Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 19 listopada 2011

Podróż do źródeł języka. Impresja po-Nike

oficjalne recenzje


Jak funkcjonuje dziś polska wieś w naszej świadomości kulturowej? Bo ważny jest to motyw w naszej literaturze niewątpliwie od zawsze. Widać to, jeśli rzut okiem wykonać na wskroś naszej tradycji literackiej - od Reja i Kochanowskiego, od Biernata z Lublina, Szymonowica, ale też, ze względu na tego Filona i tę Laurę pod Jaworem, Soplicowo – „centrum polszczyzny”, przez Norwida „Polskę Kołodziejów” i Wyspiańskiego „chłop potęgą jest i basta”, przez Orzeszkową, Konopnicką, naszego literackiego noblistę i jego „chłopski epos”, przez nawłociańskie włości Wielosławskich, aż po nurt chłopski w literaturze powojennej, którego reprezentantami byli Harasymowicz, Nowak, Kawalec, Hołuj. Dziś tematyka owa jest także bogato reprezentowana przez takich tuzów naszej literatury jak Redliński czy Myśliwski. I do tego nagroda „Nike 2011” dla Mariana Pilota – wydaje się, że trudno nie docenić znaczenia kultu czarnoleskiej lipy w polskiej kulturze.
A przecież Polska wieś dziś tak często pokazywana jest z pijaną mordą, z disco-polowym młóceniem, które wcale nie przypomina młócenia zboża, ze słabą młodzią, która jeszcze została nie wiadomo po co, bo reszta już pojechała za chlebem do Londynu, do Rotterdamu i jak czasem wraca, raz do roku, do rodziny, to stawia napitki. „Arizona” i „Czar PGR-u” płyną wartkim strumieniem pod sklepem. Sam zwiedzam nieraz okoliczne festyny i przyglądam się ludziom, bawiącym się przy łup-cup, pseudo-folklorystycznych rytmach i zadaję sobie pytanie o tę polską tradycję „złotopszczołą” z „domem modrzewiowym wiejskim”, która według słów Norwida brzmiała z muzyki Chopina. A nad głową mi Bayer Full bucha.
„Piórpusz” to kolekcja, zbiór połamanych piór, które wiejski dzieciak z mozołem eksploatował, pobierając szkolne nauki. Te kleksy paskudne – tak zwane „żydy”, błędy dziwne, takie co pokazują przepaść między mową, a pismem, że są to dwa różne języki - naturalny i wyuczony - to świat powieści Mariana Pilota, traktującej o świecie naturalnego języka, języka poza kontrolą. Dziś mówimy o wtórnym analfabetyzmie jako problemie społecznym, sprowadzamy język tylko do prostej komunikacji, wspieranej przez obraz i zapominamy, że jeszcze nie tak dawno istniała mnogość języków, że każda wieś miała swą własną odmianę polszczyzny, a co za tym idzie swój odrębny charakter.
Powieść Mariana Pilota przywołuje wiele kontekstów kulturowych i literackich. Kontekst ojca – dzisiaj to puste miejsce, ojciec nieobecny, pozbawiony swojej pozycji w świecie, niechętny, by podjąć się swojej roli. Najbardziej kojarzy mi się postać ojca z bohaterem „Sklepów cynamonowych” . Z kolei kontekst wsi – jest to obraz wsi powojennej - prymitywnej, pozbawionej edukacji, zamkniętej społeczności - znanej nam choćby z „Konopielki”, „Kamienia na kamieniu” czy „Tańczącego jastrzębia” Kawalca. Następny istotny trop to świat dziecka, świat dziwny, tajemniczy, nieopisany, taki, który jest jedynie próbą języka – tu widzimy charakterystyczną dla takiego opisu hiperbolizację czy wręcz monstrualizację rzeczywistości, widoczną na przykład w „Malowanym ptaku” Kosińskiego. I jest jeszcze próba ocalenia języka – języka sprzed epoki telewizji, sprzed epoki szkoły powszechnej, a nawet sprzed epoki pisma; próba okiełznania samoistnego żywiołu, która czyni z prozy Mariana Pilota poemat.
„Pióropusz” oscyluje między tymi wszystkimi możliwościami literatury, ale nie idzie do końca w żadną ze stron i dzięki temu nie zatraca swej integralności. Jakie jest zatem literackie miejsce „Pióropusza”? Jest to opowieść o dzieciństwie, rozliczenie ze światem, ale przede wszystkim próba ocalenia języka – języka naturalnego, języka nieopisanego, rzec można językowego żywiołu, z którego jako coś wtórnego wyłania się opowieść. Na tym polega jednostkowość, oryginalny byt tej, mimo wszystko, powieści, że wdziera się ona pod podszewkę procesów językowych i opisuje świat, który umarł. W tym sensie jest „Pióropusz” literacką etnografią, która pozwala przeżyć językowi przodków. W ten sposób literatura nie jest opisem świata, ale opisem języka, który ten świat przedstawia. Tutaj nie chodzi do końca o sensy, o przesłanie, o refleksję egzystencjalną, ale o wejście w strukturę tworzenia aktu mowy. To, co najlepiej udało się Marianowi Pilotowi, to stworzenie przekonującej kreacji narratora, wejście w potencję opisania świata przez małego chłopca, który z tymże językiem się zmaga, próbuje go zorganizować, by opisać niepojętą rzeczywistość i dzięki temu zaangażowaniu sam staje się władcą piór – pisarzem.

Nie możemy podejść do tej książki jak do klasycznej narracji, bo ominie nas to najważniejsze. Spróbujmy potraktować „Pióropusz” jak poemat prozą, wsłuchajmy się w dźwięki, w szum potocznej mowy, dajmy uwieść się melodii i odkrywajmy ojczyznę zaklętą w języku – dopiero z tej tkaniny, na którą spojrzymy z dystansu, zaczną wylegać magiczne obrazy utkane z przędzy słowa. Dla mnie uhonorowanie „Pióropusza” nagrodą „Nike” jest wielką radością, bo to nie tylko docenienie książki, ale także wybór określonego sposobu myślenia o literaturze – rozumienie literatury jako pamięci języka. Pamiętam oburzenie wielu, gdy nagrodę za utwór „Paw królowej” otrzymała Dorota Masłowska, jakby nie chciano dostrzec, jak autorka zwycięsko zmierzyła się z żywiołem mowy potocznej i nadała mu poetycki wymiar. I to nie jest tak, że wygrały pretensjonalne wywody. Wygrał język, a dla mnie język to najgłębszy sens literatury. Nie opowieścią, intrygą, przesłaniem stoi dzieło literackie – wszystko to są rzeczy drugorzędne wobec „sztuki słowa”.
Sławomir Domański

Miasto, które znikło

oficjalna recenzja


Miedzianka – miasto położone nieopodal Jeleniej Góry. Miejsce, w którym wydarzyło się tyle, że można było napisać książkę. Nazywa się ona „Miedzianka. Historia znikania” i napisał ją Filip Springer – reporter i fotograf, współpracujący z wieloma polskimi czasopismami. Tym razem wyruszył na Dolny Śląsk, by opisać przedziwną historię małego miasteczka, która mogłaby starczyć na wielotomową monografię, a nie jedynie na liczący 250 stron reportaż. A wyruszył po to, by opisać miasto, które tak po prostu, najzwyczajniej świecie, dokładnie nie wiadomo dlaczego, znikło.
Pamiętam fragment z dokumentu Wernera Herzoga „ Spotkania na krańcach świata”, gdzie jeden ze spotkanych na biegunie północnym naukowców opowiada o językach, które umierają – kilkanaście języków rocznie znika z lingwistycznej mapy świata. Jacek Hugo-Bader w swojej książce „Biała gorączka”, opisującej realia życia na Syberii, mówi o rdzennych mieszkańcach tamtego obszaru - stanowią go reprezentanci całego mnóstwa małych narodów, które szybko ulegają degradacji i znikają. Jeśli świat jest bogactwem tradycji i doświadczeń, to nie powinniśmy nad tymi „śmierciami” przechodzić obojętnie. Reportaż Filipa Springera jest poświęcony jest pamięci o tym co małe, niepozorne, ale bardzo ważne – tak jak ważne jest małe życie każdego człowieka, jak ważne jest życie jednej małej planety pośród milionów ciał niebieskich w kosmosie.
Myślałem, czytając tę książkę, o jeszcze jednym skojarzeniu – krótkiej powieści Bohumila Hrabala „Miasteczko, w którym zatrzymał się czas”. W utworze czeskiego prozaika czas zatrzymał się w sercu pisarza, zatrzymał się w opowieści, utkanej z historii, które słyszał, będąc dzieckiem. Miedzianka też jest miastem, w którym czas się zatrzymał, bowiem ona znikła, ale pozostanie historia, która zatrzyma czas. I w ten sposób reportaż, wydawałoby się jeden z wielu, staje się literackim świadectwem – bynajmniej nie jednostkowym, bo historia Miedzianki to historia XX-go wieku. Czytając tę książkę, siadamy w wehikule czasu, który przeniesie nas w miniony wiek, który z dnia na dzień staje się coraz bardziej odległy i usłyszymy opowieść o czasie, który miał być piękny, tak jak piękne były kolejne plany kolejnych zbawców ludzkości, którzy tak samo - małe miasteczko jak i małego człowieka - targali w swoją stronę, nie patrząc na konsekwencje swego postępowania.
Historia Miedzianki, to historia niemieckich mieszkańców, cichych, spokojnych ludzi, którzy tworzyli świat i kulturę tego miejsca; to pojawienie się bestii kolejnych wojen; to rosyjscy żołnierze i polscy osadnicy, którzy przybyli w to miejsce po II wojnie światowej; to kopalnia uranu, w której pracowali niczego nieświadomi ludzie, wydobywając rudę promieniotwórczego metalu dla potrzeb radzieckiej armii w czasie wyścigu zbrojeń; to także historia browaru i wyśmienitego piwa produkowanego tutaj po wojnie przez Stefana Spiża; to historia bezmyślnego traktowania dóbr naturalnych bez oglądania się na konsekwencje; to historia dziesiątek osób, których dotknął w swej książce Filip Springer – ludzi, których niesamowite losy związane były z miasteczkiem, które znikło. A dlaczego znikło? O tym dowiecie z książki.
Sławomir Domański

Był sobie aktor

oficjalna recenzja


Z reguły odbieramy dzieło teatralne bądź filmowe nieświadomi warsztatu, jakim dysponują aktorzy kreujący postaci, które podziwiamy na scenie lub ekranie. Magdalena Przyborowska w swojej monografii poświęconej sztuce aktorskiej Bogumiła Kobieli przybliża czytelnikowi twórczość tego wybitnego artysty oraz ukazuje arkana aktorskiego tworzywa.
„Bogumił Kobiela. Sztuka aktorska” to książka powstała z fascynacji postacią legendarnego aktora, który odszedł przedwcześnie, a mógł dokonać jeszcze bardzo wiele. Wnikliwa analiza jego kreacji teatralnych, filmowych i kabaretowych tworzy pełne tło tego wszystkiego, czym Kobiela inspirował się w swojej działalności artystycznej. Niemały wpływ na jego dokonania miały postaci wybitnych pedagogów, którzy etos aktorskiej pracy traktowali w sposób szczególny, tak daleki od dzisiejszego, komercyjnego widzenia tego zawodu jako rzemiosła – mowa tutaj o zasadach przekazanych potomnym w testamencie Stefana Jaracza, które miały niebagatelny wpływ na wszystkich adeptów sztuki teatralnej pokolenia Kobieli.* Innym konstytutywnym elementem dla dorobku bohatera książki była długoletnia przyjaźń i współpraca ze Zbigniewem Cybulskim. Jeden z krytyków, Janusz Zatorski, widział w tym duecie odzwierciedlenie pary Don Kichot ( Cybulski) – Sancho Pansa (Kobiela).*
Autorka tworzy w swojej monografii obraz, w którym legenda przedwcześnie zmarłego artysty konfrontowana jest z jego dorobkiem artystycznym. Okazuje się, że wśród świetnych ról stworzonych przez Kobielę dominują kreacje drugoplanowe lub wręcz epizodyczne, które tak zapadały widzom w pamięć, że przyćmiewały nieraz wizerunki stworzone przez głównych bohaterów. Takimi rolami były na przykład postać Lisieckiego w „Lalce” Hasa lub epizod mnicha w „Przygodach Pana Michała”. Inaczej było w wypadku duetu Kobiela – Cybulski - w filmach takich jak „Popiół i diament” i „Rękopis znaleziony w Saragossie” prym wiódł ten drugi, ale tak silnie inspirował Kobielę, że trudno przecenić jego wpływ na końcowy, wybitny przecież efekt dzieła. Tylko jedna „pełnowymiarowa” rola Jana Piszczyka w „Zezowatym szczęściu” okazała się wzorcem aktorskiego mistrzostwa.
Wymieniłem tylko kreacje filmowe, bo te czytelnicy mogą znać z kina i telewizji. Dziś już mało kto pamięta role teatralne i aktywność w studenckim teatrze „Bim-bom” (co ciekawe – autorka uświadomiła mi, że Kobiela nie występował w tym teatrze na scenie). Dzięki monografii Przyborowskiej możemy zapoznać się z całą teatralną drogą aktora. Rozdział „Przystanki teatralne” to bardzo ciekawa podróż w świat teatrów lat sześćdziesiątych; jest to także świetny opis aktorskiej szkoły i budowania warsztatu, który Kobiela potrafił tak świetnie wykorzystywać w swoich późniejszych rolach. Trzeba przyznać, że Magdalena Przyborowska wykonała iście mrówczą pracę, aby ukazać nam tę najbardziej nietrwałą dziedzinę sztuki, jaką jest teatr. Bez tego nie sposób byłoby dokonać tak daleko idącej syntezy dokonań aktorskich Kobieli.
Walorem książki jest piękna i bogata szata graficzna – atutem są tutaj często unikalne zdjęcia, dzięki którym możemy zobaczyć i lepiej wyobrazić sobie, jak wyglądały wczesne lub nieznane kreacje aktorskie Bogumiła Kobieli. Dodatkowo muszę przyznać, że autorka opowiada o tym wszystkim z lekkością, a nade wszystko z autentyczną pasją i znawstwem. Nie jest to tylko książka dla koneserów aktorskiego rzemiosła. Jeśli czytelnika interesuje świat artystyczny lat sześćdziesiątych, jak tworzyły się legendy tragicznie zmarłych Cybulskiego i Kobieli oraz na czym polega specyficzny kunszt aktorski tego drugiego, to nie zawiedzie się, sięgając po książkę „Bogumił Kobiela. Sztuka aktorska”.
Czasem podczas lektury przychodziła mi do głowy myśl, że naukowiec walczy tutaj momentami o prymat z pasjonatem. Osobiście uważam, że książkowy debiut Magdaleny Przyborowskiej wskazuje na możliwość tworzenia popularnych esejów, poświęconych zjawiskom kultury, bowiem dzięki lekkości wypowiedzi, anegdotom i innym ozdobnikom, kraszącym tekst, nie potrafię tej książki określić jedynie jako naukowa rozprawa. To najistotniejszy walor – jest to książka otwarta na zwykłego odbiorcę, za jakiego się uważam. Być może lepiej byłoby wyklarować ideę adresata, do którego autorka się zwraca, ale myślę, że to kwestia przyszłości. Zbyt mało dziś prac, które w zajmujący sposób potrafią opowiedzieć o rzemiośle, a tym samym wpływać na kształtowanie świadomych odbiorców tekstów kultury.
Sławomir Domański
*Magdalena Przyborowska, Bogumił Kobiela. Sztuka aktorska, Gdańsk 2011, s.62-63.
**Tamże s. 226-227.

sobota, 5 listopada 2011

Berlińskie tekno (film "Berlin Calling")

Ickarus - to imię powinno mówić nam wiele. Chłopak poleciał do nieba zamiast trzymać się taty i runął do morza. Do dziś nie wiadomo, dlaczego tak zrobił. Różni tacy piszą o tych motywach książki i wiersze i rozkminiają , o co z tym Ikarem chodziło. Generalnie symbolizuje ta postać buntownika wobec pokolenia ojców, gościa, który brejka wszystkie rule i idzie tam , gdzie chce bez względu na konsekwencje. Ickarus przypomina McMurphy’ego z „Lotu nad kukułczym gniazdem” i tę inspirację widać szczególnie mocno w scenach w zakładzie psychiatrycznym, do którego bohater trafia po zażyciu nieznanego narkotyku.Obejrzałem ten film po raz drugi i dopiero zaczęło do mnie docierać, że jest w „Berlin Calling” przejrzystość, którą tak sobie cenię. Film jest naprawdę świetną, klarowną i dynamiczną opowieścią o współczesnym artyście, szaleństwie tworzenia, potrzebie niedojrzałości i dopiero gdzieś na końcu o narkotykach. To że dominuje techniawa może wielu zniechęcić. A może to ja jestem starym dziadem.

Siostra Mildred to, co tu dużo gadać, wredna suka. Dała mocno McMurphy’emu w kość. Baba ta chce wszystkich zmieścić w foremce nudnego życia bez emocji, kładzie zatem na swoim prokrustowym łożu wszystkich po kolei facetów i kastruje ich z myśli, marzeń, emocji. Czyni z nich posłusznych, służalczych ludzików, którzy niczym w „Superniani”, w razie przeskrobania czegoś wędrują na karnego jeżyka. McMurphy się stawia, ale i tak dostaje po pupie - zamienia go siostra w roślinkę.
Scena w szpitalu, gdy Ickarus organizuje imprezę, to niemal dokładny cytat z „Lotu...” Ickarus także ma swoją siostrę – w tym wypadku jest to doktor Petra Paul. Tyle że sytuacja się zmieniła. Rozkapryszony chłopczyk niszczy siebie i wszystko dookoła, naprawdę żyje tylko dla muzyki. I teraz mota się w labiryncie techno-narkotykowym, z którego nie potrafi wybrnąć. Okazuje się, że wolność nie jest jedynym kryterium wartości. Tym kryterium jest harmonia wewnętrznego życia, pewien egzystencjalny ład i dobre relacje z innymi ludźmi. Wolność sama w sobie nie znaczy wiele – tym różni się świat Ickarusa od świata swoich poprzedników z lat 60-tych.
Gdyby nie kobiety to by się nam współczesny Ikar pogubił, ale One nigdy nie zostawiają potrzebującego w potrzasku, One zawsze potrafią wskazać właściwą drogę - chociaż mogą nie akceptować, a nawet się mylić, zawsze ogarną ten cały rozgardiasz, wejdą tam z mopem i środkami czyszczącymi, odpicują, odmalują i wszystko będzie hulało jak należy. Ikarus rozdzieli swoje demony od życia i zostawi je sztuce. Zresztą wszystko przez to, że był półsierotą i wychowywał się bez matki. Standard.
„Berlin Calling” to nie jest film o uzależnieniu – to film o buncie, który przestał być fajny; buncie, który człowieka wpycha w ślepy zaułek, z którego nie ma wyjścia. Harmonijny ład reprezentują kobiety. Jest to ład zimny i kiczowaty. To co Ickarus może im dać, to otworzyć przestrzeń ich emocji, które muszą milczeć pod delikatnym makijażem. Z drugiej strony Ikarus i jego demony muszą zostać okiełznane – szaleństwo zderza się z opanowaną, choć bzedtną pewnością kobiet. To one dają mu siłę do wprowadzenia zmiany. I gra muzyka. Tekno.

Historia jako intryga literacka (Umberto Eco "Cmentarz w Pradze")

Simonini – główny bohater powieści „Cmentarz w Pradze”, to osobnik stojący w cieniu mechanizmów historii, a zarazem te mechanizmy poruszający. To wcielenie spiskowych teorii rządzących światem, sposobu myślenia o świecie, w którym trzeba na kogoś zwalić winę za to, co złego nam się przydarzyło. Simonini to jedyny fikcyjny bohater powieści; pozostali są autentyczni, jednak Simonini, stojący w cieniu, w cylindrze i pelerynie, to zarazem najbardziej prawdziwa i ponadczasowa postać tej historii.

Będę szczery – nasłuchałem się wcześniej od różnych znajomych o „Protokołach mędrców Syjonu”, moja świętej pamięci babcia też opowiadała mi o dzieciach porywanych przez Żydów, aby uzyskać krew na rytualną macę. To nie jest tak, że te legendy można dziś odłożyć do skansenu antysemickich osobliwości. Do dziś słyszę czasem, że Adam Szechter Michnik kręci trybami masońskich mechanizmów, wpływających na polityczne elity. To właśnie dlatego powieść Umberto Eco jest taka potrzebna – dzięki niej łatwiej będzie nam zmierzyć się z widmami, które krążą nad naszymi głowami i budzą nasze głęboko skrywane lęki.
To wielka pokusa być takim „nieruchomym poruszycielem” jak Simonini. Jest w tej makiawelicznej koncepcji iście szatańska próba kreowania ludzkich dziejów wedle własnego widzi mi się. A wszystko polega na tym, aby na kogoś zrzucić winę. Jeśli jest się wychowanym w duchu katolickiej tradycji, tego winowajcę nietrudno będzie wskazać – oczywiście będą to Żydzi, którzy sprzeciwili się Bożej woli i skazali na ukrzyżowanie Jezusa z Nazaretu. Teraz wystarczy już tylko odrobina fantazji, która stworzy mroczne historie o światowym spisku, który dąży do panowania nad światem. Choć nie do końca – przecież sławetne „Protokoły...” to osobliwa kompilacja literackich prób Dumasa, Joly’ego, Goedschego i Taxila, bo, aby historia była wiarygodna, musiała już być przez kogoś wcześniej opowiedziana.
Może tak właśnie wygląda cała historia literatury - nieustanne dokładanie i wykorzystywanie cudzych pomysłów. Różnica jest tylko taka, że „zwykła” literatura nie ma ambicji wpływania na losy świata, pragnie jedynie dokonać pewnej syntezy, zatrzymać to, co ulotne. Historia Simoniniego mówi czytelnikowi o niebezpieczeństwie, wynikającym z dosłowności idei. Coś funkcjonującego jako potencja wyobraźni, staje się nagle prawdą. Ktoś z rozmysłem tworzy swoją historię nie jako opowieść, ale jako obiektywnie istniejący element rzeczywistości, na domiar złego przesycony wrogością wobec świata. Ktoś budzi drzemiące w mroku ludzkiego jestestwa demony, by stały się one nikczemnym usprawiedliwieniem naszego zła i małości.
Simonini i jemu podobni szerokie pole do działania zyskali pod koniec XIX wieku, gdy głodne masy zaczęły napływać do miast w poszukiwaniu lepszych warunków egzystencji. Niebezpieczeństwa płynące z rozczarowania i nędzy stawały się zarzewiem coraz większych konfliktów społecznych. Wykorzystywali to coraz liczniejsi pobratymcy Raskolnikowa, którzy, wierząc w swą wielkość i ignorując moralność, pragnęli podjąć rząd dusz i decydować o losach narodów. Myślę, że „Cmentarz w Pradze” jest doskonałym komentarzem do tego momentu historii, gdy siła drukowanego słowa miała taką moc, że mogła zmieniać losy świata i decydować o życiu i śmierci narodów. W taki sposób spełniała się romantyczna idea o sprawczej mocy poetyckiego słowa, które niestety nieraz stawało się ciałem. Cóż – świat literackiej fikcji rządzi się swoimi prawami. Problem w tym, że każdy może tę fikcję interpretować po swojemu. Zawsze znajdą się chętni zaserwować radykalną wersję popularnych poglądów, zniekształcając je pod swoim kątem.
Moja bardzo wysoka ocena powieści Umberto Eco jest, jak zawsze w przypadku tego autora, nieco na wyrost. Tyle, że to wina mojej ignorancji, a nie włoskiego pisarza. Autor przytacza w swoim dziele tyle kontekstów historycznych, postaci, prezentujących taką wielość poglądów, że można się w tym gąszczu pogubić. Dla przybliżenia tematu warto poczytać u cioci Wiki o „Protokołach mędrców Syjonu” oraz artykuł Janusza Tazbira na ten temat, do którego link umieszczam poniżej*. Warto też zbliżyć się nieco do karbonariuszy i Garibaldiego, komunardów czy sprawy Dreyfussa. Dla większych erudytów możliwość buszowania w historii w kontekście teorii spisków to będzie, jestem przekonany, dzika rozkosz. Dla zwykłych zjadaczy książek będą jezuici i sataniści, masoni i agenci wywiadu, zamachy, spiski, morderstwa... A dla fanów psychoanalizy – Doktor Freud. „Cmentarz w Pradze” to potężna i potrzebna książka, wielka myśl i głęboka refleksja podane w sensacyjnym sosie. Zapomniałem dodać, że Simomini był smakoszem, więc znajduje się tu także kilka ciekawych przepisów kulinarnych. Pozostaje mi zatem życzyć smacznego.
Sławomir Domański
oficjalna recenzja

*artykuł Janusza Tazbira o „Protokołach mędrców Syjonu” można znaleźć tutajhttp://niniwa2.cba.pl/protokoly_janusz_tazbir_1.htm

sobota, 29 października 2011

Zrozumieć Polskę

oficjalna recenzja




Stawiając pytania o dzisiejszy kształt Polski, możemy spojrzeć na procesy historyczne ostatniego półwiecza z wielu różnych perspektyw. Według mnie najlepszą możliwością takiego spojrzenia winien być kod uznawanych za wybitne postaci, które tworzyły naszą historię. Może to być perspektywa Lecha Wałęsy, kardynała Wyszyńskiego, bądź też Lecha Kaczyńskiego. Dla mnie najlepszym punktem odniesienia dla tej perspektywy będzie osoba Jacka Kuronia, a „Czas KOR-u” jest doskonałą pozycją, obrazującą przemiany tamtych lat.
Zacznę od uzasadnienia – działalność Jacka Kuronia to praktycznie całościowy przekrój poprzez powojenną historię Polski - od jego działalności w strukturach komunistycznych organizacji młodzieżowych po udział w demokratycznych rządach III RP i kandydowanie na urząd prezydencki. Trudno wskazać drugą postać w naszej historii, która na przestrzeni tak długiego czasu wykazywałaby się aż tak wielką energią działania na rzecz walki o demokrację.
W wydanej rok temu książce „Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi” historyk Andrzej Friszke przedstawił nam pierwszy okres opozycyjnej działalności Jacka Kuronia, rozciągający się pomiędzy latami 50-tymi a rokiem 1968. Wiele osób, krytykujących obecnie Kuronia i jego polityczne wizje, wskazuje na ten czas jako moment, który kompromituje jego osobę ze względu na uczestnictwo w komunistycznych organizacjach młodzieżowych najgorszego stalinowskiego sortu. Lektura książki Friszkego, która otrzymała Nagrodę Historyczną „Polityki” pozwala zrozumieć, dlaczego Jacek Kuroń – w każdej sytuacji aktywny społecznik – podejmował tego rodzaju działalność.
Dziś, kiedy wyrażanie własnych myśli nie jest wielkim ryzykiem, można narzekać na tych, którzy kiedyś podejmowali trudne działania także w ramach systemu politycznego, który zwalczał demokratyczne i wolnościowe działania swoich obywateli. Ale gdzie byli wówczas ci, którzy dziś używają tych argumentów? Właśnie dlatego uważam Jacka Kuronia za jedną z najważniejszych postaci w historii powojennej Polski - jego życie to pół wieku aktywnej, społecznej działalności, działalności skierowanej zawsze na dobro innych ludzi.
„Czas KOR-u” jest książką opisującą działalność Jacka Kuronia w latach siedemdziesiątych – od powstania Komitetu Obrony Robotników do gorącego okresu sierpnia 1980. Bohater książki Friszkego to bezkompromisowy działacz społeczny, aktywny krytyk niedemokratycznych działań, prowadzonych przez władze PRL. Znajdziemy tu rozmaite gry polityczne, które miały miejsce w samym łonie opozycji, intrygancką działalność służb bezpieczeństwa i opis relacji na linii „opozycja – partia – Kościół”. Analizując powyższe wydarzenia z 30-letniego dystansu możemy spojrzeć na proces dojrzewania idei w pełni niepodległego państwa i lepiej zrozumieć, jak tworzyły się zręby dzisiejszej wolnej Polski. Łatwo dziś rzucać oskarżenie, które rysowały się już w pewnych kręgach opozycji od samego początku, że działalność ludzi pokroju Kuronia czy Michnika była zanadto subtelna i mało jednoznaczna. Czytając „Czas KOR-u” możemy sobie przypomnieć, jak wielką cenę płacili ówcześni opozycjoniści za przeciwstawianie się dyktaturze. Andrzej Friszke doskonale dokumentuje stawiane przez siebie tezy, a dystans czasowy pozwala na zachowanie obiektywizmu w sposobie patrzenia na historię. Myślę, że dziś można już bez emocji poddać ocenie trudną sytuację Polski lat PRL-u i jednocześnie docenić, mądrość polityczną „korowców”, których podstawową metodą było oficjalne działanie w majestacie prawa, co powodowało wiązanie rąk ówczesnym władzom, które, chcąc uchodzić za demokratyczne, nie mogły bezkarnie rozprawiać się z opozycją, a dzięki temu kurs represji nie był tak silny jak w Czechosłowacji czy innych „demoludach”. Z tego powodu Polska mogła stać się awangardą zmian w krajach socjalistycznych pod koniec lat 80-tych.
Dziś nie potrafimy cieszyć się z osiągniętej wolności. Moment upadku PRL-u i odzyskanie pełni politycznego pluralizmu nie jest w Polsce wielkim świętem. Pewnie to wynik ciągłych politycznych tarć, niesnasek oraz wzajemnych oskarżeń, które zapoczątkowały obrady „Okrągłego stołu”. Szkoda, bo chyba zapominamy, że to właśnie Polska stała na czele przemian, które miały miejsce w Europie u schyłku lat 80-tych. Na czele tych przemian stał przez niemal całe swoje aktywne życie Jacek Kuroń. I jeszcze jedna rzecz – pamiętajmy, jak ważną rzeczą jest ciężko wywalczona wolność wypowiedzi. To wielki dar, będący efektem wysiłku tych niewielu, którzy ryzykowali własną wolność a nieraz życie, dlatego byśmy obecnie mogli cieszyć się swobodą i nie bać się wypowiadać własnego zdania. Ale i dziś nie brak cenzorskich polityków, którzy, gdy da im się taką możliwość, będą ciąć, zmieniać, usuwać, by tylko poczuć, że mają władzę. Cóż – jak mawiał cadyk ze „Skrzypka na dachu”: „Panie Boże, zachowaj ich w zdrowiu i szczęściu, byle jak najdalej od nas”.
Sławomir Domański

Historia przesadnie kryminalna

oficjalna recenzja


Na fali popularności pisarstwa Dana Browna często natknąć się można na książki łączące kryminał i powieść historyczną. „Reguła mroku” Giulio Leoniego jest taką właśnie powieścią, tyle że problem tkwi nie w tym, o czym jest książka. Problem w tym, jak została napisana.
Początek XVI wieku. Na papieskim tronie zasiada Sykstus VI, którego osobę oplata sieć intryg. Wielkie rody Borggiów i Medyceuszy walczą o swoje wpływy i władzę w Watykanie. W to wszystko jest uwikłany młodzieniec Pico Mirandola, który wyrusza z Mediolanu do stolicy papieskiej, aby rozwikłać zagadkę tajemniczych morderstw, które powiązane są z regułą, pozwalającą sprowadzać zmarłych z powrotem do świata żywych.
Ledwie napomknąłem o postaciach i intrygach, które czytelnik spotka na swojej drodze w czasie lektury książki. Pełno tutaj tajemniczych związków, spisków, przez które trzeba nam się przedzierać podczas lektury. Trzeba przyznać Leoniemu, że opowiada z lekkością i, czytając „Regułę mroku”, nie ma się wrażenia przykrości. Niektóre pomysły są ciekawe i świeże, tyle że jest ich, wydaje mi się, za dużo. Sytuacja goni sytuację, morderstwo goni pojedynek, a przecież sam autor stara się stworzyć realny historyczny koloryt dla ukazywanych perypetii i ten drugi element pozostaje w cieniu huczącej od wydarzeń akcji.
Poza wszystkim nie udało mi się zidentyfikować z jakimś konkretnym punktem widzenia, jakby sam autor nie umiał się opowiedzieć po jednej, określonej stronie. Jeśli „Reguła mroku” jest kryminałem historycznym, to chciałbym wiedzieć komu i dlaczego mam kibicować. W „Imieniu róży” czy w „Kodzie...” nie miałem z tym problemu – wiedziałem kto kombinuje poniżej pasa, a kto chce odkryć prawdę. Tutaj wszystko jest rozmyte. I jeszcze tło historyczne – u Browna na przykład wszystko podane jest kawa na ławę w taki sposób, że klarowne ukazanie koncepcji historycznych, czy niech będzie pseudohistorycznych, nie przeszkadza kryminalnej intrydze. Leoni nie postarał się, by laikowi, który oczekuje lekkostrawnej wersji spiskowej teorii dziejów, ułatwić zadanie.
Włoski renesans jest rewelacyjnym tematem na stworzenie mrocznej, pełnej magii historii. Czy w „Regule mroku” udało się osiągnąć efekt zaintrygowania opowieścią? Śmiem wątpić. W tym gąszczu perypetii pojawia się zbyt dużo znaków zapytania, a rozwiązania przygotowane przez autora rozczarowują. Powieść jest energiczna, pełna akcji, ale, niestety, pozbawiona klimatu. Brak jej też wdzięku i lekkości „Kodu Leonarda Da Vinci”. A szkoda, bo potencjał był.
Sławomir Domański