Zaćmy naszej historii
Oglądając „Zaćmę” Ryszarda Bugajskiego
nie mogłem uwolnić się od porównań z „Idą” Pawła Pawlikowskiego.
Podobieństwa są liczne – jest temat kościoła w komunistycznej Polsce,
jest motyw żydowskiej ubeczki, jest postać siostry zakonnej żydowskiego
pochodzenia. Brak jest motywu polskiego antysemityzmu, co narzuca, że
„Zaćma” może być odebrana jako antysemicka (zresztą tak była odbierana
także „Ida”. Wizualnie film Bugajskiego, mimo że kolorowy (tu aluzja do
„Idy” byłaby zbyt wielka) to jednak surowy, pięknie sfilmowany w grze
półmrokiem i cieniami, co także nasuwało mi skojarzenie z filmem
Pawlikowskiego.
Ryszard Bugajski powraca po latach do tematu
rozliczeń z czasami stalinowskimi, tak jak uczynił to w genialnym
„Przesłuchaniu”. Tym razem reżyser ustawił temat w kontekście polskiego
katolicyzmu. Julia Bystrygierowa to postać historyczna znana jako
„krwawa Luna” jedna z największych ubeckich oprawczyń, szefowa
departamentu inwigilującego osoby duchowne.
Prawda jest taka, że
nie znam historii kobiet-żydówek, które po wojnie stały się „kacicami”
stalinowskiej Polszy. Słyszałem o Różańskim, Humerze, ale o tym, że
główne role w powojennych procesach odgrywały kobiety nie wiedziałem
wcale i także dlatego warto zaznajomić się z tym dziełem, żeby poznać tę
nieznaną część polskiej historii. Ale nie to jest w filmie Bugajskiego
najważniejsze.
Pierwowzorem „krwawej Wandy” z „Idy” była Helena
Zwolińska, komunistyczna prokuratorka, która wydawała najsurowsze wyroki
w okresie stalinowskim. O ile w „Idzie” możemy doszukać się motywu
zemsty na polskich antysemitach, to w „Zaćmie” widzimy tylko kobietę,
którą dręczą wyrzuty sumienia; człowieka, do którego dociera ciężar
moralny popełnionych zbrodni. Julia, grana przez Marię Mormonę, aktorkę
jak do tej pory drugiego planu, jest postacią na zewnątrz oziębłą,
dopiero, gdy wchodzimy w świat jej psychiki dostrzegamy jej wewnętrzny
dramat, z którym nie potrafi sobie poradzić, uświadamiając sobie
bestialski charakter swoich czynów. Aby zrozumieć swój stan Julia
pragnie porozmawiać z prymasem Wyszyńskim, który też był ofiarą
stalinowskiego więzienia.
Można łatwo zbyć ten dylemat moralny,
mówiąc, że zbrodniarz słusznie ponosi ciężar swoich czynów i nie ma tu
miejsca na współczucie. Jednak, gdy patrzymy na procesy zbrodniarzy
hitlerowskich, widzimy, że nie mieli oni świadomości moralnej swego
czynu i uparcie trwali w przekonaniu, że wojna i walka usprawiedliwiała
ich okrucieństwo. Julię poznajemy z perspektywy starszej kobiety,
oziębłej i skrzętnie ukrywającej swój ból, ale także cofamy się do
momentu, gdy widzimy potwora upojonego poczuciem władzy. Sceny te, tym
razem czarno-białe, przenikają naprzemian realizm i oniryczny mistycyzm,
który jest chrześcijańskim samooskarżeniem.
Ale Julia nie
wierzy. Nie wierzy, by istniało dla jej zbrodni przebaczenie winy. W
bólu i rozpaczy nie rozpoznaje Boga, nie oczekuje współczucia,
odpuszczenia winy, ale nie rozumie, dlaczego cierpi. Nie wierzy nawet w
sumienie, które do niej krzyczy. Ponoć w swych dalszych losach
Bystrygierowa przeszła całkowite nawrócenie, ale Bugajski milczy o tym.
Pozostawia nas samych z pytaniem o sens wybaczenia.
Jest to
pytanie Raskolnikowa o sens przyjęcia winy i kary. Dla Dostojewskiego
była to wizja chrześcijańska, tylko ona dawała możliwość odkupienia
absurdu w krwi Chrystusa. Nie wiemy, czy Julia uwierzyła tak jak
uwierzyła Ida z filmu Pawlikowskiego, która poznała zło, rozciągające
się za jej tajemnicą. Powróciła do zakonu, znając prawdę o swym
pochodzeniu i tragicznym losie najbliższych. Doświadcza gniewu i
nienawiści, pragnie zemsty i nie jest w stanie wybaczyć katom jej
rodziny, ale ma świadomość, że ukojenia od absurdu zbrodni może doznać
jedynie w Chrystusie i w jego ofierze, w czymś co ją przekracza.
Ale Ida nie była katem jak Wanda i Julia. One nie wierzą w możliwość
przyjęcia winy i kary, która odkupuje nasze zło. Wanda popełnia
samobójstwo, uznając absurd i zbrodnię za trwały element irracjonalnego
świata. Julia uznaje swą winę, ale nie wierzy, że istnieje coś lub ktoś,
kto będzie w stanie wybaczyć jej winy. Jej przewodniczką duchową jest
„druga Ida”, siostra zakonna Benedykta, która także jest żydówką. Ważną
rolę w jej drodze odegra oślepiony w procesach ksiądz, który zada jej
te pytania, których ona się najbardziej boi. W tej roli jak zawsze
rewelacyjny Janusz Gajos. Cóż brakło mi w tym duecie Krystyny Jandy, ale
czy byłaby na tym etapie podjąć jeszcze tak trudne wyzwanie aktorskie?
Za dużo dzieje się tutaj w słowach, dialogi są zbyt bezpośrednie, co
czyni wrażenie przegadania problemów, które według mnie powinny być
rozegrane na balansie ciszy i milczenia. Jednak „Zaćma” to ważna
historia i głos w dialogu o naszych wspólnych winach i karach.
Wszystko zostało spalone
Jaroslav Papousek od początku lat 60. stanowił wraz z Miloszem Formanem nierozerwalny duet - Papousek scenarzysta, Forman -reżyser. Fascynowało ich kino neorealistyczne, nowofalowa rewolucja francuska i cinema verite. Inspiracje nowinkami kina lat 50. i początków lat 60. widzimy w czechosłowackich filmach Formana. Jednak bez indywidualnego rysu kino naszych południowych sąsiadów - i jednych i drugich - nie uzyskałoby statusu jednego z najważniejszych zjawisk kultury europejskiej XX wieku. A tak właśnie się stało i to nie tylko za sprawą Formana, ale całego szeregu twórców, którzy w latach pięćdziesiątych kończyli Famu i eksplodowali twórczą lawą na początku lat 60."Pali się, moja panno" jest ikoną tego nurtu. Może to niesprawiedliwe, że film Formana przyćmił swoją legendą całe mnóstwo innych dzieł, które mogą mu dorównywać pod względem artystycznym, ale to Forman zyskał światową sławę i stał się laureatem wielu nagród z Oskarami włącznie. Tak to już jest, że historia lubi zwycięzców i nazwiska Passera, Nemca , Jiresa, Chytilovej znają tylko wtajemniczeni.
Co spowodowało, że czechosłowackie filmy Formana, a "Pali się, moja panno" szczególnie, stały się emblematami tego nurtu? Czym zasłużyły sobie na miejsce, które im dziś przypisuje historia kina?
Skupmy się na "Pali się, moja panno". Wyobraźmy sobie sytuację twórców, Formana i Papouska, którzy wraz z grupą przyjaciół odwiedzają typową czeską gospodę, gdzie strażacy organizują swoją imprezę. Przecież to było znane i u nas, gdyż remizy Ochotniczych Jednostek Straży Pożarnej były miejscami wiejskich bali. Nie było wszak klubów, dyskotek. Człowiek zwykły, nie oprawiony w mundur był kimś niewidocznym. Standardy wojskowego rynsztunku nadawały tym normalsom atrybuty siły i władzy. Elementy broni, swoisty etos i oczywiście mundur dawały tym przeciętnym obywatelom pozór władzy i hierarchii. Tak zresztą pozostaje do dziś.
Mamy zatem u Formana tych pożal się Boże strażaków, którzy z ogniem zbyt dużo do czynienia nie mają (w przeciwieństwie do czasów współczesnych, gdzie domorośli strażacy parają się także podpalaniem dajmy na to łąk, żeby było co gasić), ale mają poczucie misji i chęć organizowania lokalnej społeczności. Przejmują zatem ci brzuchaci mniej, bardziej lub wcale, starsi panowie funkcję kulturotwórczą i robią tę kulturę na swoją przaśną modłę, zaczerpniętą ze znanych im wzorców pop-kulturowych, które z dużo większym trudem docierały na wieś niż w czasach obecnych.
Loteria fantowa, wybory miss, jakiś jubileusz. Wszystko się tutaj rozpada, nikt nad niczym nie panuje. Pozornie błahe sprawy nabierają charakteru prawdziwego Armagedonu i pędzą ku nieuchronnej katastrofie, która całkowicie obnaży iluzję wsi sielskiej, anielskiej. To właśnie drobne wady, małe, codzienne podłostki stają u źródeł moralnego skundlenia bohaterów. A najgorsze, że widzimy wśród nich nas samych - uwikłanych w absurdalne konflikty i najczęściej w nie swojej roli, bo ktoś czegoś gdzieś od nas oczekuje.
Kiedy wybucha prawdziwy pożar, który ponoć rzeczywiście miał miejsce w trakcie zabawy, na której byli Forman i Papousek, strażacy pozostają bezradni. Ich działania i pomoc są pozorne. Pozostają tylko mundury, które do niczego nie służą. Są tylko wyobrażeniem władzy i porządku, którego tak naprawdę nie ma.
Zwykli ludzie, nie zawodowi aktorzy - musiało to być niezwykłe wyzwanie dla twórców, ten tłum statystów, bo nie ma w filmie postaci wiodącej. Ale udało się znakomicie i do dziś możemy w tym kreacyjnym reportażu, wręcz mockumencie, przeglądać jak w zwierciadle, widząc, że nasza skłonność do władzy i uniformizacji życia za wszelką cenę jest ponadczasowa.
Ja myślałem jeszcze o Kieślowskim i "Z punktu widzenia nocnego portiera", filmie, który idzie jeszcze dalej w swym wizyjnym makabryzmie i braku wiary w człowieka, uwiązanego na łańcuchu systemu. Ale przecież "Pali się, moja panno" to tylko komedia, więc można się pośmiać.