa, którego przepis na „balsam kaanański” jest swoistym intermezzo dla alkoholowych doświadczeń bohaterów. Pijak Smarzowskiego jest zarzygany, zeszczany i zesrany. Ten stan upodlenia, całkowite odczłowieczenie nie pozostawia złudzeń – żadne tłumaczenia, płynące z rzeczywistości nie mogą tłumaczyć dehumanizacji, jaką niesie ze sobą choroba alkoholowa. Remedium jest tutaj, podobnie jak w przypadku powieści Pilcha, miłość, ramiona drugiego człowieka, tylko tam możemy schronić się przed demonami codzienności, które przypływają do nas z rozpitej historii. "Pod Mocnym Aniołem" to mocny, alkoholowy film, który możemy zestawiać z takimi tytułami jak "Pętla" Hasa czy "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" Koterskiego. Wyróżnia go brak psychologizmu. Diagnoza pozostaje u Smarzowskiego czymś indywidualnym, o każdym przypadku można nakręcić osobny film. Reżyser nie szuka tłumaczeń - skoro Polska jest rozpitym krajem i życie tutaj to nie produkcja z krainy marzeń, to nic i tak nie zmienia, bo alkoholizm jest zniewoleniem. Oczywiście, że rzeczywistość nie ma nam nic do zaoferowania, ale alkohol to kolejne kłamstwo, które sobie na własne życzenie serwujemy, by rano obudzić się we własnych rzygach. Jedyne, co może zrobić Człowiek, to podjąć, wzorem bohaterów "Róży", walkę. Oto jedyna droga. Tu nigdy nie będzie można żyć dobrze, tu można jedynie spróbować żyć godnie.

Być Polakiem – sztuka niełatwa. O tych potyczkach z Polską są filmy Wojciecha Smarzowskiego. Alkohol jest nieodzownym elementem tej rzeczywistości, który pozwala na chwilę zapomnieć, ale demony , które przychodzą na kacu są stokroć gorsze. Filmy tego reżysera płyną z alkoholu, ale także z głębokiego zrozumienia polskości i jej dylematów. Jest to rozprawa z mitem Polaka-patrioty-pijaka. Jedyne, co można zrobić, to podjąć walkę, podjąć codzienny trud Syzyfa. Zauważmy, że wszyscy, którzy w filmach Smarzowskiego walczą są trzeźwi.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Recenzja książki Sławomira Shuty "Dziewięćdziesiąte" - wyd. Ha!art

ofice rec
Ślady po Pokoleniach

Oż w mordę, jak ten czas zasuwa. Anim się obejrzał, a minęło i stuknęło mi 40 latek. Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień - chciałoby się zaśpiewać No, już dwa latka wstecz będzie, jak mi stuknęło i jestem od tego czasu stuknięty. Sławkowi Shuty (niechże taka fleksja logiczna pozostanie) stuknęło dopiero w tym zeszłym roku. Co zrobił Sławek w związku z tym? Machnął zbiór opowiadań pokoleniowych pt. „Dziewięćdziesiąte”. Książka jest o dziewięćdziesiątych, po prostu o dziewięćdziesiątych.
Rodzisz się to znak, kocha cię ten świat.
Urodziliśmy się, by dojrzeć w latach dziewięćdziesiątych. „Wind of change” wiał niemiłosiernie niczym orkan Ksawery, tarmosząc nam punk rockowe fryzurki. W książce mieszają się przebłyski z peerelowskiego dzieciństwa z czasem przemian, gdy komuna waliła się z hukiem. Czas kolejek i braków niezauważalnie zmieniał się w czas wybrakowanej wolności, z którą nie do końca wiadomo, co zrobić. Tak było, tak właśnie było. Sławek wyczuł doskonale tę zmianę. I że dźwigaliśmy bagaż komuny z dzieciństwa, i że będziemy go targać do samej śmierci. Ci z lat 80., te wszystkie Świetlickie, Vargi, Chłopaki nie płaczą i już nigdy nie będzie takiej koka-koli i takich pysznych ciastek, no to oni byli już duzi, oni zrozumieli, wiedzieli, w którą stronę trzeba im się obrócić. Ale my nie. Oni nam puszczali na video „Wielkie rock'n'rollowe oszustwo” z Pistolsami, a my nie wiedzieliśmy, co z tym mamy zrobić.
W bramie łyk jak skok, kumple są, jest noc
Była dzikość serca. Bezcelowa i całkiem spontaniczna. Nasi starzy zgłupieli, wszystko, w czym wyrastali, rozpadało się w pył, cały ten demonoludowy PRL. Zostaliśmy bezradni, ale z wielką wolą, żeby się nałykać tej wolności na zapas, bo może jutro nam ją zabiorą. Shuty doskonale uchwycił ten nastrój, kiedy nie wiadomo, co zrobić z przyszłością, bo wszystkie nasze plany obrócono w niwecz, więc po co się martwić o przyszłość. Jest tylko „tu i teraz”. I szalone wypady bez sensu, bez przygotowania, bez planu, które nie wiadomo gdzie i jak, i czy w ogóle się skończą.
Okres burz, twój bunt
Lata dziewięćdziesiąte były okresem burzy i naporu - pisze Shuty. Takie lata domagają się wręcz swojego kronikarza. Coś takiego z pogranicza lat 80/90 napisał dziennikarz TVN, Jakub Porada, w swojej książeczce „Chłopaki w sofixach”. Nie była to próba wg mnie udana – zbyt frywolna, bez egzystencjalnego akcentu, nie uniosła ciężaru „Sturm und Drang”. W tym wymiarze „Dziewięćdziesiąte” rozciągnięte między wspomnieniem dzieciństwa, młodością górną i durną i halucynogenną wizją są pogłębionym obrazem pokolenia, które nie doczekało się wcześniej swojego „Silva Rerum”.
Każde pokolenie ma własny czas
Mogę śmiało powiedzieć, że Shuty jest czołowym pisarzem tego pokolenia. Jak nikt inny potrafił wykorzystać swoje doświadczenie życiowe, składające się także z próbek korporacyjnych (o czym w „Zwale”) i rozczarowania rozpasanym konsumpcjonizmem. Proza Shutego to trip po rzeczywistości w krainę wizji, to szamańska rozkmina tego, co pod podszewką samochodów terenowych i mieszkań na chronionych osiedlach. Proza, myślę, jeszcze niedoceniona, ale skoro Ha!art to wszystko, co się nie opłaca... Niemniej wiele z tego co nowe i dobre w polskiej literaturze po roku 2000 zawdzięczamy wydawnictwu Piotra Mareckiego. A czytelnikom pozostaje nieco pochylić się z uwagą, bo te perełki świecą na dnie. Marzy mi się, by czytelnicy zagłosowali nogami, wyskoczyli z 24 zło (bo taka waluta obowiązuje w Ha!arcie) i sięgnęli po „Dziewięćdziesiąte”. Dla tych urodzonych po roku 70. jest to lektura obowiązkowa, reszta się nie zawiedzie.
Każde pokolenie odejdzie w cień, a nasze nie
Dzięki tobie, Sławku!
Wszystkie cytaty z tytułem recenzji włącznie pochodzą z piosenki „Pokolenie” zespołu Kombi