Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 10 września 2013

Recenzja CUDU Ignacego Karpowicza - wyd. Wydawnictwo Literackie

                                                                                
                                                                                oficrec

 Cud, który nie zdarza się co dnia

Chyba każdy tu chciałby żyć w oparach cudownego absurdu. Żeby się wydarzyło coś, co wykracza poza zwykłą logikę, coś co załatwiłoby większość naszych problemów, coś tak absurdalnego, że pokonałoby większość absurdów naszego życia. Tak ci to już jest na naszej planecie, że dwa minusy dają jeden plus. O takim cudownym plusominusowaniu jest „Cud” - druga powieść Ignacego Karpowicza, którą właśnie wznawia Wydawnictwo Literackie.
Pierwsze wydanie zawdzięczamy wydawnictwu „Czarne”, które w 2007 po raz pierwszy zaprezentowało czytelnikom historię dziejącą się wokół zabitego w wypadku, ale nie na śmierć, Mikołaja. W zasadzie skłaniam się ku stwierdzeniu, że Karpowicz uprawia specyficzny rodzaj inteligentnego romansu. Tym razem prowokuje lekko nekrofilskim klimatem, który cechował nastrój maja 2005, gdy narodowa ekstaza opanowała i podzieliła polskie serca po śmierci Jana Pawła II. Ja do tej pory mam tak, że połowa bije mi w prawo, a połowa w lewo. Do dziś postać papieża-Polaka nie jest dla mnie niczym oczywistym – rozdarta między prywatnością a poczuciem powinności. Ale dość JPII dygresji.
Mikołaj wpadł pod koła samochodowe i zginął, ale nie do końca. Niczym Święty pozostał ciepły, a ciało jego wydało cudowną woń. Woń tak cudną, ze pokochała go trzydziestoletnia neurolog Anna. Trochę takie „Na dobre i na złe” albo „Lekarze” albo nawet „Gray's Anatomy” w metafizycznym wydaniu. Ignacy pogłębia w tej powieści spojrzenie na świata tego rozmaite sprawy i zmierza w stronę „ości”. Wszystko lekko podane i wesołe, przyjemnie się czyta, a i refleksji garstka głębszych przy okazji się nadarza. Wątki młodzieńcze z „Niehalo” są tutaj reprezentowane głównie przez autoerotyczne doświadczenia męskich bohaterów.
Zupełnie niespotykane są natomiast w powieści „Cud” wątki hagiograficzne, którymi materia powieści poprzetykana jest w miejscach, gdzie opowiedziano historię poczęcia Mikołaja, i ojca jego prawosławnego oraz matki rzeczonego Mikołaja. A wszystko wystylizowane pięknie, biblijnie lubo na wzory żywotów świętych Jakuba de Voragine „Złotej legendy”. A miejsce to o tyle wyjątkowym być musi, że to gustownie azaż konsekwentnie napisane jest. Karpowicz nigdy nie był dla mnie mistrzem stylu, zbyt przezroczysta ta proza jak dla mnie, zbyt mało zindywidualizowane mowy i języki są w tych jego powieściach, a tu taki stylistyczny rarytasik. „Cud”.
Zdarzył się zatem „Cud”. „Cud” nie byle jaki. No może nie jakiś super nadzwyczajny, ale na bezrybiu i rak ryba, więc nie będę sarkał, farkał, marudził, bo podobało mi się. To opowieść o krainie, gdzie „Cud” nie zdarza się co dnia, ale jak się już wydarzy, to wszyscy wiedzą, że „Cud” to jest prawdziwy a nie jakiś powszedni, zwyczajny, normalny.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Recenzja biografii Bruce'a Dickinsona autorstwa Joe Shoomana - wyd. Anakonda

                                                                                        oficjalna recenzja 
                                                                                                       
             


Bruce Dickinson to postać wyjątkowa na mapie rockowych idoli. Podobnie jak wyjątkowa jest grupa Iron Maiden, której jest wokalistą. Zespół nagrywa od 1975 roku, ale dopiero gdy odszedł frontman Paul DiAnno, który nadawał metalowemu bandowi agresywnego, wręcz punkowego charakteru, i przyszedł Bruce ze swoim epickim wokalem, grupa nagrała klasyczne już dziś albumy w historii rocka - „Number of the beast”, „Piece of mind” i „Powerslave”, aż po zupełnie wyjątkowy, progresywny „Seventh Son of a Seventh Son”, który całkowicie odmienił oblicze zjawiska zwanego heavy metalem. I choć po dziś są tacy, którzy twierdzą, ze Ironi skończyli się wraz z odejściem Paula, dla przytłaczającej większości Bruce Dickinson to, obok założyciela i lidera – basisty Steve'a Harrisa, fundament grupy, która już prawie 40 lat nagrywa i koncertuje. A najważniejsze, że Iron Maiden i Bruce Dickinson cały czas przyciągają nowe pokolenia fanów.
Wydawnictwo „Anakonda” w serii „Gwiazdy sceny” prezentuje biografie wielu znanych artystów rockowych. Znalazł się wśród nich Bruce Dickinson a historię jego muzycznej kariery opisał Joe Shooman. Autor koncentruje się na muzycznej stronie biografii wokalisty. Krótko opisuje młodzieńcze losy Bruce'a, by uczynić grunt pod szerokie potraktowanie historii grupy Samson, w której bohater opowieści rozpoczynał na serio swoją przygodę z muzyką rockową. Temat Iron Maiden został, biorąc pod uwagę rolę tego zespołu w historii muzyki popularnej, potraktowany konkretnie acz krótko. Za to solowa kariera Bruce'a, to, co wydarzyło się po rozłące z Iron Maiden, jest tutaj potraktowana szeroko i wnikliwie. Takie podejście do tematu nie rozczarowuje, a wręcz odwrotnie – Ironi mają na swój temat wiele monografii (tych autoryzowanych jak „Run to the Hills” i tych wydanych niezależnie od członków grupy), natomiast szersza prezentacja poza „maidenowych” dokonań Dickinsona rzuca lepsze światło na całość zjawiska New Wave of British Heavy Metal - szczególnie na wczesny okres tego nurtu, gdy Bruce uczył się dopiero muzycznego rzemiosła i występował w zespole Samson. Niewątpliwie książka Shoomana jest sporą zachęta do przypomnienia sobie dokonań tej niszowej mimo wszystko grupy.
O życiu prywatnym Dickinsona nie dowiemy się wiele nowego, a raczej dowiemy się więcej na temat tego, co wszyscy wiemy doskonale. Bruce jest świetnym pilotem, który ma w swoim dorobku konwoje humanitarne w najbardziej niebezpieczne obszary globu, był rewelacyjnym szermierzem –załapał się kiedyś nawet do pierwszej dziesiątki w brytyjskim rankingu, jest też pisarzem, autorem niesmacznych i pełnych angielskiego humoru „Przygód Lorda Ślizgacza”. Oprócz tego cały czas koncertuje, nagrywa, realizuje coraz bardziej niesamowite projekty muzyczne. W jaki sposób tego dokonuje? Tu zdradzę odrobinę za dużo – sam autor biografii Bruce'a nie jest w stanie tego pojąć. Pisze za to ze swadą i humorem, przytacza wiele anegdot, a tytuły rozdziałów brzmią niczym z awanturniczych powieści w stylu „Toma Jonesa”.
3 lipca 2013 znowu widziałem go w akcji. W łódzkiej Atlas Arenie „Ironi” rozwalali system, a 55 letni Bruce szalał na scenie jak młody bóg i było jak w tej anegdocie o Zdzisławie Maklakiewiczu, który opowiadał Himilsbachowi o swoich teatralnych występach: „Wychodzę, rozumiesz, na scenę, staję jak zwykle i przez dwie godziny trzymam publikę za gardło. Po spektaklu podchodzi do mnie dwóch ponurych gości i jeden zagaduje – Ej, to ty trzymałeś nas przez dwie godziny za gardło...”.
Fenomen Bruce'a Dickinsona to życiowa energia, wiara, że zatracenie się w działaniu jest jedyną metodą przetrwania w szalonym świecie. Na tym polega jego magnes, bo nawet jeśli dzięki publice i popularności Dickinson ładuje swoje życiowe akumulatory, to oddaje nam to w swoim śpiewie i na scenie. Jest charyzmatycznym frontmanem, który przyciąga ludzi o odmiennym światopoglądzie, kolorze skóry, a rozpiętość wieku publiki jest jedyna w swoim rodzaju – od nastolatków po starych koncertowych wyjadaczy, którzy pamiętają występy z początku lat 80-tych, gdy po raz pierwszy zawitali do Polski.
A gdy krzyczy ze sceny: „Scream for me, Poland!” nie jesteś się w stanie powstrzymać i wyjesz jak opętany!

niedziela, 11 sierpnia 2013

Recenzja książki Tomasza Halika "Hurrra, nie jestem Bogiem!" - wyd. Agora

Teologia paradoksu


                                                                    oficreca
                                                                       
Już kiedyś czytałem o tej anegdocie, bo to ksiądz Józef Tischner jest jej autorem: pewien ksiądz zamówił obraz do kościoła pod wezwaniem Świętego Brata Alberta i chciał, aby uwieczniony na nim Brat Albert rozdawał chleb ponad głowami zgromadzonych wokół niego biedaków. Artysta miał inną koncepcję dzieła – widział Świętego jak całuje stopy ubogiego, z którego postaci wyłania się Chrystus. W anegdocie tej konfrontują się dwie koncepcje Kościoła – wizja proboszcza podkreśla wielkość kapłana, wizja malarza koncentruje się na obecności Chrystusa w drugim człowieku, w tym dotkniętym, ubogim, wykluczonym. To wielkie pytanie o rolę chrześcijaństwa w świecie. Dziś, gdy papież Franciszek na każdym kroku pochyla się nad biednymi i dotkniętymi, pytanie to powraca ze zdwojoną mocą.
Jesteśmy specyficzni w naszym JPII katolicyzmie. Matka Boska jest polską królową, chcemy mianować Chrystusa królem Polski ustawowo, mamy „prawdopodobnie” rekord Guinnessa w wielkości posągu papieża-Polaka. Wielki, większy, największy. Drabina Jakubowa. Często słyszałem z ust niektórych polskich katolików, że ich wiara to nie wiara ale wiedza, że oni już  posiedli tę pełnię nie wiary (niewiary?). Czeski teolog Tomasz Halik w wydanym ostatnio zbiorze swoich tekstów „Hurra, nie jestem Bogiem!” podnosi te kwestie wielokrotnie, tworząc swoją, mimo wszystko oryginalną dla nas, przestrzeń teologii paradoksów.
Po pierwsze: wiara. Pewnie łatwiej przyjąć wszystko tak jak leci, bez refleksji, tak jest i już, bo na religii w czasie przygotowania do Pierwszej Komunii nas tak uczyli.  Teksty Tomasza  Halika są bardzo dalekie od łatwizny klepania paciorków. Dla niego wiara to niewiedza, to horyzont wątpliwości i człowieczej tęsknoty za ideałem.
Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno;
wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz.
Teraz poznaję po części,
wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.
Po drugie: nadzieja. To nie tak, że mamy pewność. Otacza nas tajemnica. Czasem mrok. Tomasz Halik nie boi się twierdzić, że aby „urodzić się na nowo”, trzeba oczyścić się ze złudzeń naiwnej pobożności, że jako praktykujący katolicy otrzymaliśmy już bilet pierwszej klasy do dreamlinera w kierunku niebios. Nadzieja uczy pokory i zaufania. To oczekiwanie, że wszystkie nasze wyobrażenia na temat niewyobrażalnego umilkną w Jego obliczu.
Po trzecie: miłość. Miłość według Halika to drugi człowiek. Bliźni. W nim najprędzej odkryjemy to, co najważniejsze. Piękno świata, sztuki, milkną wobec piękna człowieka, wobec bogactwa myśli, uczuć, charakterów, a także problemów, a także cierpienia. Bo piękno to także ból, to, co czujemy w poczuciu naszej bezradności, w pragnieniu, aby zginęło to, co nas przerasta. To także zgoda na tajemnicę drugiego człowieka, ale też tajemnicę jaką jesteśmy sami dla siebie. Musimy wszak w nas samych pokochać to, co znane i bliskie, ale także to, co stanowi w nas odległą, mistyczną tajemnicę. Droga do poznania jest dla Halika zawsze w głąb samego siebie. Dopiero mogąc poznać i pokochać samych siebie, możemy zacząć oddawać dar miłości.
Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy:
z nich zaś największa jest miłość.
Tak więc trwają te słowa od wieków, istota chrześcijaństwa. Halik w swoich tekstach wprowadza nas na właściwe  tory z manowców, które przez wieki stworzyły bujny gąszcz  poplątanych uliczek. Nie ma w tych tekstach przecież nic kontrowersyjnego, nic obrazoburczego, ale wizja teologii paradoksów, jaką roztacza czeski teolog przed oczami, umysłami i duszami polskich czytelników, jest zadziwiająca, a może dla niektórych szokująca. Dlaczego?

czwartek, 8 sierpnia 2013

Recenzja książki Ignacego Karpowicza "Niehalo" - wyd. Wydawnictwo Literackie

Białostocki trip

                                                                        oficrez
                                                                           


Dawno, dawno temu był sobie pisarz. Pisarz napisał książkę. Książka była bajką. Bajka działa się w Białymstoku. Białystok to było rodzinne miasto pisarza. Bajka nazywała się, jak to bajka, „Niehalo” i bardzo się podobała. Nie tylko w Białymstoku. Pisarz zaczął pisać coraz więcej. Bajki były coraz dłuższe. I coraz nudniejsze. Bo to nie były już bajki. Tylko książki dla dorosłych. Bo dorośli lubią długie nudne książki o niczym.
„Niehalo” jest szczeniacką podróżą przez głowę młodego polonisty. Takie książki pisze się, by wywalić z siebie cały nawóz, z którego się wyrastało, by zrobić porządek, by zacząć nowy etap, by opisać dotychczasową podróż, która, jak to podróż, donikąd nie doprowadziła. Wszystko jest tu tak samo bez znaczenia, wszystko tkwi w chaotycznej wizualizacji kompleksów, mitów, stereotypów. Przekopywanie stajni Augiasza odbywa się jednak z niesłychaną energią i właśnie ta energia niesie czytelnika przez słowa, które zamieniają się w obrazy.
Maciek ucieka z pracy, ucieka z domu, ucieka z rzeczywistości. Follow the white rabbit. A Białystok przemienia się w Matrix. Ktoś jest strażnikiem progu, ktoś jest mentorem, ktoś staje na przeszkodzie. Jak w klasycznym RPG. Tyle że ten erpeg nasz swojski, siermiężny, katopolski. Całkiem nieatrakcyjny z tymi symbolami- atrybutami zdobywanymi co chwilę, by móc przejść dalej. Chciałoby się powiedzieć – jaki kraj taki erpeg. W każdym razie nic z Wiedźmina.
„Niehalo” to powieść szczeniacka do tego stopnia, że znajdziemy tu nawet masturbacyjno-falliczne wynurzenia. Nic nie szkodzi. To proza żywa i anarchistyczna. Jak rozkopany fryz, który nie ulega grzebieniowi. Szczera i autentyczna. „Niehalo” - prawdopodobnie najlepsza powieść Ignacego Karpowicza.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Recenzja książki "Zamieć" Władimira Sorokina wyd. Czarne

                                                                            oficrec
                                                                         

Droga w bieli

Biel. To taka opowieść, że prawie niczego nie widać. Co jakiś czas tylko ze śnieżnej zamieci wyłaniają się dziwne postaci, które nikną za chwilę w białym tumanie. Taka właśnie jest sceneria powieści Władimira Sorokina „Zamieć”.
Doktor Płaton Ilicz Garin usiłuje dotrzeć ze szczepionką do wsi, gdzie panuje tajemnicza epidemia,  wskutek której ludzie zamieniają się w bestialskie zombie. Zamieć skutecznie niweczy plan lekarza. Droga, którą podąża samopędem, czyli  prawdopodobnie saniami zaprzężonymi w mikro-koniki wraz z wioskowym głupkiem Chrząkałą, raz po raz ginie przysypana śniegiem. A na drodze pojawiają się witaminderzy z piramidami dużej mocy, olbrzym pijany  i  zamarznięty, panujący we wszechświecie Chińczycy. A droga ginie, prowadzi do nikąd, utopiona w śniegu dującym zewsząd.
Mroźny oniryzm Sorokina pokazuje świat obcy, dziwny, bez celu. Wszystko tu wyłania się w nieprzewidywalnym, groteskowym obrazowaniu z chaosu symbolizowanego przez śnieżycę. Gdyby ktoś  zechciał nakręcić wierną adaptację filmową powieści, nie miałby trudnego zadania – tylko urwane dialogi, toczone mozolnie w zasypanym bielą krajobrazie. Niczego nie widać, ledwie zarysowane cienie postaci w mlecznej mgle.
Władimir Sorokin jest w Rosji pisarzem uznanym, świadczą o tym nagrody, których jest laureatem – powieść „Zamieć” otrzymała rosyjską Nagrodę Bookera. A powieść to bardzo hermetyczna, mocno rosyjska w klimacie, ale dziwny świat Bułhakowa czy Gogola z ludowych opowiadań, wydaje się być o wiele bliższy, lepiej rozpoznany przez polskiego czytelnika. „Zamieć” będzie wymagać przy lekturze dużo większej otwartości, gotowości wejścia na obszary wcześniej nie rozpoznane i poddania się śnieżnemu klimatowi, a o to nie będzie łatwo – książka w swym skromnym rozmiarze 180 stron nie daje szans na kontemplowanie białej scenerii.
Ale pewnie taki właśnie jest literacki zamysł Sorokina – gubić tropy, zasypywać ścieżki, kręcić się w kółko w świecie, gdzie niby wszystko znajome, a jednak tak bardzo dziwne i obce. Cóż – jest to na pewno książka dla spragnionych inności. Tych zapraszam do brnięcia przez śnieżne zaspy.

czwartek, 25 lipca 2013

Recenzja książki "Ostatni samuraj. Rozmowy o generale Petelickim" - wyd. Czarna Owca

Dorzynanie watahy

                                                               lubimy czytać - ofic rec
„Dorżnąć watahę” - te, jakże brzemienne w skutki, słowa, wypowiedział pod adresem polityków PiS-u Radosław Sikorski, obecny minister spraw zagranicznych. Czytając rozmowy o generale Petelickim, zgromadzone w książce „Ostatni samuraj” autorstwa Anity Czupryn i Doroty Kowalskiej, słowa te wracały do mnie nieustannie.
Generał Sławomir Petelicki – pomysłodawca i pierwszy dowódca jednostki wojskowej GROM, brał udział w wielu akcjach specjalnych, z czego najbardziej znane były akcje na Haiti i w Iraku. Po przejściu na emeryturę zajmował się działalnością doradczą, do końca zaangażowany w sprawy obronności państwa polskiego. Po katastrofie smoleńskiej zaczął ostro występować przeciwko chaosowi i anarchii, jaka od dłuższego czasu panowała w polskiej polityce, a spowodowana była nieustannymi konfliktami na szczytach władzy – głównie eliminowaniem i marginalizowaniem wpływów polityków prawicy. Generał Petelicki stał się także ofiarą tych działań. Odszedł 16 czerwca 2012 roku – oficjalna przyczyna śmierci to samobójczy postrzał w głowę.
Wśród rozmówców Anity Czupryn znajdziemy nazwiska sławnych ludzi, jak Maryla Rodowicz, Daniel Olbrychski, ale także ludzi, o których nie słyszeliśmy zbyt wiele – najbliższa rodzina, koledzy z pracy, ludzie , których poznał przy różnych okazjach. Obraz człowieka, jaki wyłania się z tych rozmów, jest w istocie złożony. Oczywiście jest to pewna próba odpowiedzenia na pytanie o przyczyny dramatycznego kroku generała Petelickiego. Wizerunek portretowany przez rozmówców idzie jednak dalej – życie generała Petelickiego staje się zwierciadłem dla współczesnych, którzy muszą przed tym dramatem obnażyć swoje prawdziwe oblicze.
Przyczyny samobójstwa – większość rozmówców nie ma wątpliwości, co spotkało bohatera książki – to: alzheimer, choroba ojca, impotencja, przerośnięte ego. Są na szczęście tutaj i tacy, którzy powstrzymują się od jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o ostateczny wybór generała. Tych słucha się najciekawiej, bo starają się zrozumieć złożoność ludzkiej psychiki wobec tak bezwzględnych sił oddziaływania, na które narażony był bohater rozmów.
Najbardziej przeraziło mnie to, co mówił Paweł Graś, obecny rzecznik rządu. Z rozmów wynika, że przez wiele lat był w dużej zażyłości z generałem. Jego wypowiedź to mistrzostwo uników, zwodów, powierzchownych stwierdzeń – jakbym oglądał program Lisa. Słowa, które odczłowieczają, słowa, które są tylko „piarowskim pokerem”. Tak wobec generała musiało dystansować się wielu wcześniejszych „przyjaciół”, którzy nie chcieli się narazić.
„Mowa nienawiści”. Nienawiści w białych rękawiczkach. Daniel Goldhagen w swojej monografii „Wiek ludobójstwa” wymienia masowe mordy jako jeden z rodzajów eliminacjonizmu, który jednak może przybierać najbardziej wyrafinowane i wyszukane formy, jeśli stanie się metodą działania doskonale przeszkolonej armii socjotechników. Goldhagen mówi o demonizowaniu, o tworzeniu wizerunku wroga, potwora, który zagraża panującemu porządkowi. Przyjrzyjmy się językowi, retoryce dzisiejszych polityków, którzy stoją u steru władzy. „Faszyści”, „mohery”, „wataha” - to tylko nieliczne i najłagodniejsze określenia, które zabijają klimat dialogu. Bo demokracja, jeśli demokracją ma pozostać, musi być kulturą dialogu.
Generał Petelicki, z „Rozmów...” wynika to jednoznacznie, został odstawiony na boczny tor. Jego historia reprezentuje los wielu, którzy z dnia na dzień stali się niepotrzebni na naszej ukochanej „Zielonej Wyspie”.
A jednak często jest,
że ktoś słowem złym
zabija tak, jak nożem.

Czesław Niemen „Dziwny jest ten świat”

poniedziałek, 22 lipca 2013

recenzja "Norte" Lava Diaza

RASKOLNIKOW NIENAWRÓCONY

Edytuj artykuł
Nikołka to w "Zbrodni i karze" postac drugoplanowa. Tak zwany "jurodiwy" - boży pomyleniec. Lav Diaz w swoim najnowszym filmie "Norte, koniec historii" uwypukla właśnie tę postac, Raskolnikowa zostawiając w amoku bezdennej rozpaczy.
Nawiązania do dzieła Dostojewskiego są dośc wyraziste, chocby poprzez ukazanie postaci złej lichwiarki. Nie mogę, nie powinienem zdradzac nawet tego, bo dla filipińskiego reżysera moment krytyczny nie następuje w 25 minucie jak w hollywoodzkich produkcjach, ale gdzieś po około dwóch godzinach.
Filmy Lava Diaza znane są z tego, że są długie - tzn. trwają koło 10 godzin, wszystko dzieje się w czasie rzeczywistym,(jak bohater ma przejśc 300 metrów, to idzie trzysta metrów) zdjęcia są czarno-białe. W stosunku do wcześniejszych dokonań Diaza, "Norte" to prawdziwy film akcji - jest kolorowy, trwa "tylko" 250 minut, reżyser skraca do minimum sceny (np. kury po podwórku nie chodzą przez 20 minut, ale przez raptem 5).
nowehoryzonty.pl
W tej "dynamicznej" konwencji zostaje opowiedziana niemal biblijna przypowieśc o roli zła w świecie. Diaz nie daje łatwych recept na zwycięstwo dobra. Nie ma wątpliwości, że wkroczenie na ścieżkę zbrodni spowoduje u jednego z bohaterów całkowite zatracenie się w emocjonalnym chaosie. Z drugiej strony - na zasadzie kontrastu - mamy przykład postawy konsekwentnego trwania w dobru. Drugi z bohaterów jest ukazaniem naśladowania Chrystusa. Zostaje niewinnie oskarżony, oszukany przez władze, gnojony w więzieniu, jednak nie traci wiary w dobro. Ostateczny ból nie złamie jego postawy, a nawet ją uświęci. Bowiem droga oświecenia wiedzie u Diaza poprzez cierpienie. Jest to zapewne również odpowiedź na temat sytuacji, w jakiej znajdują się ludzie w ojczyźnie Diaza, jednak  nie mam na ten temat  żadnej wiedzy. Niemniej jest to obraz działający, dzięki odwołaniu się do "Zbrodni i kary", w sposób uniwersalny i na płaszczyźnie powierzchni czytelny dosyc dobrze dla Europejczyka.
nowehoryzonty.pl
Oglądając filmy Lava Diaza uświadamiamy sobie jak nudne, mozolne, ciężkie, a jednocześnie absolutnie magiczne i unikatowe jest nasze istnienie. "Norte, koniec historii" to film, który ze względu na wielopłaszczyznowośc, indywidualny, bardzo osobisty styl reżysera, wagę podnoszonych tematów można uznac za skończone arcydzieło, jedno z niewielu we współczesnym kinie.

sobota, 20 lipca 2013

"Hitler, film z Niemiec" Hans-Jurgen Syberberg - najważniejsze wydarzenie NH13

KAŻDY MA W SOBIE COŚ Z HITLERA

7 i pół godzinny film o Hitlerze. Hitlerze w naszych głowach, Hitlerze w Niemcach. O jego pozostałościach w świecie, w pop-kulturze. w pewnym sensie jego zwycięstwie. Nauczył wielu. Socjotechnicy-socjopaci. Byle zostac Bogiem.
Forma teatralnego przedstawienia składającego się z nazistowskich monologów. Obraz mniej ważny, bo to film o mocy słowa. Syberberg mówi - wszystko zaczyna się od słów. Od snów o potędze. Potem wystarczy przejśc do czynów i byc konsekwentnym. Nie cofnąc się przed Niczym. Byc człowiekiem sukcesu. Zdążającym , nieważne gdzie, ku Niebu, ku Piekłu. Wie Hitler.
Wegeterianizm Hitlera. Zen Himmlera. Paradoksy mrocznej, germańskiej duszy. Wyrastają z mrocznego lasu sagi o Nibelungach.Z poezji romantycznej. Muzyki Wagnera. By unieważnic wszystko. By skazic cywilizację Europy, która postanowiła przejśc od sztuki do dzieła. By pokazac jak geniusz jest nic nie wart.
Ale dalej w tym tkwimy. Wymyślamy dalej swoje koncepcje, gdy dzieło ważniejsze od wartości.
Patrzę na jego aryjskie rysy, gdy przemawia w TVN 24, przekonany o swojej racji. Poza moralnością. Kolejny w panteonie. Byle byc u władzy. Duma i ambicja. Makbet nie cofnie się przed Niczym. Ta bajka się nie skończyła.

sobota, 13 lipca 2013

Nowe Horyzonty - plan

Tradycyjnie czas będę poświęcał na warsztaty Letniej Akademii NH- w tym roku spróbować chcę animacji. Będą też wykłady, obiecuję sobie wiele po wykładzie o nowym kinie rosyjskim, ale ze względu na hitlera chyba odpuszczę. W ramach warsztatów będzie też projekcja "Płynących wieżowców" i spotkanie z reżyserem Tomaszem Wasilewskim. Program bogaty niezwykle, ale trzeba znaleźć czas na filmy.

W piątek, na otwarcie film Vic+Flo Denisa Cote. Wstyd, ale nie znam filmów tego reżysera. Seans powinien skończyć się około 20.30, więc szybko na projekcję "Płynących wieżowców" Wasilewskiego - jest to także film konkursowy. Kechicha na razie odpuszczam. Zwycięzca Cannes szybko dotrze do kin.
                                            Vic i Flo zobaczyły niedźwiedzia - nowehoryzonty.pl
W piątek odpuszczam niestety wykład o kinie rosyjskim, a lepienie filmów zostawiam na wieczór, ale chciałbym znaleźć czas na 7 godzinny film Syberberga o Hitlerze - taki eksperyment
                                          Hitler - nowehoryzonty.pl

 o ile starczy sił po lepieniu filmów to wciągnę dziwne, cyberpunkowo pokręcone, japońskie "964 Pinokio"

                                             japoński Pinokio - nowehoryzonty.pl

W sobotę konkursowy "Lewiatan", bo szukam artystycznych dokumentów i bardzo bym chciał imponującego wizualnie "Glotziusa..." Greenawaya.
                                         Lewiatan - nowehoryzonty.pl
                                       
                                         Glotzius - nowehoryzonty.pl
Wieczorem spotkanie Filmasterów = must być.
Niedziela to największy dylemat, bo muszę zrezygnować z nowego filmu Lava Diaza. Odpuszczam też polecany przez Esme  dźwiękowy horror "Berberian Sound Studio" i czekam na zagadkowy artystyczny esej "Błyskawica" - mówią, że na dwoje babka wróżyła, ale lubię kicz zresztą.
                                          "Błyskawica" - nowehoryzonty.pl
Wieczorem nocne szaleństwo w stylu cyberpunk z Wernerem Fassbinderem w roli głównej - "Świat na drucie".
W poniedziałek zaczajam się na "Znikające fale", bo film litewskiej reżyserki zapowiada się intrygująco.
                                             nowehoryzonty.pl
Potem chyba post jakiś tam komentarz Żiżka w dokumencie "Perwersyjny przewodnik po ideologiach".i jak nie "Raj: wiara" Seidla to koncert Mike'a Pattona z zespołem Tomahawk.
Na zakończenie z rana wtorkowego czesko-slowackie "Nowe życie'. I nie do domu, ale krążyć po okolicach i może wrócić na coś jeszcze jak jastrząb.


wtorek, 9 lipca 2013

Recenzja książki Ziemowita Szczerka "Przyjdzie Mordor i nas zje" - Ha!art

                                                                     ofice rec LC

Od czasów Mickiewicza minęło sporo czasu, a my, Polacy, ciągle chcemy podróżować na Wschód, nad Dniestr, na Krym. Ciągnie nas też ten polski Lwów, który polski nie jest od pół wieku z górą. Ciągnie nas Rosja zimna i biała. Ale dlaczego nas ciągnie? Odpowiedzi na to pytanie poszukuje Ziemowit Szczerek w książce „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” wydanej przez Ha!art, w której opisuje swoje podróże po Ukrainie.
Po co jeździmy na ten „Dziki Wschód”? Jakich odpowiedzi oczekujemy od wschodniego człowieka? Z jednej strony zapatrzeni w model zachodni, modlący się do niego, a z drugiej niepewni kim właściwie jesteśmy. Stasiuk zaczął ten cały „taniec z demoludami”, dochodząc do wniosku, że na co mu się tłuc po Afrykach, jak może swoim stuningowanym trabantem zwiedzić państwa byłego Układu Warszawskiego, opisać cały ten syf i się nim poetycko pozachwycać. Ech, duszo słowiańska – nie dość ci śródziemnomorskiego ładu, niemieckiego ordnungu, kultury wysokiej i uformowanej. Musisz ty brnąć przez te śmieciowe wysypiska i umowy, przez te krainy wschodniego bezprawia, by dać jeść swym słowiańskim trzewiom.
Uważam, że autorowi o wdzięcznym, słowiańskim imieniu Ziemowit udało się wdzięcznie i po słowiańsku rozprawić z mitem nostalgii, który od jakiegoś czasu funkcjonuje w naszej kulturowej zagrodzie, a mitowi owemu czapkują tacy pisarze jak Stasiuk, czy Rylski. Mit to zresztą, jak to mit, do cna fałszywy, bowiem podszyty poczuciem wyższości, że się jest Europejczykiem, członkiem Unii, jakby było to przepustką do jakiegoś ekskluzywnego grona wniebowziętych. Szczerek wszystkim takim westchnieniom pokazuje reporterski środkowy palec i nie pozostawia złudzeń – mentalnie bliżej nam do separatystycznej republiki Naddniestrza, niż do niemieckiego porządku.
Uderzyło mnie to już parę lat temu. W czasie lektury książki niemieckiego reportera Wolfganga Buschera „Berlin-Moskwa. Podróż na piechotę” zobaczyłem jak autor, przekraczając granicę niemiecko-polską, wkracza w krainę syfu, który najlepiej uwidacznia zdjęcie na okładce – porozjeżdżane błocko, które udaje drogę, a na horyzoncie smętne i bez ładu porozrzucane chałupy. Polska prowincja, ruska prowincja, ukraińska prowincja? Jeden czort, jeden Mordor. I taki anty-sielski obraz szczerzy kły z książki „Przyjdzie Mordor i nas zje”. Oj, zje nas niechybnie! A może już zjadł? Pól wieku post-komuny płynie w naszej krwi i o ile takim Węgrom czy Czechom transfuzja się powiodła, o tyle porządny słowiański typ unika lekarza jak diabeł święconej wody.
„Sławianie, my lubim sielanki”, szydził ojciec wszystkich poetów. Ta „sielanka” ulepiona z błocka, pleśni i psiej kupy - zdaje się mówić Szczerek - z mentalności samodierżawia i pogardy, gdzie garstka oligarchów bawi się ze społeczeństwem w grę pozorów. Ta sielanka to iluzja samozadowolenia, ze dobrze nam w tej brei, bo ona nasza, polska, słowiańska. I nikt nam jej nie odbierze!

niedziela, 30 czerwca 2013

Recenzja książki "Zdarzyło się pierwszego września" wyd. Słowackie Klimaty

Pokręcone jak Mitteleuropa



oficrec



30 lat, rok po roku, wywołane na kartach powieści z życia czwórki mieszkańców Europy Środkowej – Węgra, Żyda i Czecha, którzy rywalizują co roku o względy pięknej Słowaczki, Marii. Akcja powieści Pavola Rankova „Zdarzyło się pierwszego września” zaczyna się w 1938 roku, a kończy w 1968. Te dwie ważne dla naszej części Europy, ale i całego świata, daty stanowią klamrę dla opowieści o miłości, historii, polityce, ale także o bezwzględnych trybach historii, które wciągają ludzi, pragnących jedynie normalnie żyć. Widać, że zamiar, jaki towarzyszył  napisaniu powieści, był bardzo ambitny. Takie dalekosiężne zapędy autorów, tworzenie syntetycznych fabuł, wiążą się z ryzykiem popadnięcia w epicką megalomanię. Czy Pavolovi Rankovovi udało się tego uniknąć?
Powieść słowackiego pisarza jest w istocie romansem, historią o dojrzewaniu czwórki przyjaciół i ich sercowych perypetiach. Tłem dla tej historii są historyczno-polityczne przemiany, które determinują życie bohaterów. W tym kontekście „Zdarzyło się pierwszego września” można odczytać jako powieść o ograniczeniu ludzkich wyborów, które nie pozwala rozwinąć się wolności. Jest to doświadczenie bardzo charakterystyczne dla części Europy i świata, w której przyszło nam żyć. Warto przypomnieć o formule „ketmana”, którą w swoim eseju z tomu „Umysł zniewolony”, prezentował Czesław Miłosz. „Ketman” to skorupa, pod którą „zniewolony” ukrywa swoje prawdziwe myśli i uczucia, a życie staje się grą prowadzoną z totalitarną władzą.
Rankov nie ocenia swoich bohaterów. Pozwala im na swój sposób walczyć o przetrwanie w tej pokręconej Mitteleuropie i szukać szczęścia. Owe momenty szczęścia płyną tutaj z relacji z innymi ludźmi, przyjaźni, miłości w swych różnych odmianach, trosce o los drugiego człowieka mimo wszechobecnego terroru i aparatu przemocy. Pisarz pragnie w ten sposób rozgrzeszać niektóre wątpliwe postępki swoich bohaterów. Mówi czytelnikowi, że żaden ludzki wybór  nie jest do końca wynikiem wolnej postawy. Tego niestety uczy nas historia narodów Europy Środkowej. Nieustanna walka o zachowanie wewnętrznej autonomii, świadomość potrzeby kompromisu, by ocalić siebie i najbliższych w świecie odebranej tożsamości. Bo tożsamość to drugi ważny temat powieści „Zdarzyło się pierwszego września” - przypomnienie, że budując „nowy, wspaniały świat”, nie wolno zapominać o historii i tradycji.
Ale są oprócz głównego wątku fabularnego prawdziwe „mitteleuropejskie” smaczki. W momentach przełomowych dla powieści pojawiają się wizyjne, groteskowe scenki, w których główna rola przypada mrocznym postaciom z czecho-słowackiej historii – zobaczymy Josefa Tiso, Klementa Gottwalda czy Antonina Novotnego, stojących w obliczu swych „wielkich” wyborów. Jak pisał Bohumil Hrabal: Czesi to śmiejące się bestie. Ale nie tylko Czesi. „Mitteleuropa” to tradycja Kafki, Haszka, Ionesco czy Mrożka, „Mitteleuropa” to stolica literackiej groteski. Nawiązanie do tej spuścizny to największy walor tej powieści.

środa, 26 czerwca 2013

Recenzja książki Cormaca McCarthy'ego "Sodoma i Gomora" Wydawnictwo Literackie


oficjalna recenzja

Świat wartości minionych


To już ostatni tom „Trylogii Pogranicza” autorstwa Cormaca McCarthy'ego. Tytuł  ostatniej części - „Sodoma i Gomora” - obiecuje wiele, jednak przewrotność amerykańskiego pisarza nie zna granic. „Sodoma i Gomora” to najspokojniejsza powieść tego twórcy. Po piekielnych wizjach znanych chociażby z „Krwawego południka” moglibyśmy spodziewać się w zwieńczeniu „Trylogii” czegoś w rodzaju hekatomby, której jednak nie zobaczymy w „Sodomie i Gomorze”. Jak powszechnie wiadomo nie od dziś „z Sodomy do Gomory jedzie się tramwajem”, więc bileciki do kontroli, wsiadamy i jedziemy – przez Teksas, przez Meksyk, przez „cormacowski świat”, gdzie cały czas liczy się to, co już dawno liczyć się przestało.

Jak spotkali się tutaj John Grady i Bill Parham, główni bohaterowie „Rączych koni” i „Przeprawy”, nie wiemy. Wiemy, ze pracują razem na rancho i obaj świetnie znają się na koniach. John zna się trochę lepiej. Obaj chadzają czasem do teksańskich burdeli, ale tylko Bill zakochuje się w pięknej Magdalenie, dziwce i epileptyczce w jednym. Problem polega na tym, że w Magdalenie kocha się też meksykański alfons Eduardo, który przy okazji uważa ją za swoją własność. Jeśli znacie Państwo dwie poprzednie części, to wiecie, że nie będzie wesoło, bo John nie odpuści samemu diabłu.
Mamy zatem klasyczny westernowy romans. Akcja sunie powoli, jak wóz pionierów przez prerię. McCarthy wiele miejsca poświęca temu, co w całej „Trylogii” wydaje się najważniejsze, czyli opisom kowbojskiego życia i miłości do koni. I dopiero pod koniec mamy ten „cormacowski” crème de la crème – epilog, który jest filozoficznym zanurzeniem w oparach onirycznej duchowości, gdzie mit i wizja tworzą archetypiczne obrazy. Więcej nie zdradzę.
 „Trylogią Pogranicza” rządzi nostalgia za prawdziwym światem i prawdziwymi ludźmi. Jest to na ogół świat bardzo realny i skonwencjonalizowany. Jednak to co najistotniejsze dzieje się gdzieś pod progiem rzeczywistości, na załamaniu tego, co realne i tego, co duchowe. Cechą wyróżniającą prozę Cormaca spośród innych pisarzy jest umiejętne balansowanie na granicy tych dwóch światów. Jednak niewątpliwe pierwszeństwo przypada tutaj temu, co budzi się nieraz złowrogo w ludzkich snach. Ta głęboka intuicja, że zło żyjące w człowieku przybywa z odległych prazakątków ludzkości, mówi nam także o potrzebie tożsamości. Bez tego walka ze złem - tego i nie tego świata - jest niemożliwa. Mówi nam Cormac.








niedziela, 23 czerwca 2013

I po frytce

Doczekaliśmy się festiwalu  plenerowego, letniego z prawdziwego zdarzenia. Przeniesienie imprezy z alei frytkowej na Promenadę to był strzał w dziesiątkę. Ładnie tam. Podoba mi się ten tłum sunący pomiędzy kafejkami, parasolami z piwem. Tak powinno oddychać miasto wieczorową porą.

Ładnie było słychać i dobry pomysł, żeby najpierw koncertować w amfi, a na drugi dzień na parkingu. Dużo miejsca. Można było się ulokować z piwem albo bez. Nikomu to nie przeszkadzało chyba. No i ochrona nie głupiała jak w zeszłym roku, mimo że Styks. Ktoś im chyba powiedział, że mają ochraniać a nie wkurzać ludzi, chociaż jak widzę te  skinowskie łby, to i tak zastanawiam się, kto ich tam przyjął. Ale czort, dobre były koncertasy.

W piątek jacyś hipstery ze Szwecji zdajesie, Mamafoka jakoś tak. Wielu sie podobało, Adam powiedział, że to postrock. A ja post to tylko w Wielki Tydzień. A ze słuchu to byli  podobni zupełnie do nikogo. Takie bala bla bla. Na ich koncercie pomarzyłem, żeby choć na moment przenieść się do Jaworzna na Metalfest, bo tam akurat Sodom i chłopy jak dęby z gitarami, a nie jakiś unisex. Za to Julia Marcell jak najbardziej. Taka podkręcona rockowo Bjork, więc był też i czad.

W sobotę było czad z powodu Marii. Super koncert. Ta płyta pozwoliła mi przetrwać i wielka radocha, że mogłem jej posłuchać na żywo, bo zagrała ją Maria od początku do końca. Pięknie brzmiał jej głos w pięknych tekstach. Kim Novak rozczarował mnie do tego stopnia, żem myślał, że to Lewe łokcie. Tzn. gitarki spoko, ale teksty ze słów to raczej podobne zupełnie do niczego. Może jakby śpiewali po angolsku jak Julia to byłoby im na lepsze, a tak to po cholerę się demaskować. I strasznie się się podjarałem The Whip - niby tekno, niby klabing, ale z takim rockowym pazurem, że ho. Wysłuchałem do końca, choć już ciężko było  mi stać.

No to teraz może być już tylko lepiej, tak myślę o przyszłorocznej imprezie. To miasto na to zasługuje. I skoro daliście nam igrzyska, dajcie jeszcze chleba i będzie gitara. Lubię patrzeć jak moje miasto oddycha, jak żyje.

czwartek, 20 czerwca 2013

Recenzja książki Doroty Masłowskiej "Kochanie zabiłem nasz koty" Noir sur Blanc







Zabite koty wszystkie tego świata

Farah jest gruba. Lubi pojeść. Joanne natomiast ma chłopaka. A pod podszewką czai się śmierć. Zawsze to jakieś rozwiązanie. W końcu.

Dorota Masłowska pozostaje bez litości, nawet jak tworzy coś w duchu głównego nurtu. Coś w duchu. Coś w rodzaju. Problemy jak najbardziej „kobiece”, rozpięte gdzieś między „Bridget Jones” a „Seksem w wielkim mieście” albo lepiej „Śmiercią w wielkim mieście”. Tycie, żel antybakteryjny i samotność. I ani chwili zapomnienia, że nie ma wyjścia, bo nikogo to nie obchodzi 

Dorota Masłowska udowadnia , że potrafi „normalnie” pisać o nienormalności i niemoralności tego świata. Świata iluzorycznego, płynącego z reklam i okładek „kobiecych” czasopism. Nie ma tu miejsca na grubość, jest na żel antybakteryjny, który staje się obsesyjny - „Może żelu antybakteryjnego?” „Dzięki, troszeczkę. Chociaż żal mi bakterii. To żywe stworzenia” - w jedna i drugą (ekologiczno-wegańską) stronę.

Dorota Masłowska poświęca swoją ostatnią książkę temu, co jest jej najbliższe, czyli „kobiecym” schizom tego świata. Schizom, na których biznes nasz współczesny i kulturowy zarobił dobrze i zarabia dalej. Bo liczy się tylko to. Reszta jest nieradzeniem sobie, frustracją, prostracją, biedą i kompletnym żenua. Dlaczego nie lubię śpiewających kobiet, które tak ładnie śpiewają? 

Dorota Masłowska widzi tę biedę współczesności. Widzi piekło kobiet skazanych na sukces albo skazanych na wysypisko kubełków z KFC. I że można się z nich śmiać, ale nie wypada współczuć. I w dążeniu do praw kobiet, rzeczniczek kobiet, równego traktowania kobiet nie ma miejsca na szczęście. Co najwyżej szczęście drapieżnika, który dopadł ofiary, za które zawsze płaci się zbyt wiele.

Dorota Masłowska potrafi pisać normalnie. Teraz to wszyscy już wiedzą. Tylko szkoda jej dla tej normalności. Coś się straciło w języku. W tym świadomym korzystaniu z kalek, motywów brakło żywiołu. Brakło tego, za co fani kochali prozę Masło.

czwartek, 6 czerwca 2013

Recenzja książki Ignacego Karpowicza "ości"

                                                                            oficrec
                                                                           

Książka ości


Dawniej były „izmy” dziś są „ości”. Ludzie jak rybki w akwarium – takie skojarzenie pojawiło mi się podczas lektury najnowszej powieści Ignacego Karpowicza. Z tytułowymi „ośćmi” owe rybki mogą mieć wiele wspólnego.
Wiele „ości” to wiele „możliw-ości”, wiele wariantów i opcji kupna we współczesnym „hipermarkecie idei”, ze zacytuję Szymona Hołownię, który na wyżej wymienionym targowisku wart-ości odnajduje się świetnie. Jednak według Ignacego Karpowicza po rybie, także symbolu chrześcijaństwa, zostały „ości”. Człowiek, wyzwolony z prawd zastanych, tworzy prawdy własne, po których także zostają „ości”, ale zawsze są one o tyle lepsze, że indywidualnego sortu. Można powiedzieć, że współczesne „ości” są owocem woln-ości, która w końcu i tak „ością” czy też „k-ością” w gardle człowiekowi staje. Bo choć wcale nieźle sobie się podjadło, to widok na talerzu pełnym resztek nie przedstawia się zbyt ciekawie. „ości” to także to, co zostaje, co rozkłada się długo, zbyt długo i nie jest przyjemne do oglądania.
Książka „ości” to korowód, przedziwny, współczesny „dans macabre”, gdzie ludzkie losy zawieszone w niczym plączą się w konstelacjach samotnych bytów, łączących się i rozpadających co chwilę w dążeniu do pustki. To nie jest książka o poszukiwaniu sensu,  raczej o świadomości bezsensu i o nadawaniu temu bezsensowi chwilowej, jakże krótkotrwałej wartości. Tą wartością jest miłość. „ości” to także „mił-ości”,  to w gruncie rzeczy wiele melodramatów upakowanych w jednej książce. Historie tych splątanych losów zostały opisane metodą trepanacji – autor wyciąga z głów bohaterów wiązki myśli, wrażeń, obrazów z przeszłości i tka z nich fantasmagoryjny momentami kolaż ludzkich losów.
Bohaterowie utworu to bardzo aktualne okazy ryb w akwarium współczesności. Opozycjonistka z czasów komuny, geje, dużo gejów, kobiety wyzwolone, mężczyźni nie-geje tradycyjnie lekko przygłupi i wzajemne koincydencje, zderzenia, trzaski. Na tym.  bogatym i wolnym od przesądów tle siostra jednej z ważniejszych bohaterek a jakże Faustyna, typowa ofiara katolicyzmu porzucona przez męża z czwórką dzieci na grzbiecie, wygląda na okaz z jakiegoś innego, skansenowego akwarium .
I słowo „idiolekt”, które powinienem znać, a nie znałem, choć już dawno nie zdarzyło mi się nie znać jakiegoś słowa w powieści, którą czytałem.
Myślę, że to dobrze, że Ignacy Karpowicz po „Balladynach i romansach” zszedł na ziemię, tak jak zrobili to w jego poprzedniej książce greccy bogowie. Jaka by ta ziemia nie była, to zawsze o niej warto porozmawiać.

środa, 22 maja 2013

Recenzja książki Andrzeja Czyżewskiego "Piękny dwudziestoletni" - biografia Marka Hłaski

                                                                oficjalna LC recenzja
                                                                             

Wybielanie Marka Hłaski



Pamiętam film dokumentalny poświęcony SPATiF-owi. Jerzy Urban, wspominając w nim Marka Hłaskę, opwiadał dosyć smutną anegdotę: pijany Hłasko przyprowadził do lokalu dziewczę, której wcześniej obiecał małżeństwo. Gdy rozkręcił się towarzysko, zapomniał o swojej partnerce, a gdy ta odnalazła go w końcu, udał, że jej nie poznaje i dodatkowo zbluzgał najgorszymi słowy, wśród których to najpopularniejsze na literkę „k” było jednym z najdelikatmiejszych. Urban podsumował swoją wypowiedź stwierdzeniem, że Hłasko był typem aktora, że wszystko, co robił w życiu, było rodzajem teatru. Pytałem nawet Marka Nowakowskiego, który musiał pamiętać tamte czasy, czy to w ogóle możliwe, aby takie okrucieństwo miało miejsce. Marek potwierdził, sugerując, że sława Hłaski była sławą „poety przeklętego”, który szedł pod prąd społecznym normom, a życie myliło mu się z tym, co pisał.
„Piękny dwudziestoletni. Biografia Marka Hłaski” Andrzeja Czyżewskiego to pięknie wydany tom wielkich gabarytów (wielki szacunek dla wydawnictwa Prószyński i S-ka za tak piękny egzemplarz – dla miłośników Hłaski już samo to powinno wystarczyć, aby nabyć tę księgę). Między twardymi okładkami znajdziemy wiele zdjęć, odbitki listów i dokumentów, wiele wypowiedzi przyjaciół, znajomych. Znajdziemy też komentarz samego autora, który pragnie czytelnikowi wyjaśnić, jaki Marek Hłasko był naprawdę. Ogromny materiał, około 5oo stron ma nas przekonać, że między prawdą i legendą istnieje przepaść, przez którą musimy się przedostać, jeśli chcemy poznać prawdę o wybitnym pisarzu.
Marek Hłasko jest jednym z moich ulubionych twórców. Od czasu, gdy w liceum wpadł mi w ręce egzemplarz „Pięknych dwudziestoletnich” - taka mała, pobrudzona książeczka z drugiego obiegu, ksero wydania paryskiej Kultury, zaczytywalem się jego prozą. Guru był większym niż Stachura, niż Bursa, niż Wojaczek. Ale zawsze była i nadal pozostanie dla mnie ważna legenda Marka Hłaski. Przynajmniej ta legenda, którą chciał opowiedzieć o sobie sam Marek. Tak to już jest z „poètes maudits”, że żyją nie tylko w swych książkach, ale także w historii swojego życia.
Andrzej Czyżewski jest kuzynem Marka Hłaski i widać jak bardzo się starał, by opowiedzieć o Marku spoza tej tragicznej legendy polskiego Jamesa Deana. Efekt jest taki, że brniemy poprzez drobiazgowo zebrany materiał i dowiadujemy się wielkiej liczby szczegółów, losy Marka Hłaski coraz bardziej nam się normalizują, a legenda ucieka. Chyba nie o taką prozaiczną rzetelność mi chodziło, bowiem każdy kto literaturę zna i kocha winien wiedzieć, że nie zawsze świat realny i przedstawiony koegzystują sobie higienicznie i bezpiecznie obok siebie. I właśnie taką książkę, może nie-biografię, ale właśnie coś w okolicach teoretyczno-literackiego non-fiction marzy mi się przeczytać, jeśli chodzi o życie, fikcje i twórczość Marka Hłaski – książkę, która pokazałaby jak to się wszystko wzajemnie przenikało.
Nie znaczy to wcale, że „Piękny dwudziestoletni” jest książką chybioną. To ważne i przebogate kompendium na temat życia i twórczości Marka Hłaski. W sam raz do teleturnieju „Wielka gra”. Jednak w tym kompendium coś ważnego zostało zatracone.


sobota, 11 maja 2013

Recenzja książki "Nie ma jednej Rosji" Barbary Włodarczyk


                                                                                                          
                                                                                               oficjalna recenzja

Rosjo, naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt?

Ostatnio miałem przyjemność recenzować książkę Wacława Radziwinowicza „Gogol w czasach Google'a”. Recenzję zatytułowałem „Bez pół litra Rosji nie razbierjosz”. Na okładce zbioru reportaży Barbary Włodarczyk „Nie ma jednej Rosji” widzimy sobowtóry znanych postaci z rosyjskiej historii, między innymi samego Lenina – twórcę Wielkiej Rewolucji, którego zabalsamowane zwłoki możemy do dziś „podziwiać” w mauzoleum na Placu Czerwonym. Aleksander Karbyszew, sobowtór „wiecznie żywego” Lenina i bohater tego reportażu, po ciężkim, wielogodzinnym dniu pracy wyciąga w swoim skromnym, moskiewskim mieszkaniu flaszkę, kiszone ogórki i zwraca się na koniec do Barbary Włodarczyk słowami: „Biez wodki Rossii nie rozbieriosz”. Taki mimowolny, niezamierzony cross-over – bynajmniej nie podejrzewam sobowtóra Lenina, a tym bardziej autorki reportażu, o plagiat. Broń Boże!
Teren Rosji to kopalnia tematów, nic więc dziwnego, że polscy dziennikarze dużo miejsca poświęcają właśnie temu obszarowi. Wydane w ostatnim roku książki Wacława Radziwinowicza, Jacka Hugo-Badera i Barbary Włodarczyk są na to najlepszym dowodem. Popularność tej literatury świadczy także o tym, że Polaków bardzo interesuje to wszystko, co dzieje się na wschód nie od Edenu (niestety), ale od polskiej granicy. Jest w tym zainteresowaniu pomieszanie fascynacji i lęku, jest w tym zainteresowaniu pytanie, które można zapisać parafrazując słowa pewnego znanego szlagieru: Rosjo, naprawdę jaka jesteś, nie wie nikt?
Barbara Włodarczyk to autorka cyklu telewizyjnych reportaży zatytułowanych „Szerokie tory”, które możemy oglądać od czasu do czasu w naszej ukochanej telewizji publicznej. Są one emitowane w takich godzinach, że przeciętny śmiertelnik, o ile nie jest bezrobotny, nie ma szansy ich obejrzeć, ale co wytrzyma konkurencję pyskujących sobie polityków lub superinteligentnych seriali? Udało mi się jednak kilka z nich zobaczyć i mogę stwierdzić jedno – są świetne. Charakteryzuje je pewien zupełnie specyficzny, rzekłbym słowiański, rodzaj ciepła. Barbara Włodarczyk nie wciela się w nich w rolę sędziego, mimo że niejednokrotnie podejmuje trudne tematy. Nawet nacjonalistycznego rzezimieszka o uroczym pseudonimie Tasak potrafi obdarzyć matczynym, choć smutnym spojrzeniem. W swoich reportażach jest kobieco czuła i chyba to wyróżnia ją spośród tłumu dziennikarskiej twardzielni. Dzięki temu to, co tworzy, czy w dziedzinie filmu dokumentalnego, czy literatury faktu, zyskuje walor owej słowiańskiej rzewności, swoistego rozczulenia nad ludzkim losem – niezależnie czy jest to los rosyjskiego oligarchy, czy bezdomnego dziecka.
Tom „Nie ma jednej Rosji” pokazuje kraj pełen skrajności i mentalnych oksymoronów – to już znamy. Ale czy komuś udało się opowiedzieć o ludziach w tak totalnym frikolandzie, jakim jest współczesna Rosja? Niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z prominentną dyktatorką mody, czy ludźmi z domu, który nie jest na pewno „domem spokojnej starości”, czy z pierwszym czarnoskórym rosyjskim radnym, który pomaga kobietom, czym naraża się mużczinam tępo spoglądającym znad półlitrówki, to u Barbary Włodarczyk zawsze są to ludzkie losy. Bo „bez pół litra Rosii nie rozbierjosz”. I będzie się to powiedzenie snuć się jak odwieczna mantra, a może przekleństwo. I dopiero, gdy spojrzeć na zagubionego w tym świecie paradoksów, często ogłuszonego wódką człowieka, otwiera się przed nami ta rosyjska dusza boleściwa.
Barbara Włodarczyk pokazuje nam w swojej książce to, czego nie pokaże nam kamera w jej filmowych reportażach. Odkrywa przed nami czysto ludzki kontekst bohaterów tak ukształtowanych, często bezradnych wobec samych siebie i wobec swoich wyborów. Autorka pokazuje nam, że „nie ma jednej Rosji”, bo Rosja to ludzie, których spotyka na swojej drodze - w kraju, który zdaje się o tych ludziach nie pamiętać, bo zajęty jest budowaniem swojej potęgi. Na zewnątrz politura, wszystko musi ładnie wyglądać, a wewnątrz rozdarta dusza i dramat.

środa, 8 maja 2013

Recenzja książki Veita Heinichena "Śmierć na liście oczekujących"


Kryminał o częściach zamiennych

oficrec


Tylko jedna skromna ocena na LC i to mojego autorstwa. Oj, fani kryminału, kiepsko z wami, bo „Śmierć na liście oczekujących” Veita Heinichena to naprawdę mocna sensacja i to z ważnym przesłaniem.
Tematem tej bardzo ciekawej powieści jest handel częściami zamiennymi i pewnie już się domyślacie, że nie chodzi o części zamienne do samochodu, czy innych urządzeń mechanicznych. Oczywiście chodzi tutaj o handel organami ludzkimi, które często są pobierane w sposób nielegalny od osób z biednych krajów. Proceder ten przybrał w ostatnim czasie na sile i na pewno jest to książka cały czas aktualna, choć pierwsze wydanie miało miejsce ponad dziesięć lat temu. I może szkoda, że wcześniej polski czytelnik nie miał do niej ułatwionego dostępu. Pamiętamy przecież aferę „łowców skór” z 2002 roku. Gdyby książka Heinichena w miarę szybko trafiła na nasze półki księgarskie, byłaby świetnym komentarzem także do tamtych wydarzeń.
Powieść „Śmierć na liście oczekujących” to bardzo mocna proza kryminalna, niepozbawiona drastycznych opisów i „smaczków” z dziedziny transplantologii. Przy tym wszystkim nie brak tu humoru, nie tylko tego czarnego. Intryga jest prowadzona wielowątkowo, ale sprawnie. Akcja książki toczy się w portowym mieście Triest, w piękne lato i autor nie szczędzi czytelnikowi także turystycznych atrakcji. Jeszcze jednym smaczkiem może tutaj być fakt, że miejsca akcji są splotem bałkańsko-rumuńsko-włoskim. Wszystko jest tu podane z umiarem i we właściwych proporcjach, co powoduje, że książkę odebrałem jako bardzo szlachetną rozrywkę z dreszczykiem.
Ale jest jedna rzecz , która tworzy wartość dodaną tej powieści, że nie jest to jedynie kryminalna rozrywka w dobrym stylu. To opis luksusowej kliniki, gdzie superspecjaliści pomagają ludziom w odzyskiwaniu urody, ale także nielegalnie, za grube pieniądze, ratują życie bogatym kosztem ubogich, którzy są bezwzględnie eksploatowani jako dawcy. Ludzie ci – najlepsi lekarze - są bohaterami tabloidów, kolekcjonerami sztuki, właścicielami pięknych koni, ale wszystko to uzyskali dzięki haniebnym, niszczącym życie biedaków przeszczepom. Ludzie ci, aby żyć w luksusie, nie cofną się przed niczym. Ich światopogląd cechuje pogarda dla „zwykłych” ludzi. Dzięki zarobionym pieniądzom i luksusowi są piękni i niezwykli. Tylko to się dla nich liczy. To przecież pytanie o granice chciwości, która cechuje dzisiejszą, zlaicyzowaną i materialistyczną kulturę europejską .
Dlatego zachęcam tym bardziej do przeczytania tej świetnej książki, która przeszła gdzieś obok, wcale niezauważona. Poszukajcie zatem „Śmierci na liście oczekujących” - najpewniej znajdziecie ją na stronie wydawnictwa Noir sur Blanc.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Recenzja książki Szczepana Twardocha "Morfina"



W poszukiwaniu właściwości 

Konstanty Willemann – to Niemiec, króry stał się Polakiem, bo tak chciała jego matka. De facto Willeman jest Ślązakiem, czyli kimś z narodowego pogranicza. Problem pogłębia fakt, że stał się warszawiakiem, walczył jako oficer w kampanii wrześniowej, a akcja powieści ma miejsce w październiku 1939. Polska przegrana narodowość domagała się dookreślenia – Szczepan Twardoch, autor powieści „Morfina”, o której mowa – twierdzi, że były tylko trzy takie momenty w polskiej historii, tylko trzy takie graniczne momenty, gdzie nie było już wyjścia, gdy trzeba było uświadomić sobie, kim właściwie się jest. Szczepan Twardoch jest Ślązakiem, więc to nie tylko powieść o polskiej tożsamości. Miejsce akcji – okupowana Warszawa - jest, jako centrum ówczesnej polszczyzny, tym bardziej symboliczna. Konstanty Willemann mógł być drugim Wallenrodem.

Willemann szuka siebie. Szuka siebie w oczach Polaków. Szuka siebie w oczach kobiet. W obliczu klęski i samotności, stara się zdefiniować siebie na nowo. Problem ma tym większy, że bardziej od kwestii narodowych interesują go dziwki i morfina. Mimo to spoza hedonizmu dociera do niego wielokrotnie wewnętrzny głos sumienia, który każe mu walczyć i pomagać przyjaciołom. Willeman nie jest tchórzem, próbuje siebie na nowo skonstruować, wypełnić, dopowiedzieć, ale wpakowany w niego element niemieckości budzi nieufność ludzi i jego samego, budzi także pokusę kompromisu. Nie wiem na ile jest to powieść o kompleksie śląskim, ale jest to dobry pretekst do snucia szerszej refleksji na temat tego, czym jest tożsamość narodowa. Cenniejsza jest owa refleksja tym bardziej, że o ile plucie na polskość staje się pewną normą, o tyle kwestia poczucia tożsamości wydaje się całkiem abstrakcyjna. Siłą „Morfiny” wydają się być dwie zasadnicze sprawy – że to oniryczna i niedosłowna książka i że z kazdego z nas robi trochę Willemanna, czyści zapisaną tablicę i pozwala się od nowa zdefiniować.

Willemann płynie przez mrok i szarość polskiego października 1939. Trochę ta sceneria przypomina „Polskie drogi', tyle że nie wiemy, czy mamy do czynienia z bohaterem i antybohaterem. W polskich serialach było wiadomo od początku, kto jest dobry a kto zły. Wszystko, co widzimy oczyma Willemanna, jest wizyjne i neurotyczne. Z obaw i lęków utkany został wewnętrzny świat człowieka bez właściwości wobec świata, który tego dookreślenia oczekuje. Brak tożsamości to także brak przejrzystego systemu wartości moralnych. W tym deliryczno-narkotykowym opisie poszukiwania prawdy o ludzkiej naturze jest jeden słaby element – narracja , bardzo przejrzysta i spójna, z czasem się zacina, jakby jechała na jałowym biegu – bez zwalniania i przyspieszania. A morfiniczna opcja aż prosiła się, by bohater coraz rozpadał się i scalał. Brakło odrobiny szaleństwa, która uczyniłaby „Morfinę” genialną.

Szczepan Twardoch przeszedł długą drogę od literatury gatunkowej ku prozie bardziej osobistej i literackiej. „Morfina” to druga po „Wiecznym Grunwaldzie” próba wejścia do literatury głównego nurtu. Próba jakże pod względem epickim udana. Jednak autor „Morfiny” jest jeszcze młodym twórcą, dlatego z niecierpliwością będę czekał na jego kolejne książki. Każdy krok dalej będzie jeszcze wspanialszą powieścią.