Dom (zly)
czwartek, 9 lipca 2020
"Zaginiona dziewczyna" Koji Fukada - opinia.
Drugi, postpandemiczny pobyt w OKF. Na sali trzy osoby. Intrygujący tytuł, przypominający o koszmarku Davida Finchera z 2014 nie przyciągnął, nie zagrał. A film bardzo dobry. Bałem się, że to będzie hybryda - dziwne, niespełnione kino gatunkowe z pseudopsychologicznym przesłaniem. Nie. Film Fukady, oprócz kiepskiego polskiego tytułu, to japońska wersja najlepszych filmów Hanekego - nie tak ostra i surowa, ale przejmująca i prawdziwa.
Ichiko jest pielęgniarką, opiekującą się starszą, schorowaną kobietą z bogatego domu. Przy okazji pomaga córkom gospodyni domu w lekcjach. Pewnego dnia jedna z nastolatek zostaje porwana. Oskarżony zostaje siostrzeniec Ichiko, a ona sama zostaje wplątana w sprawę, o której nie miała pojęcia.
Historia Ichiko to historia zaszczucia. Fukada doskonale pokazał proces eliminowania czarnej owcy ze stada, spychania poza margines bez policji i wyroków sądowych. Film jest sterylny i wyciszony. Japończycy żyją tutaj w zasadach harmonii z otoczniem. Dominuje nastrój stoickiego spokoju. Z tym samym spokojem, ci sami ludzie potrafią zdobyć się na okrucieństwo bezwzględnego chłodu, który zamraża życie Ichiko - w pewnym momencie życie jej otaczają ściany pokryte lodem. Ludzie ludziom nie dadzą szansy - przestrzega Fukada, oskarżając nasze stadne reguły.
Jeśli "Zaginiona dziewczyna" jest hybrydą to na pewno nie gatunkową, łączącą thriller z dramatem psychologicznym. "Zaginiona dziewczyna" to hybryda zaangażowanej społecznie kultury europejskiej spod znaku wielkich Austriaków - Bernharda i Hanekego i japońskiej tradycji, z jej czystością i spokojem, które tak nas potrafią urzekać, a u Fukady okazują się kolejną wersją więzienia.
piątek, 3 lipca 2020
"Zdrajca" reż. Marco Bellocchio
Obejrzany na Nowych Horyzontach prawie rok temu "Zdrajca" z pandemicznym opóźnieniem wkracza do kin. Epicki film mafijny jest inny niż obrazy Scorsese czy Coppoli. Bellocchio, mistrz kina nowofalowego (wczesny film "Pięści w kieszeni" z 1965 roku) inaczej podchodzi do tematu Cosa Nostry niż amerykańscy reżyserzy. Dla mnie istotniejszym bohaterem niż sympatyczny bandzior, Buscetta, jest sędzia Falcone, który szukał dobra nawet w łotrach, by zwalczyć Ośmiornicę. I to przez pryzmat jego historii oglądałem "Zdrajcę". Bellocchio nie mitologizuje mafii, dlatego ten film może być odtrutką także na polskie kino i ohydy w stylu "Jak zostałem gangsterem". Trzy godziny monumentalnego i ważnego etycznie filmu nie zawiodą na pewno w krainę pretensjonalności i kiczu.
Po seansie rok temu pisałem tak: " „Zdrajca” reż. Marco Bellocchio Sprawa sędziego Falcone opowiedziana z włoską elegancją, trzyma w napięciu od pierwszego eleganckiego ujęcia do samego końca, a opowiedziana jest z perspektywy Tommaso Buscetty, świadka koronnego, dzięki któremu w latach 80-tych za kraty trafiło kilkuset członków Cosa Nostry - wielu otrzymało wyrok dożywotniego więzienia. Kara śmierci dosięgła sędziego Falcone, choć wiedział na co się naraża, był konsekwentny w walce z mafią i zginął w zamachu wraz z małżonką. Niesamowita postać, heros tamtych czasów. Buscetta zaś dożył na wolności sędziwego wieku i zmarł z przyczyn naturalnych. Jeśli lubicie połączenie kina gangsterskiego z dramatem sądowym, nie zawiedziecie się."
Nie wiem, czy lepszy od "Ojca Chrzestnego" czy "Chłopców z ferajny". Na pewno bardziej sprawiedliwy.
wtorek, 30 czerwca 2020
"Biały, biały dzień" - refleksja około filmowa.
Ostatni raz w kinie byłem 27.02, cztery miesiące temu. Normalnie na liczniku miałbym około 50 filmów - do tej pory przez dwa pierwsze miesiące 2020 obejrzałem w kinie czternaście filmów. Powróciłem do OKF tydzień po otwarciu, by obejrzeć islandzki, kameralny dramat poświęcony żałobie.
Na sali pięć osób, termometr wykazał 36 stopni. Maseczki, żele, ale jak tu się oprzeć. Ten film inaugurował rok temu festiwal Nowe Horyzonty. Tłumy ludzi przewalające się między piętrami Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu na przełomie lipca i sierpnia w poszukiwaniu najlepszych wrażeń i unikalnych filmów, których nie sposób obejrzeć w kinie. Dlatego staram się we Wrocławiu odpuszczać filmy, które trafią do dystrybucji. Szukam tam perełek, długich, wielogodzinnych seansów jak "White Noise" albo Lav Diaz.
Każdy seans powinien być magiczny - odkrywać coś jedynego w swoim rodzaju, wyjątkowego. Tyle zrozumiałem przez ten czas.
Taki jest film Hlynura Pálmasona.
Na sali pięć osób, termometr wykazał 36 stopni. Maseczki, żele, ale jak tu się oprzeć. Ten film inaugurował rok temu festiwal Nowe Horyzonty. Tłumy ludzi przewalające się między piętrami Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu na przełomie lipca i sierpnia w poszukiwaniu najlepszych wrażeń i unikalnych filmów, których nie sposób obejrzeć w kinie. Dlatego staram się we Wrocławiu odpuszczać filmy, które trafią do dystrybucji. Szukam tam perełek, długich, wielogodzinnych seansów jak "White Noise" albo Lav Diaz.
Każdy seans powinien być magiczny - odkrywać coś jedynego w swoim rodzaju, wyjątkowego. Tyle zrozumiałem przez ten czas.
Indywidualizm twórcy jest tym elementem, który zamienia widowisko w magię.
Zatopiony w mlecznej mgle, malarsko sfilmowany "Biały, biały dzień" jest osobistą opowieścią o żałobie i ludzkich relacjach w jej kontekście.
I do takich filmów ograniczę swoje postpandemiczne wizyty w kinie. Resztę można z Netflixa, na 50-calowym telewizorze. Kino powinno być magią i świętem. TV i internet to proza życia.
sobota, 6 czerwca 2020
Zenon Sakson "Zaczarowany uber" - nierecenzja
Uber ponad, uber Poland, Mexico uber
Zaczarowana
dorożka, zaczarowany dorożkarz, zaczarowany koń K.I.Gałczyński
Przeczytałem książkę „Zaczarowany
uber”. Książka to zbiór. Zbiór odlotów. Zbiór jazd. Zbiór
odjazd. Zbiór odjazdów. Napisał ją Zenon Sakson.
Kim jest Zenon Sakson? Jedyna pewna
rzecz, że nie wiem, kim jest. Wiem, że nic nie wiem o Zenonie
Saksonie. Nie wiem nawet, czy naprawdę istnieje. Czy nie jest to
kolejny bot stworzony przez przywódcę Ha!artu, Mareckiego i jego
lewicująco-lewitującą szajkę? Jak wspomniałem wyżej, nie wiem.
Na skrzydełku napisano, że Zenon Sakson urodził się 1951 roku w
Warszawie i był represjonowany przez komunę, więc wyemigrował do
Meksyku. Te dwa światy przenikają się zgodnie z regułami realizmu
magicznego na kartach opowiadań Saksona. Ale nazwisko sugeruje
anglosaskie korzenie – czy objawia nam się tutaj podróżnik na
miarę sfazowanego przez Kurtza Josepha Conrada? Tajemnica goni
tajemnicę, bo nazwisko może przywodzić na myśl saksofon,
„Saksofonistę” Wojtka Kowalskiego z Częstochowy i legendę
brytyjskiego heavy-metalu, zespół „Sakson”. Zenon to może
Laskowik, legendarny kabareciarz z Poznania? Dlaczego Zenon? Może z
Elei Zenon, który wedle Wiki „ był uczniem Parmenidesa i należał
do szkoły eleatów z Elei. Doskonalił sztukę prowadzenia sporów,
którą rozumiał jako wykazywanie na drodze samego zestawiania pojęć
prawdy własnej i cudzego fałszu”? Już sam autor nastręcza mi
zbyt wiele problemów, by o tej książce pisać, a co dalej?
Dalej jest już tylko gorzej i
trudniej. Zapętlenia na linii polsko-meksykańsko-saksońskiej
tworzą odnogi i plączą się w gordyjskie węzły psychodelicznego
rock'n'rolla w wykonaniu „Tito & Tarantulla”. Nie mam zamiaru
tego porządkować, ponieważ nie chcę od razu zwariować. Powiem
tak, tak mówią ludzie prozaiczni i przyziemni, a tego mi właśnie
potrzeba w tym momencie pisania o uberowych jazdach Zenona Skasona,
więc powiem tak: hipstertwo miesza się tutaj z dresiarstwem,
klerykalizm i dewocja z wyziewami piekielnych otchłani,
postkomunistyczny inżynier Karolak z „Cannibal Holocaust” i
canabis, miasteczko Macondo z „Milczeniem bar(m)anów”
(ewentualnie braminów). Jest to „Narcos” i podróż na San
Escobar, polską republikę ubera, w stylu „Easy Rider”. Wszystko
nie wiadomo po co. Z dylematu „śmiać się czy płakać”
wybieram bramkę numer jeden, chociaż wiem, że za nią znajduje się
Zonk.
Zenonie Saksonie, nawet nie pytam, co
brałeś, bo psychodelicznym okiem pana Kleksa wpuszczonym w zakrętas
twego hipokampa widać, że wszystko na raz. Poza tym nawet nie wiem,
czy istniejesz, więc pozostaje mi wiara i ta książeczka. Wszyscy
dziś i tak płacą kartą. Miłej lektury.
piątek, 5 czerwca 2020
Shoah reż. Claude Lanzman. Refleksja.
SHOAH reż. Claude Lanzman
Od 1986 roku, co kilka lat wracam do niego. Przypominam sobie.
Ten dokument o Holokauście trwa ponad
9 godzin i powstawał wiele lat – wiele lat podróży, poszukiwania
świadków, poszukiwania prawdy – głównie w Polsce.
Ten film to jedna wielka konfrontacja,
konfrontacja prawd. Wypowiadają się ofiary. Wypowiadają się
oprawcy, wypowiadają się świadkowie. Wszystko po to, by zobaczyć
prawdę.
Czy się udało?
To bardzo bolesny film dla Polaków.
Bolesny, ale przez to tak ważny. Stworzyliśmy sobie mity o Polsce
sielskiej i anielskiej i bohaterskiej, złotopszczołej Polsce
kołodziejów. Ten dokument pokazuje jak odległe jest to wyobrażenie
od mitu – mit nie jest prawdą.
Trzy małpki – nie widzę zła, nie
słyszę zła, nie mówię zła.
Wtedy ocaleję.
Ludzie ocaleli. Przyszli na puste
miejsca, zajęli puste domy i mieszkania. Cieszą się, że widzą
Szymona Srebrnika, który jako chłopaczek śpiewał piosenkę zakuty
w kajdany i ocalał. Ale czy chcą, żeby powrócił? Ta jego
samotność w tłumie pod kościołem. Jakby nic się nie zmieniło.
Przecież nikt nie zrozumiał tego, co się stało. Ofiary pozostały
ze swą samotnością.
Dla świadków liczy się tu i teraz.
Kto jest winny?
To jest dobre w tym dokumencie, to jest
w tym dokumrencie najlepsze, że unika łatwych diagnoz i odpowiedzi.
Tak łatwo dać ponieść się fali emocji.
Widzę tych winnych – głód, bieda,
ciemnota, zazdrość. Zło zawsze ma swoje źródło w pojęciach.
Nie umiem być sędzią tych ludzi. Spotykałem tych, którzy tylko
mówią. Wiedzą co by zrobili, jak się zachowali, jak ratowaliby
dzieci z komór gazowych. Tego wtedy nie było. Było milczenie.
Jedyny gest miłosierdzia, to gest podrzynania gardła. Za chwilę,
gdy wjadą na teren Treblinki, nie będzie już na to szans. Nikt nie
wierzył w to , co się działo, nawet ofiary. Nawet ten gest
kolejarza był fikcją.
Nie potrafię być sędzią tych ludzi
i uważam, że Lanzman też nim nie jest. Nie jest nim Henryk
Grynberg w filmie Łozińskiego.
I pod koniec pojawia się postać Jana
Karskiego. 'To nie był świat”. Widział tylko getto. Przychodził
tu z innego wymiaru, przychodził w wymiar czegoś innego, czegoś ,
co można porównać do piekła. Piekło na Ziemi. Tego nie da się
pojąć. Karski też tego nie pojmuje. To nie jest bohaterski opis
Edelmana czy Moczarskiego. I to jest najbliższe prawdy. To jest obok
nas. To jest utajona potencja. Że żyjemy obok piekła i nie
jesteśmy tego w stanie unieść, nie jesteśmy w stanie tego
zobaczyć. Zobaczyć prawdy.
To był ten sukces zła. Stworzyć
fikcję. Stworzyć prawdę, która tę fikcję przerosła.
Tak łatwo mówić. Ale wszystko
pozostanie fikcją także w tych słowach.
Dlatego jest tak ważne, żeby ten film
zobaczyć.
Nie dla prawdy. Dla tej przerażającej
fikcji, która przerosła rzeczywistość. Żeby zobaczyć, co kryje
się za kurtyną antysemityzmu, wrogości, zawiści, zazdrości. Żeby
zobaczyć to w sobie.
I nie pouczać. Tandetna dydaktyka na
nic się tutaj zda.
Shoah to część tej ziemi. Mojej ziemi. Ziemi, którą kocham. Koniec.
piątek, 15 maja 2020
Krótko o "Grze" Rubena Ostlunda
Gra w grę
Dawno nie wstrząsnął mną żaden
film tak jak „Gra” Rubena Ostlunda z 2011 roku, obejrzany dzięki
Arte. Znany już bardzo dobrze z „Turysty” i „The Square”
Ostlund w filmie tym jest bezkompromisowy i niepoprawny w
nadzwyczajny jak na skandynawskie warunki sposób. Nawiązuje przy
tym do najlepszych i najmroczniejszych filmów Hanekego.
Zaczynamy w galerii handlowej, gdzie
mali chłopcy zostają posądzeni o kradzież telefonu przez
starszych, ciemnoskórych chłopaków, którzy prezentują się jak
młodociany gang emigrantów.Emigranci terroryzują chłopców z
dobrych rodzin. Poddają ich opresji i kolejnym próbom psychicznej
przemocy, unikając konsekwentnie przemocy fizycznej. To właśnie
jest tytułowa „gra”, balansowanie na krawędzi przemocy
psychicznej i fizycznej – chodzi o to, by nie przekroczyć tej
cienkiej granicy i przy tym zadać jak najwięcej bólu i
upokorzenia. Równolegle do podróży chłopców przez Goeteborg,
Ostlund pokazuje absurdalną sytuację z pociągu, gdzie w przejściu
ktoś postawił kołyskę – dramat chłopców i dramat obsługi
pociągu zostają zrównane. System precyzyjnych norm tak samo
traktuje terror jak złamanie dokładnych procedur w pociągu, tylko
że chłopcy są gnębieni przez swoich nieletnich prześladowców, a
obsługa pociągu przez kołyskę, która nikomu nie zagraża. To
zrównanie dwóch bezradności pokazuje absurd systemu. Chłopcy są
dręczeni w biały dzień w miejscach publicznych. Obrona ich przez
pasażerów jest pozorna – nikt nie ma odwagi, by przeciwstawić
się przemocy, także z tego powodu, by nie zostać oskarżonym o
nietolerancję. Widz także jest w
matni, spodziewając się najgorszego – Ostlund umiejętnie
wprowadza nas w klimat horroru, a raczej horrorowej groteski,
dotkliwej tym bardziej, że dotyczy dzieci.
Ostlund
pokazuje w swoim filmie jak bardzo niebezpieczny stał się ten
świat, gdzie precyzyjne normy nie radzą sobie z tym, co przychodzi
doń z zupełnie innej rzeczywistości, ze świata notorycznej walki
o dominację. Nie jest to film łamiący tabu w temacie emigrantów.
Pokazuje natomiast jak świat Zachodu brnie w ślepy zaułek kłamstwa
– kłamstwa o świecie sprawiedliwości, równości i
bezpieczeństwie oraz naszej bezradności.
piątek, 1 maja 2020
O filmach Jana Nemca - "Diamenty nocy" "O uroczystościach i gościach"
Mroczny urok myśliwych - parabole
filmowe Jana Nemca.
Widziałem tylko dwa filmy tego
reżysera, jednego z czołowych przedstawicieli czechosłowackiej
Nowej Fali, oba powstały w przeddzień Praskiej Wiosny. „Diamenty
nocy” 1964 i „O uroczystościach i gościach” 1966, bo o nich
mowa to filmowe parabole, które dziś zaczynają nabierać znów
uniwersalnych sensów. Nie będę wnikał tu w strukturę filmową,
ani opowiadał o twórcach i aktorach. Skoncentruję się na sensach
– po pierwsze by nie przynudzać i być zwięzłym, po drugie by
zachęcić do odkrycia na nowo tych obrazów, gdyż ich alegoryczna
wymowa jest uniwersalna, ale także uderzyła mnie aktualność obu
filmów.
„Diamenty nocy” to nietypowy obraz
wojenny. Dwóch chłopców ucieka z transportu do obozu zagłady.
Obraz jest pełen symboliki i oniryzmu – nie chodzi o sam klimat
wojny i osaczenia. Nemec koncentruje się na samotności uciekinierów
we wrogiej przestrzeni. Właściwie mało jest tutaj historycznych
odniesień, które wskazywałyby konkretną sytuację historyczną.
Reżyser wprowadza nas w sytuację egzystencjalną – samotność,
strach, głód, elementy czysto zwierzęcego instynktu są
przełamywane przez surrealistyczne wizje, retrospekcje i marzenia,
które kontrastują swym ludzkim wymiarem z sytuacją zaszczucia. W
pewnym momencie przywołany zostaje motyw polowania. Miejscowi ludzie
uczestniczą równolegle w nagonce, kórej obiektem są chłopcy.
Pogoń kończy scena biesiady, która tradycyjnie wieńczy polowania.
Chłopcy, w zasadzie dzieci stają się myśliwskim trofeum,
natomiast myśliwi stają się drapieżnikami fetującymi swój łup.
Element animalny bierze górę nad ludzkim – radość ze schwytania
bezbronnych i uczta są tryumfem odczłowieczenia, braku współczucia
czy choćby rysy litości.
Czy można sobie wyobrazić bardziej
niepokojącą wizję? W dwa lata póżniejszym filmie „O
uroczystościach i gościach” ton kafkowskiwego horroru wybrzmiewa
jeszcze bardziej. Niby sielankowa sytuacja – rozbawiona grupa udaje
się na łono natury, po drodze odbywa się piknik i kąpiel w
strumieniu. W pewnym momencie pojawiają się tajemniczy przewodnicy,
którzy zmuszają grupę kobiet i mężczyzn do dziwnych zabaw, które
mi przypominały eksperymenty Zimbardo z więźniami i strażnikami.
Grupa ta nieco kojarzyła mi się ze świtą Wolanda z „Mistrza i
Małgorzaty”. Ta drama ma u Nemca iście diabelski wymiar i
symbolizuje ubezwłasnowolnienie podróżnych. Od tej pory są zdani
na łaskę swych gospodarzy. Wszyscy docierają w końcu na polanę,
gdzie ma dojść do uczty wydanej przez ważną osobistość – jej
ważność podkreślona jest białym garniturem, podczas gdy reszta
gości jest ubrana w ciemne kolory. Wszyscy ucztują i są
zadowoleni, ale sielanka jest pozorna. Gospodarz co chwila ma
wątpliwości, wydaje się drobiazgowy – wszyscy muszą się tutaj
dobrze bawić. Nie ma zgody na niezadowolenie. Jedna osoba się wyłamuje
i opuszcza spotkanie. Rozpoczyna się polowanie. Korowód pijanych
myśliwych rusza w pościg.
Polowanie i uczta – te dwa elementy
łączą „Diamenty nocy” i „O uroczystościach i gościach”.
Oba filmy balansują na krawędzi surrealizmu i groteski. To jest
cecha dość charakterystyczna dla czechosłowackiej Nowej Fali –
pozorny realizm sytuacji, który niepostrzeżenie wkracza w klimat
kafkowskiego horroru. Ludzie ukazani przez tego twórcę z
egzystencji wchodzą w instynkt i dostajemy już tylko dwa instynkty
– łowcy i ofiary. Ta paraboliczna wymowa owych „nieludzkich”
polowań staje się zobrazowaniem „nieludzkiego” systemu, w
którym funkcjonujemy. I ta paraboliczna wymowa o zniewoleniu i
polowaniu, o ścigających człowieka psach i myśliwych ma dla mnie
uniwersalną wymowę. To dzieje się tu i teraz. Nie tylko w
przededniu Praskiej Wiosny.
Subskrybuj:
Posty (Atom)