Dom (zly)

Dom (zly)

niedziela, 29 grudnia 2019

Częstochowskie klimaty na lapsusofilu - Łukasz Wabnic i jego rola w "Sercu do walki" SPOILERY

Bokserki Marcina Najmana

Myślałem, że Kacper Anuszewski, reżyser „Serca do walki” to jakiś natchniony adept sztuk walki, który zainspirowany filmami z JCVD postanowił za wszelką cenę stworzyć swój własny film w tym duchu. Ale ten pan nakręcił przecież w tym roku reklamowany szeroko obraz „Futro z misia”, gdzie główną rolę zagrał Sławomir, a poza tym mnóstwo większych i mniejszych gwiazd tam występuje - przede wszystkim Michał Milowicz. Ta nadaktywność do tej pory niezależnego twórcy, autora ciekawych filmów krótkometrażowych, powinna czynić nas czujnymi, bo nie wiadomo, co się tutaj odpiernicza. Spójrzmy bliżej, bo w sprawę zamieszany jest częstochowski sportowiec – z punktu widzenia „lapsusofila”rzecz niez-miernie istotna.

Anuszewski zatrudnił do głównej roli młodego, pięknego, sprawnego nad wyraz Łukasza Wabnica, kickboksera z sukcesami, pochodzącego z Częstochowy. Tu czujność widza znów winna się wzmagać – Częstochowa to rodzinne miasto innego kickboksera, boksera, zawodnika MMA, celebryty, Marcina Najmana. Czyżby młody Wabnic pozazdrościł sławy weteranowi Najmanowi i postanowił zostać gwiazdą mediów?

Nie no – obejrzałem wywiad w internecie. Taki sympatyczny gość, inteligentny, ma autentyczne osiągnięcia sportowe (w przeciwieństwie do notorycznych kompromitacji Najmana) i pewnie ma też „serce do walki”. Po co ci to było, Łukaszu Wabnic? No i jak tu się pastwić?

Film łączy próbę kina sztuk walki z najgorszymi wątkami oper mydlanych w stylu „Mody na sukces”, ewentualnie seriali brazylijskich i tureckich. Nawiązania do „Kickboksera” i „Rocky'ego” są tak nachalne, że miałem wrażenie oglądania zlepków różnych filmów, kompletnie zresztą niespójnych. Ale to nic w porównaniu z nawarstwieniem tragedii osobistych w tej produkcji - główny bohater traci najpierw ojca (scena płaczu matki jest godna tureckiego z kolei kina akcji np. kultowej sceny śmierci z filmu „Golden Karate Girl”). To oczywiście tylko początek, bo za chwilę jego brat  przy pomocy jakiejś spróchniałej gałęzi, którą atakujący go czarny bohater ledwo jest w stanie unieść, zostaje na pół życia przykuty do wózka. Oczywiście z łatwością każdy się domyśli, że tego łobuza, prześladowcę z lat szkolnych, Piotr czyli Łukasz Wabnic, spotka na zawodowym ringu, gdzie będzie mógł rozliczyć zaległe rachunki. Akcja przenosi się o 10 lat do przodu. Piotr początkowo walczy w nielegalnych turniejach, ustawianych przez mafioza, znanego jako Litwin. Zarabia tam pieniążki na operację dla brata, któremu w przerwach między walkami przynosi piwo, gdyż ten się nudzi i gra na kompie w stanie upojenia. Ale to nic – wzruszająca jest scena jak troskliwy Piotr zabiera brata na osiedlowe boisko, gdzie grają adepci koszykówki na wózkach. To nic także, że za każdym razem braciszek pudłuje, rzucając do kosza, nawet po dłuższym czasie wspólnego trenowania. Chciałem bardzo, żeby mu się chociaż raz udało, ale widocznie liczba dubli przekroczyła założony limit. No i jest oczywiście trener kickboxingu – Marek Siudym – który się gniewa na Piotra za konszachty z półświatkiem, ale potem wybacza. Jest też bezradna matka, Ewa Kasprzyk, której Piotr pragnie ulżyć w trudach jej smutnego życia. Jest także ksiądz, Mieczysław Hryniewicz, który wprowadza wątek transcendentny w życiu Piotra.  Nawet ci znani aktorzy nie są w stanie unieść drętwoty dialogów. Jest w końcu śmiertelnie chory dzieciak, który wymaga transplantacji i jakoś tak się dziwnie wszystko składa, że w końcówce filmu znajdzie się dawca z niezwykle rzadką grupą krwi – oczywiście jest to... O samej końcówce to już się nawet napisać sensownie nie da, bo brak jakichkolwiek motywów i psychologicznej konsekwencji to parodia na poziomie „Wściekłych pięści węża”, jeśli ktoś pamięta ten fenomen - jak nie to proszę odświeżyć, na pewno bardziej polecam ten filmopodobny produkt niż „Serce do walki”. Na szczęście swoje wejście ma pod koniec Michał Milowicz, który ratuje cały film w stylu JCVD. Chciałbym, żeby tak się stało. Niestety.

I tak za dużo szczegółów zdradziłem, ale zrobiłem to w swej kaskaderskiej trosce o czas i pieniądze potencjalnych widzów. I już nie chodzi mi o absurdalne połączenie kina walki z melodramatem, ale o sam aspekt wizualny. Twórcy obiecali, że sceny walk będą widowiskowe, a dostajemy jakieś urywki, migawki, na których nie widać nawet wyprowadzanych ciosów. Ja wychowałem się na filmach karate z lat 70-tych i to było dla mnie zaskakujące, że kinematografia w XXI wieku cofnęła się grubo poza okres filmów z Brucem Lee.

Łukasz Wabnic wskoczył w bokserki Marcina Najmana i to takie bokserki po treningu, mocno przepocone i rozciągnięte. Co gorsza będzie musiał z tym żyć. Tyle że Marcin Najman nie miał wyjścia, bo musiał czymś zastąpić brak talentu i pajacowanie było takim antidotum. A Łukasz Wabnic ma życie przed sobą, pewnie ma też „serce do walki”, wrodzoną skromność, pracowitość i swoistą czystość, która powinna urzekać. Ten film jest dla mnie jak utrata dziewictwa, po której ślady mogą okazać się trudne do wybawienia dla tego aktora? Sportowca? Trenera? Przedsiębiorcy? Polityka? Kogo?

czwartek, 26 grudnia 2019

Refleksy wokół "Kultu" Łukasza Oritowskiego

Tajemnica wiary

Wziąłem się za „Kult” Orbitowskiego, bo znałem tę historię, pamiętałem z dzieciństwa. Kazimierz Domański, nie , to nie żadna moja rodzina, doznał na działce objawienia i został cudownie uleczony. Do Oławy na Dolnym Śląsku, miejsca akcji powieści, zaczynają zjeżdżać tysiące chromych i zaczynają się dziać cuda. Wkrótce zaczyna powstawać świątynia. Ani władze komunistyczne, ani kościelne nie są z tego zadowolone.

Orbitowski oddaje głos bratu głównego bohatera, sceptykowi Zbyszkowi, który wmieszany jest w całą aferę nie z powodu swej wiary, ale z powodu troski o bliską osobę. Zresztą autor pozostaje zdystansowany wobec autentycznej historii, bo główny bohater ma na imię Heniek i zniemczone nazwisko Hausner zamiast Domański. Ten dystans pozwolił nadać autentyczności refleksji na temat ludowej pobożności, która przecież dotyczy nie tylko domniemanego objawienia w Oławie, ale również takich zjawisk jak Radio Maryja czy Wspólnota w Duchu Świętym.

Biedni i dotknięci czekają na cud, czekają na odpowiedź, po co jest ich życie, po co ich cierpienie. One nadchodzą, bo oni chcą je widzieć. Z pragnienia tysięcy serc dzieją się rzeczy niesamowite, których nie potrafi wytłumaczyć nauka i oświecona część ludzkości. Ci biedni i odrzuceni dają siłę zwykłemu renciście , by stał się szafarzem łask i uzdrowicielem. Cuda dzieją się tam, gdzie ludzie tego pragną, gdzie wiara staje się tak silna , by góry przenosić.

Ateusz i sceptyk, Orbitowski, pisze o tym fenomenie bez sarkazmu, pisze, by zrozumieć. I to jest największa wartość tej powieści, która czerpie wiele z reportażu – prawda, prawda o naszej wierze, o wierze, która zagraża wierze wystudiowanej w seminariach, wierze doktorów Kościoła, wierze niebezpiecznej także dla władzy, bo wierze oddolnej, nieskanalizowanej.

Dodatkowym atutem tej powieści były dla mnie prl-owskie realia. Dla mnie była to podróż do krainy dzieciństwa, krainy permanentnego braku i niedoboru, tęsknoty za prospektami i reklamówkami z pięknymi flaszkami, z pięknymi fajkami, pięknymi laskami i eleganckimi facetami, z wizytami w Pewexach , by za zaskórniaki kupić najtańsze fajki.

I tylko jedną wadę ma dla mnie ta powieść, taką jak pozostałe książki Orbitowskiego – jest topornie napisana, naprawdę nielicho się namęczyłem, by dać radę „Kultowi”. Ja bym jej odjął tego ciężaru i z opisów i z narracji, ale ja nie jestem Orbitowski. Ale jestem szczęśliwy, że ją przeczytałem.

poniedziałek, 21 października 2019

Joker powstaje

20-ego lipca 2012 James Holmes zabija na premierze nowego Batmana 12 osób. „Joker powrócił” - miał powiedzieċ po masakrze. Przypominam, że w filmie „Mroczny rycerz powstaje” postaċ Jokera nie występuje. James Holmes, doktorant neurobiologii, prowadzący badania nad pracą mózgu, miał ambitniejsze plany, a życie setek ludzi uratował nie do końca sprawny karabin maszynowy, który zaciął się podczas mordowania bezbronnych widzów. Ten zbrodniczy czyn miał miejsce niemal w rocznicę wydarzeń na norweskiej wyspie Utoya, gdzie z ręki faszysty Breivika zgineło 77-miu młodych ludzi. Czy deklaracja Holmesa, że jest Jokerem, miała odciągnąċ uwagę od jego prawdziwych fascynacji i uratowaċ mu głowę, choċ był podobnie jak Breivik świadomym i przekonanym do słuszności swego strasznego czynu faszystą? Tak właśnie się stało, uznany przez część ławy przysięgłych za chorego psychicznie nie został skazany na karę śmierci i odsiaduje wyrok 12-krotnego dożywocia.
Tak oto z marnym skutkiem ponad 7 lat temu chciano uśmierciċ Jokera, ale on wyrwał się ze zbiorowej podświadomości widzów i powrócił w najokrutniejszy z możliwych sposobów. Ta opowieśċ domagała się prequela, choċby po to, by nie zapładniaċ pokładów chorej wyobraźni pociotków Jokera – tych , którzy mogą istnieċ tylko dzięki fikcji; tych, dla których życie staje się w pewnym momencie filmem, grą na konsolę, gdzie samotny bohater w swym urojonym świecie zwycięża demony. Tak – mit DonKichota odżywa we wszystkich takich sytuacjach, gdy życie zamienia się w fikcję i majaki superbohatera.

Dlatego tak ważne było dla filmu ToddaPhillipsa, reżysera popularnych komedii, które są dobre na kaca, że wywiedziony jest z popkultury, a jednocześnie całkowicie odchodzi od wyznaczników gatunkowych historii o superbohaterach. W swej istocie „Joker” jest dekonstrukcją całego gatunku.
Z jednej strony pokazuje genezę chorego antybohatera, ale z drugiej jest on zwierciadłem dla całej uczciwej, porządnej i czystej rzeczywistości – ten perfekcyjny świat nie znosi niedostatków i mankamentów, wyrzuca je poza margines. Problem w tym, że śmietnik wyrzutków okazuje się zdeterminowaną większością. „Joker” jest także filmem o tym, czym jest i jak jest groźny zbiorowy obłęd – tłum odrzuconych zatracony w swym zbrodniczm karnawale.

Nie chcę tutaj rozpływaċ się nad tytułową rolą Joaquina Phoenixa. Jest absolutnie genialna – aktor umiał zagrać zarówno rozpacz, jak i chwile szczęścia, ale przede wszystkim poradził sobie z prawdą przemiany – momentem, gdy z kogoś, komu widz współczuje, Arthur Fleck staje się kimś, kogo widz zaczyna się bać – klaunem z horroru. Ten potwór rodzi się z bólu i to jest najważniejszy motyw filmu. Poza tym „Joker” to dla mnie skończone i pełne arcydzieło pod każdym względem- reżyserii, scenariusza, montażu, gry aktorskiej, scenografii, muzyki, charakteryzacji. Montażowe przenikanie świata marzeń Arthura z rzeczywistością jest dla mnie majstersztykiem. Może brakło efektów specjalnych, ale za to także dziękuję. To połączenie „Taksówkarza” i „Batmana” kopie w mózg i kopie w duszę.

Wspominam o „Taksówkarzu”, bo „Joker” to opowieść o wyrzutku rodem zkina lat siedemdziesiątych. Mroczna scenografia to świat zakazanych zakamarków Nowego Yorku z filmów z Dustinem Hoffmanem czy Robertem DeNiro - „Nocny kowboj”czy „Ulice nędzy” także będą dobrymi punktami odniesienia dla tej historii. Także rola DeNiro jako idola Arthura Flecka nie wydaje się tutaj przypadkowa. Ta gra konwencją z klasyką kina psychologicznego także powinna nam coś powiedzieċ – otóż nasza kultura przestała nieśċ refleksję, przestała byċ terapią, stała się jedynie przygodą. Zjawisko kina nowej przygody zdominowało kino po 80-tym roku, potem doszedł świat gier komputerowych, ale zabrakło nam miejsca na refleksję moralną – kim jesteśmy? W jakim miejscu i momencie historii istniejemy? „Joker” nam o tym przypomina. Ile lat musiało minąċ, by kino amerykańskie uczyniło bolesną autorefleksję o sobie samym i o tym, co nam proponuje.

Bo „Joker” w swym całym artystycznym wydźwięku pozostaje blockbusterem – filmem, na który nie szczędzono środków, a mimo to powstał film, który pyta nie tylko o źródło zła, o ból samotnej jednostki w świecie. „Joker” jest dla mnie ważny, ponieważ mówi o ślepym zaułku, w jakim znalazła się kultura popularna, tworząca kolejne miraże dla gawiedzi, miraże, które pozostają bez sznasy na chwilę osobistej refleksji w świecie wiecznego karnawału, który sam w sobie jest fikcją. Fikcją wiodącą do destrukcji. 

wtorek, 6 sierpnia 2019

Nowe Horyzonty - moje 36 filmów


 
 Najważniejszy film, czyli weekend "Szatańskiego tanga"
We Wrocławiu mam czas tylko na filmy, często na filmy bardzo długie. Seanse trwające 5-6 godzin są moją specjalnością. O dziwo nie jestem tutaj osamotniony w takim podejściu. Jenym z filmów, które chciałem bardzo obejrzeć było „Szatańskie tango” - niemal 7-godzinny fresk „slow movie” wegierskiego reżysera Belli Tara. O dziwo sala wypełniona po brzegi, a ja musiałem dokupić sobie bilet, gdyż nie udało mi się zarezerwować pokazu – to była prawdziwa, utopiona w szarości uczta. Oto filmowe wrażenia po pierwszych dwóch dniach festiwalu.

Nowe Horyzonty – 26.07


"Opętanie" 1981 r. reż. Andrzej Żuławski Nowe Horyzonty są jedyną okazją, by nadrobić zaległości, a takim filmem jest "Opętanie" Żuławskiego - psychlogiczny horror wywiedziony z romantycznej tradycji. Można odczytać ten film przez pryzmat rozpadu związku Żuławskiego z Małgorztą Braunek. Siła kobiety to niszcząca siła demona. Naturalistyczna wizja w tym filmie to jazda na krawędzi szalonych kreacji aktorskich, głównie Isabelle Adjani, grającej kobietę-demona. Szalone kino, wielkie kino którego dziś próżno szukać 9/10



"Monos -oddział małp" 2019 reż. Alejandro Landes Argentyńskie objawienie - składający się z nastolatków oddział partyzancki gdzieś w Ameryce Południowej ma pilnować porwanej amerykańskiej lekarki. Oniryczne obrazowanie, nieprecyzyjność czasu i przestrzeni, filmowana z rozmachem przyroda przenoszą tę historię w stronę surrealistycznej przypowieści na temat narodzin przemocy. Nieprzypadkowe stają się skojarzenia z "Jądrem ciemności" Conrada, "Czasem apokalipsy" czy "Władcą much" 8/10

"Tommaso" 2019 r. reż. Abel Ferrara. Znany reżyser portretuje swoje rozterki i późno popołudniowy kryzys u progu starości, szczególnie życie u boku młodej partnerki i późne ojcostwo. Ferrara szczerze, wręcz ekshibicjonistycznie, ukazuje swoje lęki. Jest to uderzające tym bardziej, że obok świetnego Willema Dafoe główne role grają jego partnerka i córka. To jest film o tym, że mija pewna epoka, że takich postaci jak Ferrara czy Dafoe ale także Keitel, DeNiro, Hoffman już nie spotkamy - mija epoka "maczyzmu". Świat coraz bardziej bezpłciowy, bez wyrazu. I chociaż Ferrarze brakuje mocy, powstrzymuje się niejednokrotnie przed powiedzeniem "za dużo", to ja ten film rozumiem i szanuję. Miało być współczesne 8 i pół a wyszło 7/10.

    1. sobota
5 ·

"Antologia duchów miasta" reż. Denis Cote Nawiedzony dom, duchy na ulicach miasteczka - niby horror, ale bardziej niepozbawiona ironii refleksja nad sensem ludzkiego życia i przeżywaniem żałoby. Historia sfilmowana z użyciem różnych technik, obraz momentami rozpikselowany przypomina kamery gospodarcze bądź stare wideo. Kamera często porusza się za obiektami, czyniąc naturalistyczny efekt, który kontrastuje z fantastyką niemal romantyczną. A to tylko film o wymieraniu małych społeczności w scenerii zmrożonej kanadyjskiej prowincji. Najlepszy film Denisa Cote, jaki widziałem. 7/10 

"Młoda dziewczyna" Szokujący debiut Catherine Breillat pozostaje dalej szokujący - pamiętnik z okresu dojrzewania nastolatki niweluje granice wstydu. Klimat drapieżnego soft porno z lat 70-tych robi swoje. Może nic więcej, ale wystarczy 7/10







"Szatańskie tango" reż Bella Tarr Do kina wszedłem o 13.00, wyszedłem o 22.00. Niczego nie żałuję. Odwrotnie - pozostaję pełen zachwytu dla filmu, który widziałem już dwukrotnie, ale dopiero teraz mogłem podziwiać ten filmowy poemat smutku na dużym ekranie. W tonach szarości rozgrywa się ludzki dramat niespełnienia i pustki, a każdy kadr jest w filmie Belli Tara jak samoistne dzieło sztuki. Druga część jest jak trans, w którym czas przestaje się liczyć, a trzecia niesie to uczucie do samego końca. O książce, która jest wiernym odzwierciedleniem treści filmu, dawno temu pisałem tak:
Kim jest Doktor?

Tajemnicza postać alkoholo-diabolicznego Doktora, której brak przez większość powieści jest kluczowa. Nie będę rozwodził się nad strukturą powieści, by nie zdradzać ewentualnej rozkoszy rozkminiania autorskiego zamysłu, ale fakt jest taki, że Doktor pojawia się, znika i znowu się pojawia. Wszak jest to tango. Tango szatańskie.

Beznadzieja, która zieje z kart tej książki jest jak czarna dziura. Wyje wichura, siąpi październikowy deszcz, zamieniający w breję wszystkie drogi, prowadzące do zagubionej wsi. Odcięci od świata ludzie przypominają raczej swoje cienie. W gorącej, zadymionej gospodzie spotykają się postaci, które wyglądają jakby były na siebie skazane.

Tak wyobrażam sobie piekło - ciasne i duszne pomieszczenie wypełnione ludźmi, których nie cierpiałem za życia. Przez wieczność. Kara za nienawiść.

Tak i ci bohaterowie, czy lepiej antybohaterowie "Szatańskiego tanga" są na siebie skazani. Wydaje się, że ta piekielna perspektywa beznadziei jest już na zawsze.

I wtedy powraca Irimias. Wszyscy myśleli, że umarł, ale chyba, na to wygląda, że, ni mniej ni więcej, tylko, a raczej aż zmartwychwstał. Był jednym z nich, więc jak to możliwe, że udało mu się uciec? Nikogo to specjalnie nie zdziwiło, że zginął. Byli świadkowie. Ale On, nie dość że uciekł, to powraca i zapowiada przebaczenie win oraz nowy porządek - ład, sprawiedliwość i dostatek. Potrafi ożywić martwe serca mieszkańców tej miejscowości, którą znamy i tutaj. Ten krajobraz przypomina umierający popegeerowski pejzaż, znany nam choćby z filmu "Arizona" Ewy Borzęckiej.Takie samo wrażenie przychodzi z syberyjskich reportaży Jacka Hugo-Badera. I wtedy zaczynamy wierzyć, że świat z "Szatańskiego tanga" nie jest tylko kafkowską wizją, ale istnieje naprawdę.

Przestrzeń świata przedstawionego powieści to marionetkowy teatr, świat bezwolnych kukieł, wstawionych na scenę póki trwa ich czas, którego trzymają się ile sił, bo co im innego pozostało. Instynkt samozachowawczy to najsilniejszy impuls. Tylko on może uchronić przed`autodestrukcją z otaczającej beznadziei rozkładu. Tylko instynkt samozachowawczy pozwoli przetrwać nadziei i sprawi, że Irimias przybędzie i ich zbawi.

10/10 Arcydzieło

 
„Siedzący słoń”, czyli smutek Chin

W niedzielę i poniedziałek filmowe rozmaitości falowały od skrajnego smutku do nieskrępowanej radości, ale najważniejszym filmem był dla mnie czterogodzinny fresk o współczesnych Chinach, „Siedzący słoń”. Ten surowy i poetycki jednocześnie zapis depresji był wyjątkową opowieścią o tym jak trudno wytrzymać presję współczesnego świata. Szczerze polecam także wszystkim komediową podróż do lat 90-tych w „Najlepszych latach” Jonaha Hilla, który pozwolił mi odreagować niedzielne doły. Takie jest huśtawka filmowa tutaj, rollercoaster emocji od skrajnej rozpaczy, żałoby po szalony niczym nieskrępowany ubaw.

Niedziela

"Siedzący słoń" Przepiękny, czterogodzinny film o chińskiej rzeczywistości, zanurzony w depresji i szarości. Gdybym chciał komuś opowiedzieć, czym jest depresja, to już nie muszę szukać przykładów- wystarczy obejrzeć ten film. Reżyser Hu Bo popełnił samobójstwo w wieku 24 lat i chyba opowiedział nam o tym, co czuł, jak wielki ból i jak wielkie piękno było jego codziennym doświadczeniem. 4,5 godziny takiego intensywnego przeżywania smutku bez kropli łzy dla nas może być terapią. Za aspekt psychologiczny i estetyczny 9/10

"Długa podróż dnia ku nocy" reż .Bi Gan Dużo obiecywałem sobie po filmie BiGana prezentowanym w cyklu Mistrzowie - nazwa zobowiązuje - ale moje oczekiwania nie w pełni zostały zaspokojone. Piękne ujęcia, hipnotyczny klimat jak we "Wkraczając w pustkę" Gaspara Noe, ale nie czułem chemii z tym filmem. Trochę jak film noir, opowieść o gangsterach, trochę melodramat, a trochę nowohoryzontowy snuj z długą, oniryczną sekwencją 3D. Wszystkiego po trochu ale nic do końca. I to poczucie niespełnienia dużych oczekiwań. 7/10

"Dzięki Bogu" reż. Francis Ozon Strywializowany temat pedofilii w Kościele. Grupa ofiar spotyka się w walce ze zmorami przeszłości i hierarchią kościelną, zamieniając tę walkę w jedną wielką medialną imprezę. Najlepsze są sceny nabożeństw, ukazujące potęgę Kościoła i dla nich warto, ale to smutna ironia porażki. 3/10

"Naga armia cesarza"reż. Kazuo Hara 1987 Japoński dokument o brutalności, graniczącej z terrorem w poszukiwaniu straszliwej prawdy o wojnie. Ale najciekawszy jest bohater, Kenzo Okuzaki, który zabiera ekipę filmową, by pokazać jak bezkompromisowo dociera do prawdy o pewnej egzekucji, która miała miejsce na Nowej Gwinej w czasie II wojny światowej. Z rozmów , które przeprowadza z tymi, którzy przeżyli, wyłania się obraz straszliwych wojennych wspomnień weteranów, zmuszanych do nieludzkich zachowań. Z drugiej strony poraża bezkompromisowość głównego bohatera, który dąży do ujawnienia prawdy za wszelką cenę, nawet cenę przemocy, i zmienia się na naszych oczach w niebezpiecznego szaleńca, wręcz terrorystę. Warto sięgnąć po ten film, który znajdziecie na YouTube z angielskimi napisami. Bardzo warto. 8/10

Poniedziałek

"Nasz czas" reż. Carlos Reygadas Osobiste kino Reygadasa to w tym przypadku rodzaj pamiętnika. W filmie główne role zagrały autentyczne postaci - reżyser, jego bliscy i przyjaciele. W przepięknie sfilmowanej scenerii meksykańskiego rancza rozgrywa się dramat rozpadającej rodziny. W przeciwieństwie do "Siedzącego słonia" depresja bohaterów rodzi się w pięknym krajobrazie i dostatnim życiu. Raygadas tworzy, mimo poetyckich ujęć, bardzo realistyczny, w przeciwieństwie do jego wcześniejszych filmów, obraz relacji międzyludzkich. Ważną, w zasadzie symboliczną rolę odgrywa z pasją sfilmowana natura, która staje się jednym z bohaterów dramatu. Bardzo lubię takie osobiste, niezakłamane kino, ale nie zawsze efekt jest tak przejmujący. Przykładem takiej pułapki był przecież film Abla Ferrary "Tommaso", gdzie nie wszystko się udało 8/10



"Owoce namiętności" reż. Shujio Terayama Słynna historia O opowiedziana przez japońskiego reformatora teatru. Diaboliczny Stephane (w tej roli Klaus Kinsky u szczytu swej popularności) oddaje młodziutką O do chińskiego burdelu u progu rewolucji Mao, by poddać próbie ich uczucie. To ciekawa rzecz, że na tym najbardziej równościowym i tolerancyjnym festiwalu można zobaczyć kino tak seksistowskie i mizoginiczne. Ale na tym właśnie polega tolerancja, by nie wypierać tego, co jest częścią naszej tradycji. Jest to świat, którego pewnie dobrze, że już nie ma, ale niektóre baśniowe sceny wywołują niezatarte wrażenie. Mokre sny w samo południe czyli 6/10

"Najlepsze lata" reż.Jonah Hill Przyjemne sentymenty lat 90-tych, czyli dzieciak kontra świat w epoce deskorolek, bitów, subkultury hip-hop. O dojrzewaniu na wesoło. Było ale działa. Tyle. A Jonaha Hilla jako komika znacie choćby z „Rekinów wojny”, ja uwielbiam „Dzikie łowy” 7/10

„Dzieci umarłych" reż. Pavel Liska, Kelly Cooper Jeśli filmy festriwalu Nowe Horyzonty mogą zaskoczyć, bo zawsze jest to kino bardzo specyficzne, to "Dzieci umarłych"są autentycznie dziwne. Nakręcony "szesnastką" film o zombie to jednocześnie szalona zabawa, nawiązująca do horrorów klasy F, tak nieudolna, że aż śmieszna, ale w tym całym zombie-cyrku chodzi jednak o pokazanie i obśmianie stereotypów. Twórcy walą z grubej rury rubasznych żartów zestawiając Hitlera, zakorzeniony w tradycji faszyzm, holokaust i islamskich uchodźców. Tyle że nie wiadomo, jaka jest wymowa tego filmu. O to już nie zadbali i chwała im za to. 8/10

 
Prostytutki mają głos!

Nowohoryzontowe wycieczki do kina czasem odbywają się po utartych ścieżkach, a czasem to prawdziwe podróże nieznane. Takie były dla mnie wtorek i środa we wrocławskim kinie. Doskonale zrealizowane filmy doskonałych reżyserów dały mi niebywałą przyjemność, ale podróż w nieznane okazała się prawdziwym odkryciem. Mówię o filmie „White noise”, gdzie reżyser, Antoine d'Agata, oddał głos prostytutkom z całego świata, czyli tym najbardziej upokorzonym i dotkniętym, ale czyni to w bardzo nieoczywisty sposób - ten film mogę określić jako poetycki dokumenty. Filmowy rollercoaster trwa, kolejne filmy na horyzoncie!

Wtorek

„Bacurau” To była do tej pory największa przyjemność, płynąca z przebywania na sali kinowej podczas festiwalu. Czas mijał w czasie projekcji jak szalony, a zakręty formalne i scenariuszowe cieszyły mnie jak dziecko pragnące łakoci. Ale ten film to przede wszystkim bezpretensjonalne oskarżenie drapieżnej cywilizacji "białego człowieka" i kolonialnych uwarunkowań. Groteskowa wizja Filho, znanego nam z "Sąsiedzkich dźwięków" i "Aquariusa", wcale nie jest dla nas zabawna, gdyż pokazuje, że w kolonialnym podejściu niewiele się zmieni, a może być gorzej. Ten film jest po pierwsze doskonale i z pasją zrealizowany, po drugie łączy kino gatunkowe (western) z ważnym przesłaniem. Jeśli tylko będziecie mieć okazję to nie wahajcie się i idźcie na "Bacurau" - film o brazylijskiej zapadłej dziurze, gdzie ludzie mają swoją godność i potrafią o nią walczyć. 8/10

„Zdrajca” reż. Marco Bellocchio Sprawa sędziego Falcone opowiedziana z włoską elegancją, trzyma w napięciu od pierwszego eleganckiego ujęcia do samego końca, a opowiedziana jest z perspektywy Tommaso Buscetty, świadka koronnego, dzięki któremu w latach 80-tych za kraty trafiło kilkuset członków Cosa Nostry - wielu otrzymało wyrok dożywotniego więzienia. Kara śmierci dosięgła sędziego Falcone, choć wiedział na co się naraża, był konsekwentny w walce z mafią i zginął w zamachu wraz z małżonką. Niesamowita postać, heros tamtych czasów. Buscetta zaś dożył na wolności sędziwego wieku i zmarł z przyczyn naturalnych. Jeśli lubicie połączenie kina gangsterskiego z dramatem sądowym, nie zawiedziecie się. 7/10

„Synonimy” Francuskie w stylu i intelektualnym ujęciu kino o naszych iluzjach i marzeniach, którym daleko jest do rzeczywistości. Film opowiada o języku i jego meandrach, które mogą sprowadzić nas na manowce, bo samo mówienie o wartościach, nie wystarcza. Dużo literackich i filmowych odniesień w bardzo szlachetnej formie 7/10

"Złota rękawiczka" reż. Fatih Akin No to była ekstrema - film o seryjnym zabójcy bez konfekcji von Triera w "Domu, który zbudował Jack" tylko do bólu realistycznie z Hamburgiem lat 70-tych w tle (co ciekawe czas i miejsce akcji odpowiadają momentowi narodzin Akina). Jak ktoś lubi Bukowskiego, Jerofiejewa, jak ktoś lubi prozę Jarosława Błahego to jest to absolutne "must see" - i to nawet nie chodzi o sceny ćwiartowania zwłok tylko o ten smród zgnilizny, bijący z ekranu i o fantastyczne "ćmy barowe" tworzące ludzkie panoptikum w knajpie "Złota rękawiczka". Do wytrzymania. 8/10

"Tajemnice Morza Sargassowego" Tsoumerkas, twórca świetnego "Płomienia" i czołowy reżyser greckiej Nowej Fali, idzie w kierunku kina gatunkowego i realizuje kryminał, gdzie udaje mu się osiągnąć ciekawy efekt portretu greckiej prowincji doby kryzysu i swoistego niepokoju egzystencjalnego bohaterów - każdy z nich ma jakąś tajemnicę, każdy przeżywa jakąś traumę, każdy normalny chce uciec, chce się wyrwać. Kawałek porządnego kina. 6/10




Środa

„ Zombie Child” reż. Bertrand Bonello To nie jest oczywisty film o zombie, tym bardziej że kojarzy się ze "Stowarzyszeniem umarłych poetów" tylko w żeńskim wydaniu. No dobra - jest to kino o różnicach kulturowych i to kino z najwyższej półki. Zresztą trudno się dziwić - w końcu Bonello to reżyser "Nokturamy". 7/10

„Calypso” Takiej interpretacji mitów greckich jak w przypadku filmu, a w zasadzie vieo-artu o historii Odyseusza i Calypso lepiej unikać, choć histeryczne reakcje masowo wychodzących widzów wydają mi się mimo wszystko nieco na wyrost. Zresztą inspiracją był nie mit a obraz Buckelina. Dobra, dajmy spokój, bo nigdy tu nie przyjedziecie, po prostu bywa i tak - uczciwe 3/10

"Rzućmy książki, wyjdźmy na ulicę" reż. Shijo Terrayama – film ucznia Grotowskiego to prawie musical, w dodatku autobiograficzny, w dodatku z lat 70-tych, który kipi od kontrkulturowej jazdy. I do śmiechu, i do łez. A tak w ogóle - czy w Japonii była kontrkultura? Jak nie, jak tak? 7/10

„White Noise” reż. Antoine d'Agata 4,5 godzinny traktat poetycko-filmowy o prostytucji we współczesnym świecie. Mogę mówić o minusach, o tym że to bardzo trudny i ciężki film. Ale po co? Reżyser Antoine d'Agata jeżdził przez lata po najgorszych burdelach całego świata. Chciał powiedzieć - prostytutki mają głos! I ten głos, może niepotrzebnie tak poetycki momentami, jest głosem porażającym. Kobieta sprowadzona do funkcji worka na spermę przemawia, przemawia do nas wszystkich. I tego głosu nie chcemy usłyszeć, a te przepiękne długie ujęcia prawdziwie malarskie arcydzieła bolą 9/10




Czułe dotknięcia kina

Hasło tegorocznych Nowych Horyzontów brzmi „Kino, które dotyka”. Różne są te dotknięcia – czułe, bolesne, złe, czasem po prostu bardzo słabe. Różne są wrażenia po tych dotknięciach – zdarzają się blizny, które ciężko usunąć, ale czasem czuje się po prostu ulgę. Ta różnorodność i prędkość emocji jest jak taniec – szybki, szybki, wolny i tak dalej, a film jest partnerką – nawet gdy agresywna próbujesz ją okiełznać swoją czułością. Grand Prix tegorocznego festiwalu przypadło Markowi Jenkinowi za morski i staromodny film „Przynęta” - to był chyba staromodny walc, film o tym, że w życiu powinniśmy przestrzegać zasad, ale to takie staromodne w pędzącym na złamanie karku świecie technologii i rozrywki. Pozostaje nam tęsknota, więc to był najważniejszy film ostatnich trzech dni festiwalu. I baśniowa „Wiejska ciuciubabka” Terayamy - to z kolei magiczny taniec derwisza. Naćpany i nachlany Moondog w filmie „Plażowy haj” Harmony Korine’a to szalony rock’n’roll. I wiele innych tańców w te trzy dni.

Czwartek

„Przynęta” zdobywca Grand Prix w konkursie Nowe Horyzonty. Oldskul, który dotyka. Mark Jenkin nakręcił film o rybaku bez złotej rybki, rybaku, który walczy o przetrwanie w skomercjalizowanej rzeczywistości nadmorskiego miasteczka. Efekt zderzenia światów, jaki został uzyskany, jest bardzo ciekawy - zdjęcia na czarno-białej 16-ce zostały zmontowane w charakterystyczny dla kina niemego sposób, ale to co widzimy na ekranie jest całkiem współczesne. Gorszy pieniądz wypiera lepszy - mówi Jenkin. Rozrywka i tandeta wypiera pracę i wierność zasadom. To nie jest kraj dla starych ludzi. 7/10

„Zabierz mnie w jakieś miłe miejsce” reż.Ena Sendijarević Bardzo dobre kino drogi z Bałkanów. Słodko-gorzkie refleksje nie pozbawione są tutaj humoru, który lubi zahaczać o czerń. Film z jednej strony poetycki i szlachetny w formie, z drugiej nie brak w nim tej dozy szaleństwa, która sprawia , że historia ma "zakręconą" bohaterkę, którą da się lubić, "zakręcone" sceny rodzajowe i "zakrecone" obserwacje. 7/10

„Varda według Agnes” reż. Agnes Varda
Kolejna filmowa biografia w tym roku na Nowych Horyzontach. Agnes Varda, reżyserka francuskiej Nowej Fali, łączyła w swojej twórczości dokument i fabułę, chcąc pokazać swoją prawdę. W swoim ostatnim przed śmiercią filmie dokonuje podsumowania - opowiada o całej swej twórczości, inspiracjach i sile tworzenia z charakterystyczną dla niej czułą drapieżnością. Jeśli miałbym określić, czym jest kino kobiet to twórczość Vardy byłaby najlepszym przykładem - liryzm, wręcz czułość, połączone z ważnymi tematami, które potrafią zaboleć bardzo mocno. 8/10

„Van Gogh. U bram wieczności” reż. Julian Schnabel

Van Gogh wg Schnabla.. Van Gogh był twórcą niezrozumianym, chyba nie miał nawet świadomości przełamywania schematów w sztuce. Dziś popkultura upupia jego malarstwo, a fototapety ze słonecznikami jakże często zdobią mieszkania wielbicieli twórczości. Taką fototapetą był "Loving Vincent" - łzawa historyjka opowiedziana na kolorowo i bajerancko. Julian Schnabel ma już na swoim koncie niezłego Basquiata, ale dlaczego po raz kolejny musiał bohaterem uczynić holenderskiego malarza? Może chciał odczarować tę fototapeciasrską aurę? Ale efekt mimo Willema Dafoe i innych gwiazd na ekranie okazuje się mizerny. Ten film nie ma tempa, jest rozmemłany wizualnie i wydaje się całkowicie bez pomysłu. A ten pomysł, ta idea musiała być u podstaw dzieła, by kolejny raz reinterpretować życiorys Van Gogha. Za dobre chęci, którymi jest piekło wybrukowane 4/`10
"Plażowy haj" reż. Harmony Korine Balanga trwa i to na całego. W roli Moondoga czyli współczesnego Lebowskiego, Matthew McConaughey, który robi wszystko na P i wcale się tego nie wstydzi.Co jest ważne w tym filmie? Wszystko na P. Ale najważniejszy jest sam Moondog, choć w filmie występuje też Snoop Dog. Harmony Korine dla imprezowiczów. 7/10

Piątek

„Mowa ptaków” reż. Xawery Żuławski

Mowa ptaków "Mowa ptaków" pewnie miała być hołdem dla Andrzeja Żuławskiego, a była sumą wszystkich strachów polskiego inteligenta doby PiSu - ta cykoria może śmieszyć, ale to nie jest śmiech zamierzony, czyli komisja gdyńskiego festiwalu miala rację, a nasze wojowanie czyni nas tak samo śmiesznymi jak popisy aktorów na ekranie i "trud" reżysera. Za wrobienie w tę niezręczną sytuację 3/10


„Rosyjski młokos” reż. Aleksander Zołotuchin
Symfonia Prokofiewa tłem dla historii niewidomego rosyjskiego "młokosa" podczas I wojny. Ładna impresja filmowo-muzyczna 6/10

"Tam gdzieś musi być niebo" reż. Elia Suleiman
Komedia palestyńska - mówi to panu coś? A jednak można w stylu Jaquesa Tati z nieśmiertelnym panem Hulot. W roli głównej sam reżyser, który caly czas milczy i dziwi się światu. 7/10

"Wiejska ciuciubabka" reż. Shuji Terayama Z cyklu stare filmy na Nowych Horyzontach. Wstrząsająco piękne. I baśniowe. I mądrze. I poetycko. I prawdziwie. I uniwersalnie. I mógł to być filmowy Paulo Coehlo ale nie był, dlatego 9/10.

"Spermula" Charles Matton r.1976 W porównaniu do filmu Catherine Breillat „Prawdziwa dziewczyna” film Mattona to lekka komedia erotyczna o zabarwieniu feministycznym i ze szczyptą SF. Nic takiego a na seans ludzi przyciągnął tytuł "Spermula" - pierwotnie miał on brzmieć "Miłość to rzeka w Rosji". Widać moc marketingu. 5/10

Sobota

„Młody Ahmed” reż. Bracia Dardenne. Bracia D. w swoim stylu o radykalizacji w kolejnym pokoleniu Ameryki nie odkrywają, mówiąc dość wyraźnie, że prawdziwi nauczyciele są gdzie indziej, a nie w szkole. Młyn na wodę antyemigrantów, antyszczepionkowców i antychemitrialsów 6/10

„Likwidacja”, „Jak Fernando Pessoa uratował Portugalię”,” L.Cohen” Nazwisko Pessoa jest dla mnie jak magnes. Trzy filmy w jednym zestawie. „Likwidacja” - gość zamalowuje stare obrazy, niezłe ale mogło być lepsze; „Pessoa” - genialny krótki film na bazie trzech wierszy poety i hasła reklamowego Cola Loki (wiadomo - zero product placement, więc zrzyna z „Lemoniadowego Joe”), które uratowało Portugalie przed demonami ukrytymi w butelce z charakterystyczną długą szyjką. Kupa śmiechu. A teraz najlepsze LCohen - jedno ujęcie kamery, po lewej dwie metalowe beczki, żółty kanister i czarne worki, po prawej maszyna rolnicza w kolorze czerwonym, dalej słupy wysokiego napięcia, w górze błękitne niebo - i tak przez 45 minut. Film wyraża stan ducha mieszkańców stanu Oregon doby Trumpa.Wymaga głębszej refleksji. Za ostatni film 10/10, za zestaw 7/10.






wtorek, 16 lipca 2019

Recenzja książki "Ucho igielne" Wiesława Myśliwskiego wyd. Znak


Mieszkania

Wiesław Myśliwski ma 87 lat. Czy można tak pisać w tym wieku? „Ucho igielne” , najnowsza powieść tego pisarza, jest odpowiedzią na to nurtujące pytanie. Wydawało mi się, że „Ostatnie rozdanie” to pożegnanie z literaturą, rozliczenie z życiem, ale takim rozliczeniem jest każda powieść autora „Kamienia na kamieniu”. Dlatego trudno  zarzucić "Uchu  igielnemu" powielanie tych samych motywów– starość, powrót do dzieciństwa, młodości, refleksja, dlaczego właśnie tak potoczyło się nasze życie, na ile mieliśmy na nie wpływ, na ile niósł nas prąd rzeczywistości. To zawsze, od samego początku było obecne w prozie Myśliwskiego.

Ale nie ważne co, ważne jak. A nikt jak Myśliwski nie potrafi budować specyficznej oniryczności, płynącej z rzeczywistości, nikt też jak Myśliwski nie porafi z jednej strony ukazać zmiany realiów, a z drugiej pokazać, że mimo tych zmian w istocie swej życie pozostaje jedno – nieustającą zagadką po co ono jest. Ta refleksja jest także bardzo widoczna w „Uchu igielnym”. Istotą tej książki, tak jak innych dzieł tego autora, pozostaje dla mnie umiejetność łączenia poetyckiego opisu z realizmem. Ów poetycki opis pozwala wyjść czytelnikowi poza ramy określonego czasu i przestrzeni, dostrzec uniwersalny wymiar jednostkowego doświadczenia.

To uniwersalne doświadczenie ma w „Uchu igielnym” wymiar miejsc, mieszkań, przez które przewinęło się życie bohatera-narratora. Kolejne mieszkania i ludzie, z którymi tam się spotkał, ponowne zetknięcia, które niczego nie weryfikują a raczej wprowadzają jeszcze większy zamęt w pamięci. Człowiek w „Uchu igielnym’ staje się się bezradny wobec samego siebie i z jeszcze większą mocą pojawia się pytanie – kim jestem, czym było moje życie?

W tych niezliczonych zagadkach życia na pierwsze miejsce wysuwa się marzenie miłości. Tak - „Ucho igielne” to baśń o poszukiwaniu miłości, niezależnie od miejsc, od czasu, od tego, co robimy w życiu. I do tego powraca człowiek, na to nieustannie czeka, a cała reszta staje się bez znaczenia. To uniwersalne pragnienie miłości, miłości tradycyjnej i przestarzałej w ujęciu Myśliwskiego, miłości odartej z obyczajowych kontekstów współczesności, jest dla mnie tym tytułowym „Uchem igielnym” - że łatwiej wielbłądowi itd. niż dostąpić nam miłości. I nie wiem jak to się dzieje, że tylko Wiesław Myśliwski umie wypowiadać te banalne, górnolotne prawdy, odmienione już przez wszystkie przypadki i czasy, bez poczucia zażenowania i wstydu.

czwartek, 11 lipca 2019

Nowe Horyzonty 2019 - plan

NH dzień pierwszy 25.07- nowy 4.5 godzinny film filipińskiego reżysera Lava Diaza "Ang hupa"

 NH 26.07 - Varda wg Agnes reż Agnes Varda, Olanda, Tommaso reż. Abel Ferrara, Jak Fernando Pessoa uratował Portugalię? reż. Eugene Green,
 Opętanie reż. Andrzej Żuławski

 NH 27.07 - Parasite reż. Boon Joon Ho, laureat tegorocznego Cannes z Korei Południowej, Szatańskie tango reż. Bella Tarr - sześciogodzinny filmowy fresk z Węgier, totalne arcydzieło, które pragnąłem obejrzeć w kinie, Prawdziwa dziewczyna - Catherine Breillat, do dziś erotyczne kontrowersje z lat 70 Mój dzień.

 NH, 28.07 Ból i strach reż. Pedro Almodovar ?, Zombie Child reż. Bertrand Bonello, Nasz czas reż. Carlos Raygadas, Siedzący słoń reż. HuBo - niewybaczalna zaległość z zeszłego roku

NH 29.07 Koko di Koko da reż. Johannes Nyholm, Owoce namiętności rez. Shuyi Terayama, Najlepsze lata reż. Jonah Hill, Dzieci umarłych reż.Kelly Copper, Pavol Liska, Kocha, nie kocha reż. Serge Gainsbourg

  NH 30.07 "Synonimy" r. Navad Lapid; "Zdrajca" r. Marco Bellocchio; Żegnaj, Arko! r. Shunijo Tereyama; "Siła ognia" Oliver Laxe; "Kwiat szczęścia" Jessica Hauser

 NH 31.07 ★ r. Johann Lurf; "Blue" r. Derek Jarman; "Przynęta" r. Mark Jenkin; "Córki ognia' Albertina Carri, "Belladonna smutku" Eiichi Yamamoto


NH 1.08 "Dzięki Bogu" r. Francois Ozon "Długa podróż dnia ku nocy" r. BiGan "Rosyjski młokos" r. Aleksandr Złotouchin; "Van Gogh. U bram wieczności" r. Julian Schnabel; "Plażowy haj" r. Harmony Korine

 NH 2.08 "Ghost Tropic" r. Ben Devos; "Mowa ptaków" Xavery Żuławski; "Urodziny" r.Hilal Baydarov; "Wiejska ciuciubabka" Shujio Terayama; "Spermula" r. Charles Matton

 NH 3.08 "Młody Ahmed" r. bracia Dardenne; "Portret kobiety w ogniu" r. CelineSchiamma ; "Monos - oddział małp" r. Alejandro Landes; "Pewnego razu w Hollywood" r. Quentin Tarantino; "The Logde" r. Severin Fiala, Veronika Franz

 NH 4.08 Beats r. Brian Welsh; Jeanne r. Bruno Dummont; Twoja twarz r. Tsai; Fukuoka r. Zhang Lu

środa, 10 lipca 2019

Za wzgórzami Pana Boga - o filmie „Za wzgórzami” reż. Cristian Mungiu , Rumunia 2012


Za wzgórzami Pana Boga - „Za wzgórzami” Cristian Mungiu , Rumunia 2012

Dopiero teraz udało mi się nadrobić film Cristiana Mungiu, który został nagrodzony na festiwalu w Cannes 2012 za scenariusz i kobiece kreacje aktorskie. Lepiej późno niż wcale, ale za każdym razem, gdy widzę wartościowy, ważny film, który omija ekrany polskich kin, a przede wszystkim świadomość polskiego widza, zastanawiam się jak wiele takich dzieł istnieje poza moją świadomością. Mówimy wszak o filmie reżysera „z dorobkiem”, filmem nagradzanym na międzynarodowych festiwalach. Ominął mnie ten film w 2012 na Nowych Horyzontach, ale całe szczęście wyszedł w pakiecie DVD. To i tak fart nie lada.

Niestety, znam tylko dwa filmy Mungiu, obydwa wspaniałe. Oprócz „Za wzgórzami” udało mi się obejrzeć jeszcze „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” - przejmujący dramat, poruszający temat nielegalnej aborcji w komunistycznej Rumunii doby Nicolae Ceaușescu, nagrodzony w 2007 r. Złotą Palmą. Szkoda, że nie udało mi się dotrzeć do innych filmów rumuńskiego reżysera, ale nie jest tajemnicą, że kino rumuńskie święci w ostatnich latach wielkie sukcesy dzięki kameralnym dramatom, które potrafiły pokazać aktualne, uniwersalne problemy Europy w początkach XXI wieku. Marginalny, rumuński punkt widzenia stał się doskonałym miejscem dla obserwowania globalnych przemian związanych z nowym kształtem Zjednoczonej Europy. Dziś, przy trwającym kryzysie wielkich kinematografii Francji, Niemiec, Hiszpanii, liderami sztuki filmowej stali się ci, którzy dobrze pamiętają czasy i realia obozu socjalistycznego.

„Za wzgórzami” też do pewnego stopnia opowiada o opresji grupy wobec jednostki, jednak w filmie z 2012 roku polityczny środek ciężkości zostaje zastąpiony tematem religijnym. Mungiu mimo podjęcia problemu małej zakonnej społeczności prawosławnej potrafił odejść od prostej publicystyki (było to wyraźne także w „3 miesiącach…”, gdzie totalitaryzm doby Ceauşescu był tylko pretekstem dla ukazania wewnętrznego więzienia głównej bohaterki, która boryka się z problemem, który ją przerósł). Kanwą „Za wzgórzami” była autetyczna historia młodej zakonnicy, która zmarła wskutek egzorcyzmów przeprowadzonych przez członków wspólnoty, w której żyła, czyli najbliższych jej ludzi. Społeczność religijna, w naszym rozumieniu klasztorna, współpracowała z miejscowym domem dziecka, skąd wywodziło się kilka oddanych i wspólnocie Bogu sióstr, w tym dwie główne bohaterki.

Wszystko dzieje się tutaj w duchu chrześcijańskiej miłości i bogobojnego lęku przed światem zewnętrznym, który jest źródłem grzechu. Mungiu pokazuje doskonale proces odchodzenia od zmysłów ludzi, którzy wzajemnie „nakręcają” się przekonaniem o słuszności działania w imię walki z szatanem. Nie wiadomo, kiedy zostają przekroczone granice zdrowego rozsądku, w którym momencie przepełnione miłością siostry na czele z prawosławnym duchownym stają się oprawczyniami. Jedno jest pewne – gdyby w tej wspólnocie był ktoś, umiejący spojrzeć z dystansem na sprawy hermetycznej wspólnoty, do takiej tragedii nigdy by nie doszło. Tą rolę spełnia w filmie bezstronna kamera filmowa.

Film mimo skromnej formy idzie swoją niesamowitą dynamiką w stronę thrilleru i mimo prawie 3-godzinnego metrażu pochłania bez reszty widza  - to zasługa nagrodzonego w Cannes scenariusza. Mungiu sprawdza się znów doskonale w prowadzeniu aktorów – trudno tu mówić o rolach głównych, mamy tu bohatera zbiorowego i kunszt reżyserski objawia się w tym, że nawet wiodące postaci nie są w tym filmie specjalnie wyróżnione, a tylko umiejętnie współtworzą kolaż osobowości poddanych z własnej woli opresji grupy. Czyni to „Za wzgórzami” filmem wiarygodnym psychologocznie zamiast, jak na przykład widzimy to w „Klerze”, nośnikiem ważnej sprawy, artystyczną publicystyką.

Piszę o tym filmie także po to, by pokazać jak kino zmarginalizowane może albo powinno być ważne. No i dlatego, żeby uświadomić jak trudno, mimo tych wszystkich internetów, do takich dzieł dotrzeć. Jak dobrze, że Roman Gutek urodził się w Polsce.