Dom (zly)

Dom (zly)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filmaster.pl. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filmaster.pl. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 maja 2020

Krótko o "Grze" Rubena Ostlunda


Gra w grę 


Dawno nie wstrząsnął mną żaden film tak jak „Gra” Rubena Ostlunda z 2011 roku, obejrzany dzięki Arte. Znany już bardzo dobrze z „Turysty” i „The Square” Ostlund w filmie tym jest bezkompromisowy i niepoprawny w nadzwyczajny jak na skandynawskie warunki sposób. Nawiązuje przy tym do najlepszych i najmroczniejszych filmów Hanekego.

Zaczynamy w galerii handlowej, gdzie mali chłopcy zostają posądzeni o kradzież telefonu przez starszych, ciemnoskórych chłopaków, którzy prezentują się jak młodociany gang emigrantów.Emigranci terroryzują chłopców z dobrych rodzin. Poddają ich opresji i kolejnym próbom psychicznej przemocy, unikając konsekwentnie przemocy fizycznej. To właśnie jest tytułowa „gra”, balansowanie na krawędzi przemocy psychicznej i fizycznej – chodzi o to, by nie przekroczyć tej cienkiej granicy i przy tym zadać jak najwięcej bólu i upokorzenia. Równolegle do podróży chłopców przez Goeteborg, Ostlund pokazuje absurdalną sytuację z pociągu, gdzie w przejściu ktoś postawił kołyskę – dramat chłopców i dramat obsługi pociągu zostają zrównane. System precyzyjnych norm tak samo traktuje terror jak złamanie dokładnych procedur w pociągu, tylko że chłopcy są gnębieni przez swoich nieletnich prześladowców, a obsługa pociągu przez kołyskę, która nikomu nie zagraża. To zrównanie dwóch bezradności pokazuje absurd systemu. Chłopcy są dręczeni w biały dzień w miejscach publicznych. Obrona ich przez pasażerów jest pozorna – nikt nie ma odwagi, by przeciwstawić się przemocy, także z tego powodu, by nie zostać oskarżonym o nietolerancję. Widz także jest w matni, spodziewając się najgorszego – Ostlund umiejętnie wprowadza nas w klimat horroru, a raczej horrorowej groteski, dotkliwej tym bardziej, że dotyczy dzieci.

Ostlund pokazuje w swoim filmie jak bardzo niebezpieczny stał się ten świat, gdzie precyzyjne normy nie radzą sobie z tym, co przychodzi doń z zupełnie innej rzeczywistości, ze świata notorycznej walki o dominację. Nie jest to film łamiący tabu w temacie emigrantów. Pokazuje natomiast jak świat Zachodu brnie w ślepy zaułek kłamstwa – kłamstwa o świecie sprawiedliwości, równości i bezpieczeństwie oraz naszej bezradności.

wtorek, 20 marca 2012

Fałszywy dokument - detektyw Lapsus na tropie

Za początek mockumentu samozwańczo uznaję rok 1938 i słynne słuchowisko Orsona Wellesa pt. "Wojna światów" wg Herberta George'a Wellesa. Reżyser wywołał zbiorową panikę, po tym jak dokonał adaptacji powieści w taki sposób, jakby to był reportaż na żywo z nalotu Marsjan. Od tego czasu dokument i fikcja zaczęły nam się mieszać kompletnie, a dopełnieniem tego zjawiska będzie uwieńczenie mockumentalnego "Wyjścia przed sklep z pamiątkami" Oskarem za najlepszy długometrażowy film dokumentalny (http://anabee.filmaster.pl/notka/oscary/).Mockumenty to fikcyjne filmy udające rzeczywistość. Ten gatunek od pewnego czasu jest dosyć popularny. Chciałbym tutaj zwrócić uwagę na to ciekawe zjawisko.

Formę mockumentalną szczególnie upodobali sobie twórcy horrorów. Pewnie takim radiowym przypadkiem jest właśnie "Wojna światów", bo udawanie dokumentalnej rzeczywistości świetnie się sprawdza, jeśli chodzi o straszenie ludzi. "Blair Witch Project", "Rec" czy słabe "Paranormal Activity" są na to najlepszymi dowodami. Ale mockumenty to nie tylko filmy grozy, mamy mockukryminał - "Człowiek pogryzł psa", mockukomedie - "Borat' albo "Bruno", mockubiografię - mistrzowski "Zelig" Woodego Allena czy "Zagadka Gertrudy Stein" ( film niejakiego Phillipe'a Mory, stawiający tezę, że Gertruda Stein żyje i odżywia się odmładzającymi roślinkami w Himalajach; swoją drogą najgorszy film zeszłego roku, nawet WCK nie wytrzymało konkurencji).
Ale póki Sasha Baron Coen jest Boratem, Johnattan Bell Alicją B. Toklas - przyjaciółką Gertrudy Stein z filmu Mory, a Benoit Poelvoorde odgrywa tylko diabolicznego zabójcę Bena, to jeszcze wszystko gra. Gorzej się robi, gdy Jaromir Nohavica w "Roku diabła" to Jaromir Nohavica, a Banksy to Banksy (chyba że wcale nie!).
Peter Zelenka zrobił coś takiego już na studiach - bohaterami filmu "Mnaga - Happy End"( http://filmaster.pl/film/mnaga-happy-end/) uczynił autentycznych muzyków czeskiego zespołu, grającego alternatywną muzę, "Mnaga a Zdrop". W filmie jest ukazane jak mechanizmy show biznesu kreują gwiazdy tak zwanej niezależnej sceny - skład zespołu tworzony jest na zasadzie castingu, gdzie członków grupy dobiera się na podstawie wyglądu (tak przecież powstają boys bandy), a "muzycy" nie mają pojęcia o graniu i śpiewaniu. Zelenka rozwinął po mistrzowsku ten temat w filmie "Rok diabła", gdzie Jaromir Nohavica, Karel Plichal, Jaz Coleman (lider "Killing Joke", uważający się za Czecha), muzycy folkowego "Czechomora" , wszyscy grają tutaj siebie. Wszyscy oprócz holenderskiego reżysera Jana Holmana (gra go czeski filmowiec Jan Prent), który wyleczony z alkoholizmu poprzez wiarę przyjeżdża do Czech, aby zrozumieć fenomen, bo ponoć u naszych południowych sąsiadów leczenie nałogu jest możliwe bez udziału Pana Boga. Tutaj spotyka Jaromira Nohavicę i powstaje film-żart tak bogaty i wielowątkowy, że aż trudno uwierzyć, że to wszystko może trzymać się kupy. Jednak jest tutaj jeden element scalający - to muzyka, wspaniała, kolorowa, różnorodna muzyka.
Czy jest zatem "Rok diabła" dokumentem, mockumentem czy fabułą? Cholera wie. Jedno jest pewne - prawdy życiowej w tym filmie nie ma za grosz. Sam Nohavica mówi o swoim filmowym wizerunku tak: "Po jego obejrzeniu sam jestem zdezorientowany. Nie wiem, co mam o sobie myśleć". W "Roku diabła" obowiązuje jedynie prawda sztuki.
Okazuje się, że "Wyjście przed sklep z pamiątkami" nie jest wcale tak oryginalnym w swojej formule maksymalnego zbliżenia do rzeczywistości. Myślę, że w wypadku tego filmu głównym bohaterem nie jest ani street-art, ani postać Banksy'ego. Oczywiście bardzo istotny jest tutaj fenomen sztuki ulicznej, to na nim opiera się wizualna siła filmu - szybki puls wielkich miast i ludzie wykorzystujący wielkomiejską przestrzeń do wyrażania siebie. Jednak wg mnie głównym bohaterem jest tutaj Thierry Guetta, który zmienia się z czasem w gwiazdę street-artu Mr. Brainwasha. Kim jest Thierry Guetta, czy istnieje naprawdę? Oto właściwy trop (podobnie jak filmowiec Jan Holman w "Roku diabła"), pokazujący, że "Wyjście przed sklep z pamiątkami" to fikcja udająca dokument. Nie chodzi w tym filmie o prezentację fenomenu street-artu, ani nawet twórczości Banksy'ego, ani nawet czy bohater "Essential Killing" odnalazł się przykuty do ogrodzenia obok kolejki w Disneylandzie. Nie. Ten film jest ironicznym komentarzem do mechanizmów show biznesu. I pewnie nie miałoby żadnego znaczenia, czy to dokument, mockument, czy jeszcze co innego, ale,jak mówił Bohumil Hrabal, rzeczywistość odkręciła swoje magiczne kurki. Członkowie Akademii nominowali film Banksy'ego w kategorii dokumentu. Czym jest Oskar dla każdego filmowca, tłumaczyć nie trzeba. Zatem - czy to Banksy zakpił sobie z szacownego grona, czy oni kpią sami z siebie, czy postanowiono nagrodzić film, który nie mieści się w żadnej stworzonej przez Hollywood formule? Po raz kolejny gatunkowe, amerykańskie kino superprodukcji dostaje szyderczego kopa od ludzi nie myślących kategoriami, ile kosztował i ile zarobił dany film. Thierry Guetta znowu górą!

POWRÓT “NOCNEGO PORTIERA”

Są filmy, które dziś odczytać należy inaczej, niż ustaliła to grupa tzw. “fachowców” . Weźmy dokument Krzysztofa Kieślowskiego “Z punktu widzenia nocnego portiera”. Przyzwyczajono nas do negatywnej interpretacji postaci głównego bohatera, jako przykładu osobowości autorytarnej, odebrano mu tym samym rys indywidualności i bezkompromisowość; zrównano do pozycji policyjnego psa. Nic bardziej mylnego.


W dzisiejszych czasach, gdy samowola przekracza wszelkie możliwe normy, postać bohatera winna być dla wielu wzorem do naśladowania. Człowiek, który żąda porządku w świecie chaosu, nie może być postrzegany inaczej niż osoba wartościowa. Wiele mówiło się o niesamodzielności myślenia, wręcz zniewoleniu pokazanym w filmie Kieślowskiego, ale dokąd zaprowadziła nas ta swoboda? Do pornografii, przemocy, złodziejstwa na masową skalę – oto ślepy zaułek, w jakim utknęła nasza cywilizacja. Młody człowiek, zagubiony w cyber-przestrzeni. nie potrafi odnaleźć się w realnym świecie. Błądzi po omacku i szuka autorytetów. Dziś “Nocny Portier” to prawdziwy wzorzec w prawdziwej rzeczywistości. Przyjrzyjmy się jego słowom.
“Regulamin jest ważniejszy jak człowiek, że jak się człowiek nie stosuje, to przepada” – dziś nie obowiązują żadne regulaminy, zasady, przepisy. To świat, w którym żyć niepodobna. “Nocny Portier”, zwany dalej NP, to John Wayne końca XX-go wieku. Gdy system ładu chyli się ku upadkowi, ten czysty i zadbany pan mówi nam, że trzeba utrzymać porządek, utrzymać go za wszelką cenę.
“Ja mam zamiłowanie do tej kontroli, mam zamiłowanie kontrolować tych swoich kolegów, tych wędkarzy, zabieramy kije, mam takie hobby , do tego jestem przyzwyczajony” – kontrola jest warunkiem bezwzględnym utrzymania porządku, a tym samym warunkiem naszego bezpieczeństwa. Kontrola jest profilaktyką społecznego ładu.
“Takie dziecko (złapane na wagarach – przyp. autora) to się już boi, on się już prosi, błaga, żeby mu oddać legitymację, że on tego więcej nie zrobi... Takie dziecko dajemy, do takiego poprawczaka i to dziecko się naucza tym, i ono z tego poprawczaka wychodzi, i ono jest idealne dziecko” – powrót do tradycyjnych metod wychowawczych jest gwarantem przywrócenia porządku. Bezmyślna wolność młodych ludzi ukrócona zostanie przez dyscyplinę i wdrażanie do pracy na rzecz społeczności. Tutaj gradacja kar może przewidywać roboty publiczne jako alternatywę dla poprawczaka. Jest to drobna korekta, która nie zmienia wszakże zasadniczo słusznej idei NP.
“Mnie to się niepodobuje, że noszą długie włosy, spodnie, rozszerzane czy wąskie, włosy, brody, baki – no fakt, że ja sam noszę, to ja takiego człowieka nienawidzę” – mamy zatem uniformizację jako kolejny etap głębokiej, społecznej rewolucji. Dochodzi także samokrytyka jako ważny element uznania swojej winy. Nawet NP nie jest wolny od błędów. Każdy jest zatem zaszachowany, bo każdy ma coś na sumieniu. Nawet z pozoru niewinne “pekaesy” mogą zburzyć powszechny porządek. Wróg czyha ukryty w każdym z nas i to tutaj musimy zacząć szukać najpierw przyczyn rozkładu.
“Ja sądzę według swojego rozumu, że musi być kara śmierci, tylko w ten sposób, że taki który wykroczył toto, i zrobić, proszę pana, szubienicę, taki sąd zrobić i powiesić go, proszę pana, publicznie, dziesiątki, setki ludzi by zobaczyły...” – pewnie dzisiejszy człowiek powie, że przesada? Każdy prawdziwy porządek nie może obyć się bez ostatecznych rozwiązań. Są one gwarantem sprawnego działania systemu.
Tyle “Nocny Portier”. Co dziś jest przestrzenią, od której należy zacząć porządkować bałagan naszej rzeczywistości? Oczywiście – chaos Internetu. Dlatego z wielką radością winniśmy powitać międzynarodowy pakt, który rozpocznie zbożne dzieło likwidacji samowoli i rozpasania. Będzie to z pożytkiem dla świata, ale przede wszystkim będzie to dobre dla naszej kochanej młodzieży, dla milionów młodych ludzi, którzy nie mają dziś dobrych wzorców, które` proponowałyby właściwe schematy zachowania. Kontrola, dyscyplina i odpowiedzialność – oto słowa klucze dla moralnej odnowy współczesnego świata.
PS. Lapsus tym artykułem zgłasza akces, że przyjąłby jakąś ciepłą posadkę za cenzorskim biurkiem. Za godziwym uposażeniem oczywiście.

Jest to tekst Filmradarowy sprzed redakcji. Filmradar nr 2 - "LAPSUS FILMOWY"

sobota, 3 marca 2012

Śmierć na sprzedaż. Rysiek z Klanu nie żyje.

Motto: „RIP w Pip (ciach Mańkę w piach)” Sławomir Mrożek „Tango”

Odszedł. Człowiek-ikona. Człowiek-legenda. Polak-ojciec, mąż-Polak. Uczciwy, poczciwy, swojski, przaśny jak bochen wiejskiego chleba, choć Warszawy mieszkaniec. Włączając po raz 3456 telewizor w powszednie popołudnie nie ujrzymy już jego prostej, wesołej twarzy - wzorca osobowego polskiego męża, ojca, Polaka. Po prostu Ryśka. Ryśka z „Klanu”.

Co tu dużo gadać – był Rysiek swojakiem. To był gość, z którym zamieniłbyś te kilka zdań w windzie, z którym pogadałbyś o tym jak kiepski rząd, jak drogo, jak czas zapiernicza do przodu i ani się obejrzysz, a tu całe zmarnowane życie masz za sobą. Jego żarty były jak głazy spadające na beton. Gość, z którym może śmiało zidentyfikować się 90 procent męskiej populacji w kraju nad Wisłą. Nie z jego bratem – słynnym doktorem Lubiczem - ale właśnie z tym prostym Ryśkiem. Z tą szczerą , polską, przaśną duszą trudno się zaprzyjaźnić (kto chciałby być przyjacielem Ryśka niech pierwszy rzuci kamieniem), ale nie chodzi o atrakcyjność. Dzięki Ryśkowi mogliśmy spojrzeć w lustro i lepiej zrozumieć sami siebie. Zrozumieć, że wcale nie musimy siebie lubić, żeby żyć.

Rodzino Ryśka – dziś płaczecie, ale Grażynko, czy potrafisz powiedzieć, kim był naprawdę Rysiek? Czy byłaś w stanie z kimś takim przeżyć chwile uniesień, czy wasza sypialnia zamieniała się czasami w tonącego Titanica? Przyznaj – nie było takiej opcji. Nie był Rysiek , mimo wielu jego aktywnych wariantów, Polakiem-kochankiem, wszak to oksymoron. Ale dlatego kochaliśmy jego jak siebie samego, bo był Rysiek tym Nobody, z którym każdy mógł się zidentyfikować. A relacje z dziećmi? Z „Klanu” wynikało, że Rysiek nie kumał, co jest nie tak z synem Maćkiem. W ogóle mało kumał, więc znowu był tym naszym wzorowym odzwierciedleniem. No może nie pił tak jak statystyczny Kowalski równo, ale rozumiemy, że ustawa, że nie wolno, że Rysiek pewnie smolił , ale krył się z tym umiejętnie w wypracowanym przez siebie systemie, tak jak ten polski wzorzec Everymana nakazuje i to tylko takie mrugnięcie okiem jest twórców. Nie można żyć tak jak Rysiek, być smutnym jak Rysiek, wyglądać jak Rysiek, mieć żonę jak Rysiek, i nie pić.

Rysiek miał przechlapane, fakt. Ale kto nie ma przechlapane? Rysiek był bliski naszym sercom, bo właśnie takim był wcieleniem smutku, poruty i naszej swojskiej beznadziei. Bez wszystkich czasowników na p. Znajdowaliśmy w nim przekonanie, że mimo tego całego badziewia da się jednak przeżyć jakoś kolejny nudny, szary, beznadziejny dzień. Wstać rano i jakoś pojechać dalej tą taksówką zwaną życiem, które jest jak najtańszy papier toaletowy. Ale co będzie teraz, kto zastąpi Ryśka? Mówi się ponoć o Rutkowskim, ale czy to będzie dobry ruch? Ten macho, ten męski typ będzie dla nas jakimś niedostępnym marzeniem o gościu w jedwabnej, rozpiętej koszuli. Rozumiemy, że przyszedł czas na nowy typ samca, ale kto, tak jak Rysiek z „Klanu”, ujmie się za tymi, którzy na ten szybkobieżny, nowoczesny pociąg się spóźnili.

Ale przyznajmy – śmierć jego była nam potrzebna. Jak trudno nam się przejmować przedwczesną śmiercią zagranicznych gwiazd. Przyzwyczajeni do narodowej żałoby, nie jesteśmy w stanie obyć się bez trumien, krzyży, kirów. Skoro nikt ważny nam nie umarł już prawie od dwóch lat, niech śmierć fikcyjnego Ryśka z Klanu wypełni nam tę lukę. RIP Rysiek RIP, i tak cię nie zastąp nikt.

Z bliska

Polska wiocha staje się naszym towarem eksportowym. Chcesz zainteresować zagranicznego widza, sfilmuj rodzimą prowincję, przejedź się po polskich realiach, nie pozostaw suchej nitki na brudzie, smrodzie i beznadziei tego życia. Czy z takiego założenia wyszli Anka i Wilhelm Sasnalowie – twórcy filmu “Z daleka widok jest piękny”.

Czy to film prawdziwy? Zbyt jednostronny, by aspirować do tego miana. Czy ten film to kato-polski video-art, który pokazywany w galeriach na całym świecie, będzie na tyle dziwny, że zainteresuje koneserów sztuki za granicą? Nie posądzam twórców o taki cynizm. Czy chodzi tylko o rozprawienie się z rzeczywistością, z którą artyści są związani poprzez swoje korzenie? Współczuję traumy. A może ta polska wiocha ma charakter bardziej uniwersalny? Może to zejście do pierwocin jest opisem głębszej prawdy o człowieku.

Z daleka każdy widok jest piękny. Przyzwyczailiśmy się do takiego oglądania świata, jakby obok nas nie istniały brud – ten rzeczywisty i ten przenośny syf życia. Tak jest łatwiej i taka jest klasyczna definicja sztuki, jako dążącej do piękna. Ale mnie przychodzą na myśl słowa z wiersza turpisty Stanisława Różewicza: “zbierałem tylko te owoce, co że są krwawe, zbiera się przez płótno”.

Bohaterowie filmu Sasnalów to my sami odarci z dostatku i planów na przyszłość. To ludzie żyjący tu i teraz, walczący o byt i o pokarm, którzy nie zawahają się przed użyciem przemocy, by zawłaszczyć przestrzeń do życia. Ludzie zajmują się tutaj dewastacją, bądź jedzeniem – ich działania skierowane są zawsze na niszczenie jakiejś struktury, co może symbolizować tragiczną świadomość śmierci. W tym kontekście określenie “cywilizacja śmierci” nie brzmi jak truizm. Niszczę, by przeżyć, jeśli ja nie zjem martwego mięsa, zjedzą mnie. Taka interpretacja musi skojarzyć się odbiorcy z systemem totalitarnym, w którym od moralności istotniejsza staje się siła, prowadząca do odebrania własności.

Ten totalitarny wymiar filmu to nie tylko Polska wieś, to także mieszkańcy ubogiego świata, grzebiący po śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia. Mieszkańcy filmowej wsi szukają złomu i odpadków, które pozwolą im przeżyć, szabrują mienie pozostawione przez jednego z bohaterów, szukają za wszelką cenę obcego wobec wspólnoty, którego będą mogli ograbić i spalić. W tym sensie jest to filmy o tym, kim moglibyśmy być, gdyby nie dom, rodzina, wychowanie, względny dostatek i bezpieczna odległość od sytuacji granicznych, które póki można eliminujemy ze swojego pola widzenia.

Muszę podważyć tezę o oryginalności formalnej “Z daleka widok jest piękny”. W warstwie wizualnej film jest behawioralnym zapisem egzystencji, która pozbawiona jest refleksji moralnej czy psychologicznej głębi. Taki sposób pokazywania “polskich” realiów mieliśmy okazję widzieć w “Essential Killing”, gdzie zaszczuty bohater był postawiony w opozycji do tychże właśnie biologicznych, bezdusznych tworów; podobnie jest w klasyku czeskiej nowej fali “Diamentach nocy” Jana Nemca, do którego moim zdaniem nawiązuje Skolimowski - widzimy tu młodych uciekinierów z obozu koncentracyjnego i ścigających ich mieszkańców niemieckiej wsi, którzy właśnie przez swoją anonimową bezwzględność stają się uniwersalni. Inaczej na ten problem spoglądał Milosz Forman w “Pali się moja panno”, gdzie bohaterowie, mimo że marionetkowi, są jednak ludzcy i na swój niezbyt ciekawy sposób śmieszni. Jedna scena łączy ten film z “Z daleka widok jest piękny” – pożar domu, gdzie ogniskuje się nawet nie zło, ale cała nieludzka obojętność społeczności. Choć bliższa mi jest wizja człowieczeństwa zaproponowana przez Formana, to jednak film Sasnalów nie jest tylko lokalnym brutalizmem katolickiego pochodzenia na temat szabru i ksenofobii, ale uniwersalną opowieścią o strachu przed stanem pierwotnym, od którego mniej lub bardziej skutecznie uciekamy w kulturę i cywilizację.

Nie podejrzewam autorów “Z daleka widok jest piękny”, by dziękując mieszkańcom wsi, gdzie kręcili zdjęcia i miejscowej parafii, chcieli tylko stworzyć karykaturę polskiego piekła, jak chcą niektórzy. Myślę, że problematyka pokazana w tym filmie jest dużo bardziej uniwersalna. Może warto czasem przyjrzeć się z bliska, także samemu sobie. Pozostanie przy stwierdzeniu, że “wieś spokojna, wieś wesoła” nie jest, jest dla mnie spłyceniem wymowy filmu.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Kilka słów o "Kato-tacie"

Jeśli jest jakaś książka, którą określiłbym jako potrzebną, to "Kato-tata" jest właśnie taką książką. Być może obok nas są takie dzieci, jak w tej autobiograficznej opowieści. Instynktownie odrzucamy je, czując, że za tym dziwnym, zaniedbanym egzemplarzem kryje się jakaś mroczna tajemnica. Wspomnienia autorki powodują, że będziemy inaczej patrzeć na dzieci z syndromem ofiary. Łatwo jest zrzucić odpowiedzialność na samo dziecko, jako na zaniedbane, niewychowane - właśnie ta warstwa "Kato-taty" uderzyła mnie najmocniej. Tak naprawdę ofiara jest dla nas kimś obcym, niewartym uwagi, zakłócającym nasze dobre samopoczucie. Mamy autorytet ojca, rodzica, który ma prawo używać przemocy; matkę, która uczestniczy w przemocy, odreagowuje na dziecku swoje podporządkowanie; rodzeństwo, które walczy ze sobą, aby nie stać się po raz kolejny ofiarą; szkołę, która zrzuca na dziecko odpowiedzialność za jego fizyczny i moralny obraz. Nie będę oszukiwał - jestem może trochę młodszy od Halszki Opfer, ale moje szkolne wspomnienia to przemoc i poniżanie przez osoby starsze. Było to akceptowane przez rodziców jako środek wychowawczy. Niejednokrotnie pamiętam słowa: "zatłukę albo wychowam". To była straszna norma zwyrodniałego społeczeństwa. Właśnie dlatego w trakcie lektury przechodziły mnie ciary i nie mogłem czytać dalej, bo w tym prostym języku wyrażała się prawda o patriarchalnym systemie represji, który, przynajmniej w prowincjonalnej rzeczywistości, był normą, czymś społecznie akceptowanym. Dopiero dzięki temu zapisowi możemy dostrzec okrucieństwo "kato-taty", który działa na zasadzie - "kocham, więc gwałcę; kocham, więc katuję", by bez problemu iść do kościoła i przyjmować komunię. Zresztą autorka opisuje świat, gdzie przemoc nie jest tylko doświadczeniem dziewczynki. Bicie i upokarzanie chłopców było całkiem oficjalnie przyjętym sposobem postępowania. Później z tych ofiar wyrastali najpierw kaci zwierząt, następnie swoich rodzin. A to wszystko w katolickim sosie i z gorzałą na stole. Myślę, że nie doczekaliśmy się jeszcze w polskiej literaturze, w kulturze w ogóle, oczyszczającego rozliczenia z przemocą wobec dzieci i patriarchalnym systemem opresji. Dlatego "Nie-pamiętnik" był dla mnie taką ważną lekturą, bo musiałem sobie przypomnieć.

sobota, 7 stycznia 2012

Film, "którego nie było"

Kochankowie moi umarli poeci
Gryzą ziemię u mych stóp.
Chłodem wciskają się pod kołdrę.
Krążą rojem rozdrażnionych much
Nad kubłem gdzie cisnęłam tampon miesięczny.
Wieszam majtki na sznurze wisi Jesienin.
Biorę phanodorm tabletkę kradnie Trakl.
Kiedy otwieram oczy wyfruwa ptak
Anielska dusza Keatsa ponad wodę snu.
Ich śmierć przecinkiem, wciska się w tok zdania
I nieustannie sylaby mi liczy.
Zasypiam z ich imieniem na ustach i z nimi


W ustach, przy boku, w kroczu i macicy.
I nawet teraz któryś pisze mi te słowa:
„Bądź pochwalona pochwa Twa, Madonna”.


wiersz Rafała Wojaczka z tomu "Którego nie było"


 Jest 29 sierpnia 1952. W Woodstock w stanie Nowy Jork na scenę wychodzi pianista David Tudor, przy owacji publiczności zasiada za fortepianem, po czym nie dotyka żadnego klawisza. Siedzi tam przez 4 minuty 33 sekundy, trzykrotnie zamykając i otwierając klapę od fortepianu. Właśnie został wykonany utwór Johna Cage'a "4'33'' - koniec i początek muzyki.

Kilka dni temu weszliśmy w rok 2012, wieszczony jako kres wszytkiego, co ziemskie. 3-go stycznia 2012 w serwisie Filmaster został opublikowany zwiastun filmu "Film o chodzeniu po lesie. Zimą 2" - jak twierdzi sam twórca @Michuk jest to zwiastun długometrażowego filmu, który nigdy nie powstanie. Po "Pisuarze" Duschampa i utworze Cage'a kolejny etap dekonstrukcji wszystkiego.

W swoim poprzednim filmie Michuk radykalizował formę filmową, sprowadzając ją do rozmiaru niecałej minuty i unieważniając pojęcie minimalizmu. Sugerował tym samym, że film nie może istnieć bez odbiorcy, który uzupełni tekst swoją interpretacją. Tytułowe chodzenie po lesie staje się pretekstem do snucia przez odbiorcę własnych historii (vide - recenzja filmu o chodzeniu po lesie zimą http://lapsus.filmaster.pl/artykul/las-lasem-zima-zima-ale-isc-trzeba/). Odbiorca dzięki dotępności nowych technik staje się coraz częściej twórcą, sam przerabia i stwarza fabuły w interaktywnej, wirtualnej przestrzeni, w efekcie czego Internet zalewa powódź własnych przeróbek, alternatywnych wersji i animacji z gier. Dla współczesnego odbiorcy zwarty, zamknięty tekst to za mało. Teraz każdy może być twórcą, talent zostaje unieważniony. Dziś nawet nie trzeba znać składni, nie trzeba umieć pisać. Wystarczy obrabiać przy pomocy odpowiednich programów obrazki, dodając efekty wizualne. Twórczość przestała być elitarna, intelektualna i duchowa, tym samym przestała domagać się odbiorcy. Wystarczy stworzyć i podziwiać, co się stworzyło. W zalewie takich działań niemożliwe stanie się dostrzeżenie dzieła wartościowego, a nade wszystko nikt nie będzie wiedział, co owa wartość miałaby oznaczać.

Michuk swoim filmem dochodzi do ściany. Mówi nam - tego filmu nie ma, stwórz go sobie sam w swojej głowie. Ja mogę iśc tylko po lesie zimą, która zimą nie jest, tak jak nie jest filmem film, bo po prostu ten film nie istnieje. Ktoś powiedział "Niech szczezną artyści", ktoś powiedział "Niech sczezną mężczyźni", ktoś powiedział "Rock'n'roll umarł". Michuk pyta, co nam pozotanie? Przychodzi mi tu na myśl książka "Możliwość wyspy" Houllebecqa. Wielość samotnych bytów połączonych siecią, która udaje relacje. Przejście ze świata rzeczywitego w wirtualny.

Ktoś chciałby zapewne zarzucić temu zwiastunowi, który filmem nie jest, słabe aktorstwo. W przeciwieństwie do maskowania się za kurtką i szalikiem z części pierwszej, w zwiastunie mamy gołość twarzy, gołość tym bardziej dojmującą, że demaskuje ona brak aktorskiego kunsztu. Oddech tu nie jest oddechem, sapanie nie jest sapaniem, wszystko jest udawane. Michuk prowokacyjnie pyta - "No i co z tego? Ja to ja, sam dla siebie, samowystarczalny. Nie chcesz, nie musisz tego oglądać. Zresztą nie możesz, bo to tylko zwiastun. Ten film możesz sobie jedynie wyobrazić, a w wyobraźni wszystko jest możliwe, nawet to, że mnie nie ma w zwiastunie. Skoro jesteś demiurgiem, bądź nim ostatecznie".

Popromienna szarość zielska przywołuje mi na myśl sceny z dokumentu "Jeden dzień z życia". "Reaktor" - przestrzeń wirtualnych działań uległ awarii. Skażone początkowo obszary zielska rozrosły się w olbrzymią, nieokresloną w filmie przestrzeń. Bohater to samotna wyspa, tkwiąca w zielsku i zimie, która zimą nie jest. Ten skrajny protest w swym zaprzeczeniu jest wołaniem o twórcę w świecie zwalonych posągów, o artystę w świecie alienacji. Michuk mówi świadomie - nie jestem artystą, nie tworzę filmu, nie tworzę dzieła sztuki. Programy do pisania muzyki, wierszy czy filmów nie zastąpią artysty. Efekty specjalne nie zastąpią piękna obrazu, cyberprzestrzeń jest fałszem, za którą rociąga się przestrzeń zielska. HDw3Dnablureju to jeden wielki pic na wodę, daliśmy się zamknąć w przestrzeni wirtualnego hełmu, dalej nie ma już nic. Sięgnęliśmy dna, ale możemy się jeszcze odbić. Dlatego chcę Jarmuschów, Lynchów, Herzogów, ogniskujących ludzkie myśli i emocje. Oby nie był to głos wołającego na pustyni w świecie, gdzie obraz zastąpił prawdę i relacje.

niedziela, 18 grudnia 2011

Nie chodzi o to, by schwytać króliczka, ale by gonić go (o słynnym spocie "Warszawa 2012")




Szum, jaki powstał wokół tego filmu, jest dla mnie trudno wytłumaczalnym zjawiskiem. Nawet w "Szkle kontaktowym" pochylili się nad tym wiekopomnym dziełem, a Internet aż huczy. Może chodziło o skaszanienie filmu do tego stopnia, że na You Tube wersja 180 s. ma ponad pół miliona wyświetleń (nie licząc mnóstwa klonów i przeróbek). Dla porównania ładny spot Tomasza Bagińskiego, promujący Euro 2012 nieco ponad 100 tysięcy(
.) Zabanglało? No pewnie. I wcale nie obchodzi mnie, czy to było zamysłem twórców. Od dawna jestem zdania, że twórca po wydaniu swego dziełka znika. Teraz do akcji wkraczają odbiorcy. Co zobaczyli?

Zobaczyli gościa z erekcją! Kurde no sory, ale jak tak wygląda erekcja, to chyba nikt nie widział erekcji! Współczuję. Zdaję sobie sprawę, że w kraju nad Wisłą, a w szczegolności w jego centrali, gdzie tak dobrze powiodła się operacja kastracji męskiej części populacji w trosce o harmonijny rozwój i przyszłość narodu, erekcja jest zjawiskiem tak rzadko spotykanym, że można było zapomnieć, jak ona wygląda i "wybrzuszenie baletmistrza" uznać za stan wzwodu.

Ale bez obaw - męski bohater klipu nie jest Polakiem. Jakiej jest narodowości, tego nie wiemy, ale wychodzi z hotelu, Polacy w hotelach w centrum Warszawy nie zamieszkują. Bohater przyjechał prawdopodobnie na Euro 2012 i chyba mu się mocno nudzi, bo postanowił pobiegać sobie po ulicach. Wtem pojawia się słowiańska piękność , biegnąca w barwach narodowych przez stolicę- może nie jest to matka -Polka w berecie i siatą na zakupy, ale Polka-dziewoja, Dżoana Krupa, Kasia Cichopek i Aleksandra Kwaśniewska w jednym. Inostraniec rusza za nią w pościg. Tu rozpoczyna się seria sekwencji, przypominających sceny walk z Matrix lub chińskie kino w rodzaju "Przyczajony tygrys, ukryty smok". Wszystko po to, by pokazać, jak mówią słowa piosenki - "nie chodzi o to, by schwytać króliczka , ale by gonić go".



Zblazowany inostraniec dostaje wszystko na tacy. Tymczasem przyjeżdża do Polski i musi uganiać się po mieście za zaspokojenia swoich huci. To ma sens. Wyobraźmy sobie myśliwego, do którego sarenka przychodzi pod samą lufę jego wielkiej, wyprężonej sytrzelby i mówi: "ustrzel mnie". Ten ziewając, wykonuje niejako z musu strzał i odchodzi znudzony jak wczesniej. Brrrr. A u nasz w Polsze biegaj , fikaj koziołki, salta, postaraj się, wykaż. Zajechany, polski samiec i tak jest bez szans - na trzech półetatach bez umowy o pracę, spłacając kredyty za mieszkanie przez trzy czwarte swojego zycia albo upity poddany bez walki. Wyposzczona Poleczka tylko sobie czeka, aby pobiegać z jakimś energicznym myśliwym po Warszawie.



Przyznajmy to w końcu - Warszawa nie jest najpiękniejszą stolicą na świecie, zniszczona przez wojnę nie wyróżnia się ani ciekawą zabudową, ani klimatem. Śmiałbym powiedzieć, że jest jedną z najbrzydszych stolic w Europie. Jedynym magnesem, który może przyciągnąć gości podczas Euro w tym mieście oprócz meczów będą polskie dziewoje - piękne i wyposzczone. Tylko że tutaj przegrywamy konkurencję z Ukrainą, gdzie oprócz słowiańskiej urody turysta otrzymuje na wyciągnięcie ręki szeroki wachlarz usług erotycznych za tanie pieniądze. Tyle że wiąże się to z zagrożeniem AIDS - oprócz prostytucji Ukraina przoduje w rozprzestrzenianiu się właśnie tego wirusa.



Twórcy spotu "Warszawa 2012" starają się powiedzieć zagranicznym fanom futbolu - przyjeżdżaj na Euro do Warszawy, to kraj dla prawdziwych myśliwych. Twoje polowanie zakończy się sukcesem, tak samo jak happy endem kończy się film. Można zatem potraktować ten spot jako film instruktażowy, gdzie pokazane zostało jak zagraniczni turyści mają zachowywać się w Polsce, a w zamian za włożony wysiłek otrzymają czystą można rzec, wolną od zagrożeń, polską rozkosz.. Ukraińskie słodycze - strzeżcie się, nadchodzi czas Polski.

Nie chcę się teraz zacząć wypowiadać się na temat klipów, ale myślę, że odnalazłem klucz do interpretacji tego całego zamieszania. Pamiętajcie - dobre bo polskie!

filmaster.pl 

sobota, 19 listopada 2011

ROCKY NIE UMIERA NIGDY

Do napisania tej notki skłonił mnie ostatni film poświęcony Rocky'emu - "Rocky Balboa". Obraz ten to jedyny w swoim rodzaju hołd dla postaci wykreowanej przez Sylwka pod koniec lat 70-tych. Ja też w swojej krótkiej notce pragnę zdobyć się na wyznanie: Kocham Cię Rocky!Artykuł zawiera spoilery!

Wychowywałem się na filmach o Tobie. Z braku lepszych wzorców byłeś mi matką, ojcem i starszym kumplem. Nie byłeś idealnym wcieleniem boksera. Twoja technika pozostawiała wiele do życzenia, ale miałeś tę jedyną cechę, która pozwoliła zdobyć Ci mistrzowski pas - serce do walki. W myśl zasad polskiej szkoły boksu stworzonej przez Feliksa Stamma brakowało Ci refleksu, techniki, obrony (ech - ta Twoja opuszczona garda). Pamiętasz, jak w "trójce" przed walką z Clubberem Langiem, Twój wróg a potem przyjaciel Apollo Creed, uczył Cię tańczyć w ringu? Dla Ciebie była to droga przez mękę, ale tylko w ten sposób, dzięki wyrafinowanej technice, mogłeś pokonać dziką bestię kreowaną w tym filmie przez Mr. T.

Wróćmy do pierwszych dwóch pojedynków z Apollo Creedem. Wszyscy Ci mówili, że nie masz szans, ale właśnie Ty na przekór światu wiedziałeś, że to Twoja jedyna i ostatnia szansa. Że tylko walcząc z wielkim mistrzem Creedem, bokserem - dżentelmenem, możesz pokazać światu, że istnieje gość o nazwisku Balboa - "włoski ogier". Ten pierwszy film, o czym wielu może nie wiedzieć, przyniósł Oscara J. G. Avildsenowi za reżyserię. I w tym filmie, bardzo prawdziwym wg mnie, przegrałeś. Lecz przegrałeś po zaciętej walce i pokazałeś mi, że można przegrać i wygrać zarazem, że można nie mieć szans i zwyciężyć - nie dosłownie, ale przede wszystkim pokonać siebie, wytrzymać i nie dać ciała.
Rewanż był kwestią czasu. Mnie zawsze najbardziej podobała się ta część filmu, gdy przygotowywałeś się do pojedynku, gdy ścigałeś się z samochodami podczas porannego biegu, gdy zaprawiałeś półtusze wołowe w olbrzymich wielkomiejskich chłodniach, gdy używałeś prymitywnych ciężarów, bo nie stać Cię było na wypasioną siłownię. Ale nawet potem, gdy miałeś kasę, wolałeś surowy trening w plenerze niż odpicowaną salę gimnastyczną. I pokonałeś Apolla, i pokazałeś, że można mieć szacunek do rywala, że rywal może stać się Twoim przyjacielem.
Po dzikim Langu z "trójki" nadszedł czas na pokonanie radzieckiej maszyny do zabijania - Ivana Drago. Musiałeś wygrać, bo Ivan wykończył w ringu Twojego przyjaciela Apollo Creeda, i wiem - ten schemat mógł zionąć tandetą, ale "czwórka" jest dla mnie jak piosenka Scorpionsów "Wind of change". Oglądaliśmy z kumplami trzecią albo czwartą kopię tego filmu na "widelcu" sąsiada, jedynym "widelcu" w okolicy, i widzieliśmy wszyscy jak rozwalasz ruskiego molocha, słyszeliśmy, jak walisz zwyczajne słowa prosto w twarze komunistycznych notabli, siedzących na widowni, i widzieliśmy jak topi się lód, skuwający tę część Europy, w której przyszło nam żyć.
Na "piątkę" spuśćmy zasłonę milczenia, bo najlepszym zdarzają się wpadki, ale niestety Twój rywal, Tommy "Machine" Gunn, nie dorasta Ci do pięt. Choć jest to powrót za kamerę świetnego Avildsena, to widać, że Twoja postać należała już tylko do Sly'a Stallone, tylko On był w stanie w pełni Cię zrozumieć.
W końcu ostatnia, szósta część. Wielu Twych bliskich jest już po drugiej stronie. Oprócz wiernego Pauliego - w tej roli znów świetny Burt Young - nie ma kto wziąć Cię w obronę, jesteś wystawiony na szyderstwa i pośmiewisko. I znowu pokazujesz, że należy przyjąć wyzwanie i pokazać twarz fightera. Znamienne są słowa, które kierujesz do swego syna - "nikt nie powiedział, że będzie łatwo, ale jedyne co możesz zrobić, to stanąć do walki".
Jest wiele filmów pokoleniowych, ale Ty byłeś naszą lekcją. Gdy rzadko kto mówił nam o uczciwości, charakterze, męstwie, gdy było szaro i okrutnie, Ty dawałeś nadzieję, że mimo wszystko można z dumą patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Pokazywałeś nam to w przyzakładowych kinach, bo kino było wtedy w najmniejszej dziurze, jako kolorowa alternatywa dla śnieżącego czarno-białego telewizora z dwoma programami. To były też seanse na video u kolegów, bo film z Ivanem Drago nie mógł być oficjalnie rozpowszechniany.
W przeciwieństwie do innych postaci granych przez Stallone'a, nie miałeś giwery i nie kosiłeś z zimną krwią tłumów szumowin, którzy nie zasługiwali na życie. Stawałeś uzbrojony tylko w pięści, twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem. I nawet teraz, gdy się zestarzałeś, pokazujesz mi, czym jest duma i jeszcze to, że zawsze lepiej przyjąć wyzwanie, niż później żałować straconej szansy. I za to wszystko: Kocham Cię Rocky!

sobota, 5 listopada 2011

Berlińskie tekno (film "Berlin Calling")

Ickarus - to imię powinno mówić nam wiele. Chłopak poleciał do nieba zamiast trzymać się taty i runął do morza. Do dziś nie wiadomo, dlaczego tak zrobił. Różni tacy piszą o tych motywach książki i wiersze i rozkminiają , o co z tym Ikarem chodziło. Generalnie symbolizuje ta postać buntownika wobec pokolenia ojców, gościa, który brejka wszystkie rule i idzie tam , gdzie chce bez względu na konsekwencje. Ickarus przypomina McMurphy’ego z „Lotu nad kukułczym gniazdem” i tę inspirację widać szczególnie mocno w scenach w zakładzie psychiatrycznym, do którego bohater trafia po zażyciu nieznanego narkotyku.Obejrzałem ten film po raz drugi i dopiero zaczęło do mnie docierać, że jest w „Berlin Calling” przejrzystość, którą tak sobie cenię. Film jest naprawdę świetną, klarowną i dynamiczną opowieścią o współczesnym artyście, szaleństwie tworzenia, potrzebie niedojrzałości i dopiero gdzieś na końcu o narkotykach. To że dominuje techniawa może wielu zniechęcić. A może to ja jestem starym dziadem.

Siostra Mildred to, co tu dużo gadać, wredna suka. Dała mocno McMurphy’emu w kość. Baba ta chce wszystkich zmieścić w foremce nudnego życia bez emocji, kładzie zatem na swoim prokrustowym łożu wszystkich po kolei facetów i kastruje ich z myśli, marzeń, emocji. Czyni z nich posłusznych, służalczych ludzików, którzy niczym w „Superniani”, w razie przeskrobania czegoś wędrują na karnego jeżyka. McMurphy się stawia, ale i tak dostaje po pupie - zamienia go siostra w roślinkę.
Scena w szpitalu, gdy Ickarus organizuje imprezę, to niemal dokładny cytat z „Lotu...” Ickarus także ma swoją siostrę – w tym wypadku jest to doktor Petra Paul. Tyle że sytuacja się zmieniła. Rozkapryszony chłopczyk niszczy siebie i wszystko dookoła, naprawdę żyje tylko dla muzyki. I teraz mota się w labiryncie techno-narkotykowym, z którego nie potrafi wybrnąć. Okazuje się, że wolność nie jest jedynym kryterium wartości. Tym kryterium jest harmonia wewnętrznego życia, pewien egzystencjalny ład i dobre relacje z innymi ludźmi. Wolność sama w sobie nie znaczy wiele – tym różni się świat Ickarusa od świata swoich poprzedników z lat 60-tych.
Gdyby nie kobiety to by się nam współczesny Ikar pogubił, ale One nigdy nie zostawiają potrzebującego w potrzasku, One zawsze potrafią wskazać właściwą drogę - chociaż mogą nie akceptować, a nawet się mylić, zawsze ogarną ten cały rozgardiasz, wejdą tam z mopem i środkami czyszczącymi, odpicują, odmalują i wszystko będzie hulało jak należy. Ikarus rozdzieli swoje demony od życia i zostawi je sztuce. Zresztą wszystko przez to, że był półsierotą i wychowywał się bez matki. Standard.
„Berlin Calling” to nie jest film o uzależnieniu – to film o buncie, który przestał być fajny; buncie, który człowieka wpycha w ślepy zaułek, z którego nie ma wyjścia. Harmonijny ład reprezentują kobiety. Jest to ład zimny i kiczowaty. To co Ickarus może im dać, to otworzyć przestrzeń ich emocji, które muszą milczeć pod delikatnym makijażem. Z drugiej strony Ikarus i jego demony muszą zostać okiełznane – szaleństwo zderza się z opanowaną, choć bzedtną pewnością kobiet. To one dają mu siłę do wprowadzenia zmiany. I gra muzyka. Tekno.

poniedziałek, 17 października 2011

NIE MA NICZEGO (Bela Tarr "Szatańskie tango" "Koń turyński")

Zarzucanie filmowi "Koń turyński" monotonii jest głupotą. To tak, jakby komuś, kto napisał pracę naukową o życiu seksualnym ślimaków winniczków zarzucać, że wymyślił sobie taki temat, gdyż krytykantowi akurat cykl rozpłodowy winniczka wydaje się obleśny i mało inspirujący. Bela Tarr tworzy filmy, których głównym tematem jest monotonia - podoba się to komuś, bądź nie, o tym własnie są jego filmy.
A Doktor pisze te swoje bezsensowne notatki, gapiąc się przez brudne okno na zabłocone podwórko. Jak stara, samotna kobieta.
Szarzy ludzie wyłaniający się z gnijącego w deszczu krajobrazu "Szatańskiego tanga" powinni być nam bliscy. Mnie przynajmniej są bliscy. To smętne, ludzkie cienie z popegeerowskiej scenerii "Arizony", to bywalcy ławeczek przed sklepem spożywczym. To jabolowe ofiary z piosenki zespołu KSU. Ominęło ich życie , więc próbują o nim nieustannie zapomnieć. Czekają, aż ktoś do nich przyjdzie i wreszcie ich doceni, ale nikt nie przychodzi - jak u kandydata Kononowicza "nie ma niczego". Nie ma nikogo. Dominuje brak. To właśnie dlatego hochsztaplerowi Irimiasowi udaje ich się uwieść i zawłaszczyć pieniądze za sprzedane stado. Stylizowany w swych wypowiedziach na mesjasza jest Irimias zwykłym kłamcą, który swój sukces zawdzięcza znajomości ludzkiej duszy i potrafi to bezwzględnie wykorzystać - ludzkie marzenia, ludzkie uczucia, ludzkie skrupuły. Oto przestrzeń dla dzieła Irimiasa, diabła, który diabłem nie jest., albowiem diabła nie ma. Bo nie ma Niczego.
Bohaterowie brudni, niedomyci, spoceni, w mokrych od deszczu ubraniach, które muszą strasznie śmierdzieć. Zapach psiej sierści. Zagrzybione, spleśniałe wnętrza, zmęczony, przekrwiony wzrok udręczony palinką i winem pitym z brudnych szklanek. 'Seks brudny, niechlujny, wykonywany odruchowo, właściwie z konieczności. Krzyk ludzki, wołający - ja tu jeszcze jestem, ja żyję - brzmi tragicznie. Rzeczywistość zamknięta w labiryncie własnych blokad. Ściana, blokada, barykada. Ten mikroświat nic nie oferuje, a życie jest za karę. Nad wszystkim czuwa wszechmogąca, kafkowska policja. I czuję przynależność do tego rozmemłanego świata. I jeśli miałbym gdzieś ulokować swoją ojczyznę, to właśnie tam - w podkościelnym sklepie, gdzie tani zajzajer idzie jak woda. Znam tych niedomytych, zarośniętych, ze szczerbami między odsłoniętymi przez dziąsła zębami. Znam ich dzieci, wcale niegłupie, ale z tym wyziębłym blaskiem w oczach, że juz nic się nie wydarzy. Byle tylko doczekać do soboty, byle tylko na chwilę zapomnieć, byle rozłożyć się w przydrożnym rowie i dotrwać do godziny, gdy szare babcie będą uparcie sunęły na siódmą do kościoła. Ten siedmiogodzinny sen to właśnie "Szatańskie tango".
Irimias to właśnie nadczłowiek, sprytny manipulator , żerujący na znajomości stereotypowych ścieżek ludzkich mysli i zachowań. Może nawet udawać mesjasza, by czuć władzę nad tym smętnym teatrem zakurzonych marionetek.. To on, to oni zawracają ten świat. Podróż do sensu została zakończona. Odwieczna modlitwa sztuki staje się irracjonalnym zajęciem pseudokapłanów. Bóg umarł. Zabity w ludzkich sercach, wołających o prawo poznawania wolności.
Świat ludzki, świat kultury wraca ku początkowemu brakowi czegokolwiek. Ku nieustającej samotności człowieka wobec wszechświata. To myśmy go zabili - mówi wędrowiec. Zaimki oni i my wymieniane są na przemian. Oni to my. Nie znalazł się nikt, kto zatrzymałby powrót do mroku bezsensu. Człowiek biernie przyglądający się regresowi świata, powrotowi do Niczego i entuzjastycznemu krzykowi: "Umarł Bóg!". Skazany sam na siebie, gdzie "pojęcia są tylko wyrazami". Wszystko znaczy nic.
Tak naprawdę nie ma piekła, bo nie ma szatana. Szatan był potrzebny, by trzymać wszystko w kupie, by ten świat, w który człowiek nie mógł uwierzyć, mógł istnieć. Został tylko człowiek, który wie, że żadnych ogni piekielnych nie ujrzy. Że choćby wył za bólem, to jego głos uwięźnie mu w gardle, bo nie będzie niczego, co zadrży wokół jego ust. Pozostaje tylko jaźń, samotna i zabłąkana pośród innych zagubionych bytów w nicości. Może mi w końcu ktoś wyjaśni, co oznacza słowo "pustka".
Matko - jestem głupcem!

niedziela, 16 października 2011

KALASANTE, ACH KALASANTE. WŁOCHATOŚĆ JAKO KATEGORIA ESTETYCZNA. PRÓBA STRUKTURALISTYCZNO-GENDEROWEJ DEKONSTRUKCJI FILMU "DRŻĄCE TRĄBY" W OPARCIU O TECHNIKĘ PSYCHOANALIZY



Artykuł zawiera spoilery!
Włochatość Pafnucka została przeciwstawiona szmaciankowatości Kalasantego. Jest ona pozornie negatywna. Pafnucy uważa, że jest nieatrakcyjny z powodu swojej włochatości i konfrontuje ją z perfekcyjną, pierwotną, szmacianą nagością Kalasia. W języku funkcjonuje związek „mieć włochate myśli”, co sugerowałoby negatywną konotację erotyczną, W tym sensie Pafnucy symbolizuje seksualną frustrację, ograniczającą się jedynie do przestrzeni marzeń, której obiektem jest idealny body-building człowieka sukcesu. Seksualną prostrację potęguje falliczna symbolika oklapniętej trąby. Ta smutna kreacja postaci pogłębiona zostaje poprzez mało atrakcyjną, wręcz mroczną przestrzeń łazienki – skakanka jako potencja samozadzierzgnięcia, ręcznik w muchomorki jako wariantywny element autodestrukcji w formie przedawkowania substancji toksycznych.
Ten smutny wymiar pogłębiany jest konsekwentnie formą infantylnej narracji, wprowadzającej element sztuki dziecka. Dziecko jest świadome, dziecko ma negatywne doświadczenie. Włochata lalka przestaje być miła. Dlaczego? Skojarzenie z włochatością łona zderzoną z dziecięcą niewinnością wydaje się oczywiste. Kudłata postać zostanie poddana opresyjnym działaniom, mającym kompensować traumatyczne doświadczenie z dzieciństwa, które, choć nienazwane, ale właśnie poprzez to wieloznaczne i dojmujące.
Gdy Pafnucy bierze z półki siekierę i wychodzi na ulicę, by zniszczyć obiekt, w którym skomasowała się przestrzeń totalnej paranoi i niechęci do świata, to odbiorca dostrzega konotację z postacią Raskolnikowa. Raskolnikow przed popełnieniem zbrodni też jest zarośnięty i długowłosy, rzec można włochaty. Jego czyn nie jest pozbawiony swego mrocznego sensu – Raskolnikow wymierza sprawiedliwość w imieniu świata skrzywdzonych. Być może nastąpi konwersja Pafnucego?
Tego prosiaka warto dostrzec. Niby widzimy tylko cień, przemykający po ścianie, ale jest on zapowiedzią przemiany. Chociaż narrator mówi, żeby dać spokój, żeby nie tykać, ale to tylko prowokacja na zasadzie – na złość mamie odmrożę sobie uszy. Ekspresjonistyczny cień prosiaka zmienia perspektywę postrzegania. Pafnucy-Raskolnikow obiektywizuje punkt subiektywnej perspektywy, widząc cień prosiaka jako swój cień zbrodniarza. Ten moment zawahania jest starciem w kondominium dwóch przeciwstawnych natur Pafnucego, w którym teraz możemy dostrzec już nie tylko sprawiedliwego zbrodniarza Raskolnikowa, ale także dobrą, wybaczającą Sonię.
Dopiero teraz dostrzegamy pozorność sukcesu Kalasantego, który niejako jest w nim uwięziony. Alternatywą będzie samo uwięzienie we włochatym futerku i doklejenie trąby zrobionej z rury od odkurzacza. To czym jest Pafnucy w sposób naturalny, Kalasante osiąga przez transgeniczny zabieg dobrowolnego zniewolenia w obcej skórze. Naruszony prosiakiem Pafnucy w bezpośredniej konfrontacji nawiguje w stronę samoświadomej metamorfozy: „To ty jesteś taki, a ja myślałem, że ty jesteś owaki” – mówi. Na to odpowiada Kalasante: „Przyszedłeś tutaj z siekierą, więc nie jestem ci obojętny”. Od tej pory queerowe tendencje do przybierania włochatej formy ustępują dążeniu do autentyzmu. Kalasante czuje się zrozumiany i może zrzucić z siebie obce futro, negatywną włochatość. Z kolei Pafnucy akceptuje swą cielesność i eliminuje z siebie negatywną afiksację na włochatości jako podszytej seksualną traumą.
Drżące trąby są pierwszym od dłuższego czasu filmem rodem z kina psychoanalizy. Wielka ilość tropów kulturowych, symboli o erotycznej proweniencji i archetypicznych odniesień pozwala nam dostrzec szansę na zaistnienie nowej wartości w dziedzinie animowanego krótkiego metrażu.

SZALALALA, SZALALALA - EWO, EWO, SZALALALA, SZALALALA KOCHAM CIEBIE - EWO, EWO MA


SZALALALA, SZALALALA - EWO, EWO, SZALALALA, SZALALALA KOCHAM CIEBIE - EWO, EWO MA

Mój mistrz duchowy, Bohumil Hrabal, napisał takie oto słowa prawdziwe: "kurwiarstwo jest zajęciem ludzi niemajacych innego zajęcia". "Ewa" jest z jednej strony filmem społecznym, poruszającym dotkliwe ludzkie problemy, z drugiej jest to naturalistyczna definicja kobiety. Grzech Ewy to ciekawość, chęć przetestowania, czy nie ma lepszej opcji. Generalnie – czy to w Biblii, czy w przypadku Pandory – owa ciekawość nie niesie ze sobą dobrych skutków.
Zacznę od strony wizualnej – jest pięknie. Zawsze lubiłem na kacu pospacerować sobie z rana po robotniczej dzielnicy, gdzie dominują bloki z lat 50-tych. Jesienią, jak spadną liście, jest najpiękniej. Taka old-industrialna przestrzeń ma swój urok czegoś niepotrzebnego, innego, w poprzek obowiązującym standardom telewizyjnym ładnych osiedli z uporzadkowaną zielenią. Takim terytorium old-industrialnych doznań są śląskie familoki i właśnie ich piękno udało się oddać Adamowi Sikorze w filmie „Ewa”. Jest to cudowna, wręcz magiczna sceneria dla opowieści o współczesnej Ewie, która ma na imię Gizela i jej Adamie czyli Erwinie.
Prawda rzeczywistości w filmie to kontrast między szarym życiem, prowadzonym przez Gizelę i Erwina a kolorowym światem, który kusi wielością barw i kształtów. W tym pożądanym świecie jest jednak obcość, jakaś przedziwna w ogóle nieobecność. Gizela, wkraczając do tego świata, jakby istniała w dekoracji, za którą nic nie ma. Prawdziwe życie to syf jej mieszkania i męcząca codzienność – dzieciaki nie mają na wycieczkę i komputer, Erwin musi tarzać się w bieda-szybach i ryzykować życie, aby nie dać rady.
Jest w filmie Sikory świat, który przemija. Reżyser czuje go świetnie – śląska rodzina ze swoimi wartościami została wrzucona do lamusa. Honor górnika został zgnojony. Erwin jest odstawionym na boczny tor wrakiem. Został ukształtowany do szacunku dla pracy i tradycji, ale jego wiara jest przeżytkiem. Sam staje się ofiarą nowego świata, gdy cwaniaczek wciska mu złodziejski kredyt – przypomnijmy sobie centra naszych miast, wypełnione bankoidalnymi tworami, które mechanizmy okradania biednych ludzi nazywają produktami! Erwin nie rozumie, że w świetle prawa można okraść drugiego człowieka. Marzy tylko, by zapewnić byt swojej rodzinie – dać żonie ładny telewizor, dzieciom komputer, którego zazdroszczą kolegom w szkole.
Ewa jest bystrzejsza, wie, że nie ma nic darmo. Poprzez pracę sprzątaczki zderzona z luksusowym światem, chce zmienić swoją rzeczywistość. Zrozumiała prędzej od Erwina, że wierność śląskiej tradycji z mężem górnikiem jako głową rodziny skaże ją i dzieci na nędzną wegetację. Krok po kroku wchodzi w świat nowoczesności z jej kultem wygody i pieniądza, pożąda go. Stając się prostytutką wewnętrznie nie zdradza swojego męża, wszystko robi tylko dla pieniędzy, wychodząc z założenia, że dupa nie szklanka. Gizela pojmuje, że kto stoi w miejscu ten się cofa, że w związku z tym nie może cofnąć się przed skurwieniem, jeśli chce spełnić swoje pragnienie lepszego życia. Jej czyn staje się metaforą współczesnych czasów, w których agresywne działanie staje się metodą sukcesu, gdzie nie ma miejsca na dylematy moralne, gdzie jedynym miernikiem człowieka staje się mamona i dobra, a człowiek jest targetem. Cena, jaką zapłaci Gizela, jest wobec tych prawd nieistotna.
Pomyślałem, że Erwin mógł ocalić rodzinę. Nie musiał stać z boku, jak ten dupek Adam. Mógł pierwszy sprzedać zdewaluowaną walutę, jaką jest męski honor. Mógł jak bohaterowie „Full Monthy” robić z siebie pajaca ku uciesze sobie podobnych, złamać zasady, w których został wychowany, olać tradycję, z której się wywodzi. Wtedy miałby szansę zrozumieć otaczający go świat, gdzie wspólna biesiada jest reliktem ze śląskiego skansenu osobliwości, archaicznym obrazem w stylu Jerzego Dudy-Gracza. Jest w filmie Adama Sikory wiedza o tych ludziach, jest także nostalgia za światem tradycyjnych wartości i tradycyjnej rodziny, które skazane są na profanację, skurwienie wobec wartości serwowanych przez telewizyjną iluzję, za którą nie ma niczego. W tym skurwiałym świecie hrabalowskie kurwiarstwo staje się obowiązującą normą, a to z tego prostego powodu, że w tym świecie nie ma nic lepszego do roboty, bo dzieje się on poza zasadą powinności.