Dom (zly)

Dom (zly)

piątek, 10 lipca 2015

Recenzja horroru "Krew i strach" Aleksandra Wiernego - wyd. Oficynka


Wszyscy jesteśmy potępieni!
oficjalna LC recenzja

Wszyscy jesteśmy potępieni!

Śledzę twórczość Aleksandra Wiernego od samego początku, od kiedy wydał „Matkę mojego dziecka” - książkę, którą pokochałem, bo była tak błyskotliwym, tak szczerym i autentycznym opisem ciąży z punktu widzenia przyszłego taty, że skręcałem się ze śmiechu i popłakiwałem naprzemian. Jednak Wierny odszedł od realistyczno-psychologicznej konwencji i zaczął pisać „kryminały metafizyczne”: „Światło” i „Teraz”. Nie ukrywam, że obie pozycje nie przypadły mi do gustu. Chyba dlatego, że jak słyszę słowo kryminał dostaję alergii a epitet „metafizyczny” w tym kontekście powoduje u mnie wstrząs uczuleniowy, który mógłbym przypłacić urazem czytelniczym do końca życia. No to teraz mam za swoje. Aleksander Wierny stworzył horror! „Krew i strach” jest o wampirach!
Zacznę od tego, że nie lubię Stephena Kinga. Przeczytałem jego trzy książki i uważam je za czystą grafomanię. Chociaż lubię grafomanów, to wyprodukowane (bo przecież nie stworzone) przez Kinga dzieła odpychają mnie swą sztucznością i chłodem. Tyle na temat mojej znajomości horrorów. Nie znam, nie lubię. Czy zatem książka Wiernego mogła mi się spodobać?
Wampiry są modne, wampiry są do tego nośne. Za pomocą wampira można pokazać coś więcej – wykluczeni, ukryci w mrocznych zakamarkach, mogą być symbolem zagrożenia ze strony tych, których społeczeństwo próbowało wyeliminować. Weźmy taki „Wywiad z wampirem” (AIDS, homoseksualizm), weźmy taki „Zmierzch” (wyparcie się złych popędów, zwycięstwo woli nad krwiożerczą naturą) - przy pomocy popularnych wątków od zawsze przekazywano ważne treści. Tą ścieżką podąża także powieść „Krew i strach”.
Ernest Ewaryst wygląda jak przeciętny, szary obywatel, ale pod tym niepozornym wizerunkiem kryją się tajemnicze moce. Ernest Ewaryst jest tępicielem. Gdy dopada wampira wpada w ekstatyczny szał, który pozwala mu rozrywać „okurwieńców” na drobne kawałeczki, a dekapitacja jest jego ulubioną formą uśmiercania wampirzego rodu. Mamy zatem to, co „tygrysy” lubią najbardziej – tryskającą krew i paraliżujący strach ofiary. Wszystko to trwa do czasu – poznanie uroczej wampirzycy Leny jest początkiem metamorfozy bezwzglednego tępiciela. Okazuje się też, że wampiry mają swój wege-plan dla ludzkości.
Aleksander Wierny w swoich „metafizycznych kryminałach” zanurzał swe historie w lokalnym, częstochowskim kolorycie. Wielu sięgało po jego książki, by poczytać o znanych sobie miejscach. Mnie ta bliskość wydawała się pozorna, nie odnajdywałem w znanych sobie miejscach tej magii, której oczekiwałem. W „Krwi i strachu” brak tego elementu, co pozwala powieści na nabranie uniwersalnego charakteru. Poprzednie powieści były rozdarte między lokalnym patriotyzmem i ważki przekaz i nie wychodziło to tym książkom na dobre. Nie oczekuję od książek by były mapą, oczekuję, by były historią.
„Krew i strach” dzieje się w Polsce – niekonkretnej i współczesnej - dzieje się w świecie konsumpcyjnych pragnień, które przesłaniają ludziom obraz rzeczywistości. To dlatego wampiry, które są ludzkim wytworem, mogą omamić człowieka i zredukować go do funkcji żywiciela. Wszystkie powieści Wiernego, oprócz pierwszej, mówiły o pragnieniach i rozczarowaniach, pokazywały bohaterów, którzy odeszli od swoich pożądań, by dostrzec głębsze warstwy rzeczywistości dookoła siebie, by móc poczuć ciężar swej świadomości, który jest zarazem błogosławieństwem i przekleństwem. Nie inaczej jest w historii o tępicielu Erneście Ewaryście.
Wiem, że Wierny „pragnie”. Pragnie w każdej swojej książce powiedzieć coś ważnego. Moim skromnym zdaniem chce rozliczyć się z własnymi oczekiwaniami wobec rzeczywistości, a tym samym skłonić do podobnej refleksji czytelnika. Nadając swym powieściom popularny rys kryminału czy horroru liczy prawdopodobnie na to, że te ważne treści usłyszą ci, którzy sięgają po książki dla „krwi i strachu”. Problem w tym, że stawianie sobie kaskaderskich celów nie może odbywać się wbrew sobie. Ryzko jest zbyt duże. Ryzyko, że nie ostanie się ani krew i strach, ani „bojaźń i drżenie”. Ocenę, czy Aleksandrowi Wiernemu udało się tym razem pogodzić dwa odległe bieguny prozy gatunkowej i filozoficznej przypowieści pozostawiam czytelnikowi - tym bardziej, że, jak już wyżej wspomniałem, sam nie uważam się za eksperta w dziedzinie horrorów literackich.
„Krew i strach” jest na pewno książką ciekawą i oryginalną. Proza Wiernego pozostaje przy całej swojej gatunkowości mocno zindywidualizowana stylowo i tematycznie, więc warto samodzielnie się przekonać, czy autorowi udało się zrealizować ambitne zamiary, o których wspomniałem. Ja po tej lekturze jeszcze mocniej będe czekał na kolejną książkę tego autora, wierząc, że powróci do tych wątków i motywów, które otworzyły mu drogę do literatury.

sobota, 4 lipca 2015

Recenzja powieści "Lucynka. Macoszka i ja" wyd. "Stara Szkoła"

Kameralne kłopoty z tożsamością
       
oficjalna LC recenzja

Kameralne kłopoty z tożsamością

Z czego słynie czeska literatura? Literatura, która cieszy się w Polsce dużą popularnością - dodajmy. Co nam się w niej tak podoba? Odpowiedzi jest wiele, każdy może spróbować dać własną, ale najczęściej słyszę, że Czesi nie opowiadają wielkich, bohaterskich czynach, a o zwykłym życiu, że w tej powszedniości egzystancjalnego doświadczenia możemy się sami przejrzeć. Trudno o banalniejsze pytanie i bardziej banalną odpowiedź. Tym bardziej, że Czesi, domyślam się, nie bardzo interesują się polską literaturą. Ta „miłość” jest nieodwzajemniona i bolesna. Trudno. Tym trudniej, że na polskich półkach księgarskich pojawiła się kolejna czeska nowość - „Lucynka, Macoszka i ja” Martina Reinera. Gwoli ścisłości i żeby nie trzymać w niepewności – powieść jest wybitna.
„Lucynka, Macoszka i ja” jest wybitna w swej kameralności, w portretowaniu intymnego świata przeżyć i emocji głównego bohatera. Świat ten skonstruowany jest z wewnętrznej psychologii bohatera i jego interakcji z innymi ludźmi. Szczególnie opis wzajemnego wpływania doświadczeń międzyludzkich na los został w powieści Reinera ukazany w sposób mistrzowski. Czytelnik wierzy bohaterowi, ta wiarygodność niejednokrotnie jest w przypadku fikcji literackiej obarczona ryzykiem ekshibicjonizmu, natrętnej potrzebie ekstrawertyzmu, ale czeskiemu pisarzowi udało się tej pułapki uniknąć.

Tomasz jest badaczem życia czeskiego poety Macoszki, który po II wojnie światowej przebywał w Anglii na emigracji, niemal zapomniany przez czytelników. Tomasz postanawia przywrócić pamięć o starym poecie, póki ten jeszcze żyje. W tym celu udaje się do Londynu, gdzie spotyka się z Macoszką. Jest pamiętny rok 89', „aksamitna rewolucja” w Pradze osiąga swoje apogeum. Dla Tomasza jest to wyjątkowy moment w życiu, gdy nakładają się różne wydarzenia i doświadczenia. Oprócz poznania prawdy o poecie Macoszce bohater musi sprostać kolejnemu wyzwaniu – zaopiekować się kilkuletnią Lucynką. Dla Tomasza jest to intensywny i decydujący moment życia, a my, czytelnicy, towarzyszymy bohaterowi w jego podróży na egzystencjalne ekstremum.

To przedziwne jak Reinerowi udało się, ze zwykłych, wcale nie nadzwyczajnych przecież sytuacji, utkać powieść niemal kryminalną. „Lucynka, Macoszka i ja” nie daje czytelnikowi spokoju. Odczuwamy te same drżenia niepokoju, które towarzyszą bohaterowi, który, chociaż tego nie chce, musi zejść do „piwnicy” Macoszki, poznać prawdę, która nie daje mu spokoju. Ale poznanie staje się w tym wypadku także wyzwaniem rzuconym samemu sobie. Takim wyzwaniem jest także świat dziecka, świat Lucynki. Nie będę spojlerował, powiem tylko, że zakończenie dało mi w pysk. Ale jak pisa ł mistrz Hrabal: „książka nie jest po to, by czytelnik mógł spokojnie zasnąć; kisążka jest po to, aby czytelnik chwycił za brzytwę i biegał po mieście, chcąc poderżnąć autorowi gardło”. I to także udało się Martinowi Reinerowi.

Jeszcze chciałem zwrócić uwagę na „Lucynkę”. Mężczyźni- pisarze lubią pisać o kobietach, o alkoholu, o spapranym życiu lub heroizmie, ale jakże rzadko piszą o doświadczeniu ojcostwa, o świecie dziecka. Intymny obraz małej Lucynki i wzajemnej, niemal ojcowskiej relacji jest tak subtelny i ciepły, że urzekający. Jednym słowem - „Lucynka, Macoszka i ja” to powieść dojrzała, świadomie wykorzystująca rozmaite konwencje literackie, by prowadzić czytelnika ku prawdziwemu, choć zanurzonemu w fikcji, wewnętrznemu światu czlowieka.

Za tę prawdziwą perełkę, jaką bez wątpienia jest powieść Martina Reinera „Lucynka, Macoszka i ja” należą się podziękowania „staremu-nowemu” wydawnictwu „Stara Szkoła” i oczywiście tłumaczowi, Mirosławowi Śmigielskiemu, bez którego cały ten intymny świat Tomasza mógłby przepaść w otchłani nijakości.

piątek, 19 czerwca 2015

moje książki AD 2015 na półmetku

Krew i strach
Czas beboka
Jak ryba w wodzie
Pijane banany
Pura Vida. Życie & śmierć Williama Walkera
Siódemka
Ocalony. Ćpunk w Kościele

Recenzja książki R.A. Antoniusa "Czas beboka" - wyd. Muza

LC recenzja

Posłuchajcie, oto bajka!

 

Richard Antonius (Ryszard Antoniszczak) mieszka od wielu lat za granicą i jest twórcą interdyscyplinarnym – tworzył muzykę jako lider zespołu „Zdrój Jana”, malował, był reżyserem filmów animowanych i autorem filmowych scenariuszy. Dziś otrzymujemy do rąk jego dzieło prozatorskie pt. „Czas beboka”, w którym autor przenosi nas w czasy swego dzieciństwa, czyli „magiczne” lata 50.Mówię dzieło, bo to rzeczywiście opasłe, ponad 700-stronicowe tomisko.
Antonius ma prawie 70 lat. W „Czasie beboka” przenosi nas na stalinowski Śląsk, konkretnie jest to moment, gdy Katowice – miejsce akcji większej części utworu – zmieniają swą nazwę na Stalinogród. Autor umiejętnie kreuje surowy pejzaż tamtego okresu. Jest to siermiężna sceneria ciężkich przedmiotów i murów. W oczach chłopca ten świat jawi się jako ponura rzeczywistość, określona sztywnymi barierami zakazów. W opozycji do tego ponurego realizmu mamy dwa światy – świat książek i biblioteki oraz świat zakazanego parku, pełnego niewybuchów i min. Te dwa światy są dla kilkuletniego chłopca bramami do krainy marzeń.

W swej istocie jest „Czas beboka” bajką. Opowieścią podobną do „Narni” Lewisa, gdzie drzwi w szafie przenoszą bohaterów w wyimaginowany świat, który jest wiele ciekawszy od tego realnego. Adam jest stwórcą. Jak każde dziecko. Tworzy swój świat i swoje wizje. Mało tego – wizje te wpływają na rzeczywistość. Nie jest to zatem tylko wyimaginowany świat dziecka, ale świat autentycznej magii. Siła dziecięcej wyobraźni jest jednym z najważniejszych motywów tej powieści.
W szaro-burej przestrzeni mały Adam musi sam stwarzać swoje światy wewnętrzne. Nie ma telewizji ani internetu. Prócz książek nie ma niczego, co przykułobyuwagę chłopca. Poza tym ludzie pozakładali maski. Trauma hekatomby II wojny światowej wyziera praktycznie z każdej strony utworu. Ludzie zakładają komunizm jak maskę (przeciwgazową) byle o tym koszmarze zapomnieć, byle żyć normalnie. Nawet za cenę zaprzedania duszy diabłu. Oto go macie – to tytułowy „bebok”. To z nim będą walczyć kosmici, nasi protoplaści, ci „from another world”.

„Czas beboka” jest opowieścią o źródle sztuki, źródle, które bije w dzieciństwie. Twórca rodzi się w swych dziecięcych latach, to wtedy odkrywa zdolność tworzenia swych własnych światów i obdarowywania nimi odbiorców. Nie przeszkodzą mu nawet upiorne , stalinowskie realia, bo czymże one są wobec kreacyjnej mocy sztuki, wobec świeżej, autentycznej dziecięcej wyobraźni.
No i dlaczego znów jak przekleństwo powraca to cholerne pytanie, że skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle. Dlaczego męczyłem tę powieść tak strasznie i brnąłem przez nią jak przez dzieła Joyce'a? Nie wiem. Mam kilka koncepcji, ale nie potrafię do końca tego pojąć, że szło mi jak po grudzie. Nie wiem, ale mam nadzieję, że to moja wina i że innym książka się spodoba.
Sławomir Domański
Recenzja książki "Czas beboka", Richard A. Antonius, Muza 2015

piątek, 5 czerwca 2015

Recenzja książki "Pura Vida" Patricka Deville'a wyd. Noir sur Blanc

04-06-2015

Pełnia życia

oficjale recenzje tego portalu
„Pura vida” - dobre życie, pełne życie, płynące w przyjemnościach i dostatku. Takie określenie stosują mieszkańcy krajów latynoamerykańskich dla wyrażenia, czym jest ich egzystencjalny ideał. W „krainach kontrastów” wielu odważy się na wiele, by osiągnąć, choćby na chwilę, ten stan. Nowe lądy, świat romantycznych wypraw i odkryć w XIX wieku stał się także krainą do realizacji romantycznych marzeń. Byle na chwilę dotknąć „pura vida”.
Książka Patricka Deville'a opowiada historię ludzi, którzy pragnęli dotrzeć do tego stanu, nieraz wielkim kosztem. To jest także historia Williama Walkera, który pragnął podbić Amerykę Środkową, a w połowie XIX wieku był krótko prezydentem Nikaraguy. Został rozstrzelany w 1860. Był wielbicielem Byrona, który miał swoją romantyczną idee fix. To jego historię opowiada francuski pisarz w dziele „Pura vida. Życie i śmierć Williama Walkera”.
Jednak postać Walkera jest jedynie pretekstem dla snucia rozważań na temat Ameryki Środkowej i jej bohaterów. Jest to niejako punkt wyjścia, widokowy punkt zero, z którego rozciąga się panorama na historie idealistów, którzy pragnęli zbawiać świat, którzy sami przyznawali sobie wyjątkowe misje w  dziejach. Historia Walkera mówi o roli indywidualistów, którzy bezkompromisowo dążyli do wyrażenia siebie w historii, wierni swej idei do samego końca. Wszak właśnie z romantycznych mitów, z utrwalenia i odnowienia mitów o Ikarze i Prometeuszu bierze swój początek idea „nadczłowieka”, tego, który ma prawo wzniecać pożar w imię lepszego jutra. „Pura vida” to wspólna biografia tych, którzy podążyli śladem Napoleona, zanim ideologie mas nie zbrukały romantycznych fantazji.
William Walker nie jest jedynym bohaterem tej książki. Spotkamy tutaj Augusta Sandino, Simona Bolivara, Ernesto „Che” Guevarę. To także ich biografia. Ich i wielu innych, którzy chcieli realizować marzenie o świecie wolnych ludzi. Marzenie, które tak łatwo stawało się dla tych idealistów pułapkami służby siłom ideologii. Ale bohaterom tej powieści, tej przedziwnej , niejednoznacznej biografii, jest także współczesność. To właśnie we współczesności Deville odnajduje ślady swoich bohaterów, to z teraźniejszej perspektywy patrzy na ich losy i na to, co z tych losów przetrwało do dziś.
„Pura vida” - pełne życie, dobre życie. Nie monotonna drobnomieszczańska egzystencja. O tym jest ta książka, która opowiada o ludziach, żyjących marzeniami, żyjących jak we śnie, którą z francuskiego przełożył Jan Maria Kłoczowski.

niedziela, 10 maja 2015

Recenzja książki „Losy dobrego żołnierza Szwejka” - wyd. Znak

04-05-2015

Wszyscy jesteśmy idiotami, albo „pochwała głupoty”

                                   oficjalna recenzja portalu
Autor recenzji: lapsus
Autor książki: Jaroslav Hašek
Jestże, na Boga żywego, coś szczęśliwszego od tego nasienia ludzkiego, które powszechnie nazywają głuptakami, błaznami, półgłówkami, kapuścianymi głąbami? Erazm z Rotterdamu „Pochwała głupoty”
Pisać recenzję „Losów dobrego żołnierza Szwejka” to prawie tak jak zabrać się za „Pochwałę głupoty” i polecać ją czytelnikom. Są dzieła, bez których zrozumienie świata jest po prostu trudniejsze. Żyjemy jednakże w rzeczywistości, gdzie ktoś może znać 50 tomów przygód jakiegoś wilkołaka albo seksualnego maniaka, a o Erazmie z Rotterdamu nie wiedzieć nic. Podobnie może nie wiedzieć nic o Jaroslavie Hašku, bo o Szwejku to raczej będzie wiedział, że to taki grubasek z poczciwym uśmiechem z etykietki piwa na półce w „Żabce”. No to może warto przypomnieć, że są dzieła jak słupy milowe w historii literatury i że właśnie takim dziełem są „Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej” Jaroslava Haška, wznowione niedawno przez wydawnictwo „Znak” w przekładzie Antoniego Kroha. Na okładce książki przeczytałem takie słowa Mariusza Szczygła: Kiedy proponują mi udział w jakimś publicznym spotkaniu obok Antoniego Kroha, zawsze odmawiam. Mówię, że nie wyobrażam sobie, aby ministrant miał się wypowiadać przy papieżu. Kim jest Szczygieł wiem całkiem dobrze, kim jest Kroh właśnie się dowiaduję, czyli rzecz całkiem a propos.

Oczywiście nie będę zachęcał, polecał, to trzeba znać i już. W szkołach tłukli nam do głów różne głupoty a klasyki światowej mało, dużo za mało. Znaliśmy Szwejka głównie z filmu Karela Steklego z niezapomnianą rolą Rudolfa Hrusínský'ego. To on na lata, a może na wieki, stworzył wzorzec Szwejka, który można by umieścić w Sevres. O Szwejku myślimy Rudolfem Hrusínským.
I niech tak pozostanie. Nie wyobrażam sobie, by ktoś mógł przebić tę filmową kreację powieści Haška, a widziałem ich już całkiem sporo. Właśnie ona doskonale obrazuje, czym jest fenomen Szwejka.

Czy Szwejk był idiotą? Odpowiem: lubił siebie. Lubił siebie takim, jakim był. Erazm pisze: Pytam ja, czy może kochać kogoś ten, kto sam siebie nie cierpi? Czy może żyć w zgodzie z innymi, kto sam ze sobą jest niezgodny? Czy może być komuś miły, kto sam dla siebie jest przykry i uciążliwy? Myślę, że tak nie będzie twierdził nikt, chyba że od samej Głupoty byłby głupszy. Żyjemy w świecie szyderców, zwanych współcześnie „hejterami”, w świecie tych, którzy zawsze wiedzą lepiej. Powiecie: „przecież Szwejk też zawsze wiedział lepiej, gdy na pytanie sądowych lekarzy, ile jest 12 897 razy 13 863, odpowiedział, że 729”. No prawda, ale Szwejk nie hejtował. I nigdy się nie dowiemy, czy wierzył w głupstwa, które wygadywał, czy też robił to z rozmysłem, by doprowadzić absurd otaczającego świata do jakiegoś megaabsurdu, który już się nie obroni.

Szwejk jest metodą. „W tym szaleństwie jest metoda”, że polecę klasykiem. Jest to sposób na radzenie sobie z grozą świata ogarniętego wojną. Otóż okazuje się , że można mieć to gdzieś, można bezczelnie nie przejmować się rolą, można iść pokornie i z uśmiechem na rzeź i przetrwać. Głupocie świata przeciwstawić swoją głupotę i idiotyczny uśmiech. W takich momentach bohater Haška staje się wampirem, który wysysa z wojny i tragedii cały jej bezsens. No ale przecież już od dawna wiemy, że „Czesi to śmiejące się bestie”.

Proza Jaroslava Haška to tradycja, to źródło. „Szwejk” jest promieniem oświetlającym książki wybitnych czeskich pisarzy, ale i filmowców. Bohumil Hrabal wielokrotnie powoływał się na swoje duchowe powinowactwo z prozą czeksiego klasyka. Czyniło to wielu innych. W filmach „czeskiej szkoły”, w tym wynaturzonym, groteskowym tragizmie Herza (Hrusinsky stworzył w jego „Palaczu zwłok” kreację prawie tak wybitną jak Szwejk) czy Formana także nie bez podstaw będziemy doszukiwać się „haszkowskich” przebłysków. No i przecież nikt nie stworzył tak oryginalnego światopoglądu. Możemy wszak zapytać ile ze Szwejka jest w Yossarianie z „Paragrafu 22” czy w Piszczyku z „Zezowatego szczęścia”, ale żadne plebejskie opowiastki o Sowizdrzale czy „żołnierzu-samochwale” nie są w stanie wytłumaczyć fenomenu Szwejka. Był to na owy czas zupełnie oryginalny typ bohatera, który rozpoczyna kolekcję swych naśladowców, aż po słynnego „Foresta Gumpa” włącznie, inspirując kolejne pokolenia twórców.

Dlatego trzeba sięgnąć po wznowiony przez wydawnictwo „Znak” tom „Losów dobrego żołnierza Szwejka” w przekładzie Antoniego Kroha, który odświeżył tradycyjny, bo pochodzący z lat 30. XX. wieku, przekład Pawła Hulki-Laskowskiego. Niewątpliwą zaletą tego wydania są bogate przypisy, które wprowadzają nas w realia szwejkowskich czasów. To książka, która jest żywa, książka, którą warto poznać, książka, do której wracać można po latach. Zatem – miłej lektury. Nieważne – pierwszej czy kolejnej.

poniedziałek, 4 maja 2015

Recenzja książki "Siódemka" Ziemowita Szczerka - wyd. Ha! art

30-04-2015

Siedem

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Siódemka
Autor książki: Ziemowit Szczerek
Siedem jest grzechów głównych. Siedem demonów z tych grzechów wychodzi. Siedmiu jest synów ludzkich z tych siedmiu demonów i siedmiu grzechów. I jest „Siódemka” droga do bram piekła. I jest droga ta w samym sercu Europy, w Polsce. I droga ta mityczna prowadzi z dwóch miast wielkich, polskich, choć nie wielkopolskich. Chodź z Krakowa do Warszawy w zimne dziady-listopady, dziś helołin.

Ziemowit Szczerek jest alchemikiem. „Alchemik słowa” jak u Parandowskiego (no wiecie, tego od „Mitologii”) – pomyślicie. Cóż za banał. Nie. Ziemowit jest alchemikiem jak polski szlachcic Twardowski. Słowa zamienia w czyste zloto. Słowo ciałem się staje, że zacytuję klasyka. Rzekł Ziemowit: „Przyjdzie Mordor i nas zje”. I już Paszport Polityki. I już w TVN jako główny ekspert od Mordoru zaproszony. I już ruski Mordor z ruskim Sauronem na niebiesiech ogniście, waginalnie kły swe szczerzy, żarłoczny jak kosiara – zjada i grozi. Rzekł Ziemowit, potomek króla Piasta, w linii genealogicznej prostej jak drut, jak tytułowa „Siódemka”: „Rzeczpospolita zwycięska”. I naród nasz jak rzepa krzepki, zwarty, do walki z Mordorem gotowy. I rzekł Ziemowit „Siódemka”. I naszła nas groza wojny, a raczej „wajny”. Żebysz to car, nieludzki Puto, nie żaden bożek miłości, ale Mars z prawdziwie marsowym licem w drebjezgi, w pierjod, paszoł won i ruki w wierch.

To on rys słowiańskiego syna, nie tylko poprzez godne imię Ziemowit, nosi, że mógłby ze swym „czerepem rubasznym” statystować w „Potopie” albo „Ogniem i mieczem” jako woj sarmacki gotów życie za ojczyznę oddać, wysadzić się w Kamieńcu z Wołodyjowskim i Ketlingiem pospołu.To on modę na styl „lumberjack” jako pierwszy na ziemiech polskich zasiał, pierwej nim stało się to modne. To on, gdy opisał balsam Wigor w „Mordorze”, ożywił ponownie przemyt na granicy z Ukrainą, byśmy mogli poczuć to, co on poczuł, gdy na lwowskim bruku dumał. To dzięki niemu, dzięki jego „Siódemce”, ceny eliksirów wiedźmińskich na czarnym rynku sięgają 100 euro. Wiem, że to miała być recenzja książki „Siódemka” a nie recenzja osoby Ziemowita Szczerka, wiem, ale nie umiałem się powstrzymać.

„Siódemka” jest o polskiej „Highway to Hell”, o drodze do zatracenia, o naszych tańcach chocholich, o mazurach, obertasach, o dostojnych polonezach z blachy pancernej, w których się wozimy jak dzień dniem, jak noc nocą. „Siódemka” jest o polskich demonach, ale nie o tych naszych swojskich Rokitach i Borutach, co to na ludową modłę strugane zdobią wiejskie obejścia, żeby się z nimi po cichu, z ogarkiem ręce, poukładać. „Siódemka” jest o tych demonach strasznych i prawdziwych: o Asmodeuszu i Mamonie, o Lucyferze i Belzebubie, o Szatanie i Lewiatanie, o Belfegorze. „Siódemka” jest o tych złych duchach, które wyparły nasze swojskie diabełki, o demonach Wschodu i Zachodu, które rozpanoszyły się wokół mitycznej „siódemki' i tam swój sabat diabelski uczyniły.
I z trzema tropami się do tej pory, jeśli chodzi o „Siódemkę”, spotkałem. Trop pierwszy to trop Gombrowicza, że to takie z gebą wojowanie, z gębą rubaszną, polską, gębą z sajdingu, polbruku i dachówki. Trop drugi, że to takie surrealistyczne podchody jak w „Małej apokalipsie” czy „Kompleksie polskim” Konwickiego, takie z demonami postkomuny rozliczenie, rozkmina o postpolskim karnawale w technikolorze z lat 90. do teraz. W końcu, co już tu było pisane, że to chochole podrygi, złote rogi i urwane sznury Wyspiańskiego. Ale może pójdźmy dalej jeszcze, że to Mickiewicz i jego „Dziady” w rytmie Helloween- party jak z przedstawienia Radosława Rychcika z Teatru Nowego w Poznaniu – z tymi popkulturowymi kliszami, z tą denominacją „sztuki wysokiej”. A może pójdźmy jeszcze dalej, że to i Mickiewicz i Słowacki ironicznie obrabiający mu tył, z tym sabatem, diabłami na Łysej Górze jak z „Kordiana” i sarmackim pasem opasany. A może pójdźmy jeszcze dalej, że to kolejne kręgi piekła, że to apokalipsa wprost wywiedziona z Dantego, by swe demony pokonać? Skojarzenia. Uczyniono z tego poważny zarzut tej książce, że jest wtórna lubo też wciórna; jakby to Gombro skwitował, że „pyszna rzecz i można by ją z masełkiem podać”, ale to już było. Te wkręty ala Szczerek są dla mnie piękne. Ten rejwach konwencji i koncepcji dokładnie oddaje to, co o Polsce napisano, ale nikt tego nie uczynił o Polsce współczesnej (no może poza Dantem, ale to przecież Dante). Ziemowit Szczerek powołał się sam i sam sobie pozwolił, mówiąc, że skoro chętnych brak, to będziecie mieć takie piekło, taką wojnę, taką apokalipsę, na jaką zasługujecie.

Podstawową kwestią pozostaje, czy Szczerek zamula. Taką tezę postawił Jacek Wakar w „Tygodniku kulturalnym”. I tu mnie boli, bo o ile Sobolewska chwali, to ona jest dobra, ale Wakar mówi prawdę. Zawsze czekam, co powie Wakar. Wakar ponury, znużony. Zatem, czy „Siódemka” zamula, czy nie zamula? Nie zamula, momentami spowalnia, momentami staje w miejscu, by naraz ruszyć z kopyta po polskich drogach, po wertepach, po cudnych i cudacznych manowcach. Taka jest ta diaboliczno-oniryczna powieść drogi, polskiej drogi, polskiej morgi i mordęgi, że tylko siadać i czytać.

 A potem na koń, na trakt królewski 777, „road to heaven” i w te pędy pędzić przez sarmacki karnawał tych krajobrazów, co kopyściami szmiry udekorowane, ale nie angielskie, nie kreolskie, ale nasze, nasze polskie. Czy z Mickiewicza, czy z Gombrowicza, czy z Dantego. Na koń!