Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 24 kwietnia 2012

Tylko koni żal


Tylko koni żal

24 kwietnia 2012
Autor:  lapsus
oficjalna recenzja


Konie pędzące przez pustynny krajobraz pogranicza Teksasu i Meksyku – jeśli ten obraz jest dla czytelnika dobrym pretekstem do sięgnięcia po książkę, to nie zawiedzie się na pewno. „Rącze konie” – pierwsza część „Trylogii Pogranicza” autorstwa Cormaca McCarthy’ego – łączy klasyczny western z powieścią drogi i powieścią inicjacyjną. Mamy tutaj wszystko, czego potrzeba dobrej książce tego typu, ale mamy też coś więcej. Cormac nie byłby sobą, gdyby do typowych wątków nie dodał głębszej perspektywy, skłaniającej do refleksji. Ta historyczno-filozoficzna myśl czai się nieustannie za fabularną warstwą powieści. A jeśli i tego za mało, to pozostaje jeszcze język – czysty, niemal ascetyczny, a jednak w swej prostocie poetycki. To, czego już u Cormaca doświadczałem nie raz, a co stanowi o istocie jego pisarstwa, to udane połączenie odległych literackich brzegów – powieści popularnej i prozy w swej strukturze zbliżającej się do poezji.
U Cormaca McCarthy’ego nie mamy zbyt wiele uśmiechu. Jeśli już go znajdziemy, to w charakterystycznym, groteskowym zniekształceniu, obnażającym zmaterializowane zło. Podobnie świat ukazany w „Rączych koniach” jest bardzo serio. Powiedziałbym, że jest to świat fundamentalny, świat podstawowych wartości, które ukazane są w kontekście rzeczywistości amerykańskiego Południa lat pięćdziesiątych. Bohater to 16-letni chłopak, John Grady Cole, który po śmierci dziadka wyrusza z rodzinnego Teksasu szukać szczęścia. Towarzyszą mu dwaj chłopcy, z którymi łączy go miłość do koni. Gdy przekraczają granicę Meksyku muszą stanąć twarzą w twarz z największymi niebezpieczeństwami. John Grady Cole musi przejść próbę dojrzałości. Staje też w obliczu wielkiego uczucia, które w świecie brutalnych praw nie może zaistnieć.
To wszystko brzmi znajomo, ale tak ma być. McCarthy reanimuje w swojej prozie mit o świecie prostych wartości i wierności zasadom. W tym kontekście „Rącze konie” to powieść bardzo męska, która pokazuje młodego człowieka w świetle wyborów, które mają pozwolić mu stać się mężczyzną. Uczciwość, honor, bezwzględna szczerość wobec samego siebie i zdolność do podejmowania trudnych decyzji oraz ponoszenia ich konsekwencji – w swej warstwie ideowej powieść McCarthy’ego jest niemal klasyczna. Z jednej strony przywołuje ona archetypiczny wzorzec męskości, z drugiej mówi jednak, że współczesny świat pogrąża się w bagnie konsumpcyjnej chciwości, w której mężczyzna to tylko pieniądz i władza, a nie ma w niej miejsca na uczciwość i szczerość. Podstawowym rysem stylistycznym „Rączych koni” jest nostalgia za światem minionych, prawdziwych wartości.
Brakowało mi tego metafizycznego dygotu, na który natrafiamy w „Krwawym południku” czy przede wszystkim w książce „Outer Dark”. Czekałem na te ociekające bólem wewnętrznym fragmenty, które przeniosą czytelnika w nierozpoznany ogrom nieuświadomionych, pierwotnych lęków. Tego tutaj nie znajdziemy. Chociaż ujrzymy w powieści mroczny pejzaż ludzkiego zła, to przeciwstawiona mu zostanie jasność głównego bohatera. Moim skromnym zdaniem właśnie o to chodziło McCarthy’emu, aby przełamać ten zwierzęcy lęk w sytuacji zwanej przez egzystencjalistów graniczną i wskazać na zapomniany heroizm człowieczeństwa. „Rącze konie” w całej swej złożoności to powieść, będąca apoteozą wolności – wolności, której symbolem są tytułowe konie.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Prawo pierwszej nocy - o spotach wyborczych W. Putina (Filmradar nr 3)


PRAWO PIERWSZEJ NOCY

Tym razem zafascynowały mnie dwa krótkie filmy, których cichym bohaterem jest Władymir Putin. Cichym, bo obecnym tylko na papierze. Ale za to jak obecnym! Już prawie miesiąc po wyborach, a ja po raz setny patrzę na krasawice, chcące ofiarować swe młode ciała samcowi superalfa. Mało tego – nie tylko ciała. Także swoje głosy. Głosy na miarę ponad 60-procentowego poparcia i zwycięstwa w pierwszej turze wyborów. To już za nami. Nasi rodzimi politycy też szukają recepty na wyborcze wiktorie. Może ta podpowiedź będzie skuteczna? Szukać po czesku znaczy wiadomo co…

Spot 1: Krasawica u psychoanalityczki
Kozetka u psychoanalityka. Krasawica na niej ułożona zdradza objawy nerwicy natręctw. Mówi, że boi się pierwszego razu. Że chciałaby go przeżyć z miłości. Rosyjski Pan Freud odpowiada, że nie ma co się bać. Jej kochankowi można wierzyć. To sam Władymir Wielki – car Rosji, który spogląda przyjaźnie z okładki czasopisma Times. Rosjanin i kosmopolita w jednym. Gdy krasawica udaje się na miejsce, gdzie odbyć się ma defloracja, zauważamy, że jest to lokal wyborczy. Na koniec niedwuznaczny napis informuje nas – „Pierwszy raz – tylko z Putinem”.
W dawniejszych czasach obowiązywała piękna tradycja – tak zwane „Prawo pierwszej nocy”. Udzielny władca danego terytorium miał prawo do pierwszej nocy z młodą mężatką. Było to ze wszech miar słuszne. Władca, jako że był pierwszy, nie był już zazdrosny. Małżonkowie mogli zatem sypiać spokojnie. Bez obaw, że wysłannicy władcy pojawią się którejś nocy u ich drzwi. W Rosji ta piękna tradycja powraca. W tym kontekście przestaje być Władymir Putin carem, a staje się dobrym wujciem. Tym, co to posadzi na kolanka. Pogłaszcze po płowej główce. Przytuli. Popieści. Itede. Itepe.

Spot 2: Krasawica u lekarza
„O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna? Kiedy z pąka zamienia się w kwiat?” Teraz już wiemy – marzy o mężczyźnie w sile wieku. Samcu superalfa. Dojrzałym, silnym, władczym facecie. Nie o jakimś mydłku z telewizora. Tylko z kimś takim młoda krasawica będzie czuć się bezpiecznie. Tylko z kimś takim może śmiało patrzeć w przyszłość. Z takim tatą, wujkiem, przyjacielem, kochankiem młoda Rosja może czuć się szczęśliwa. Z kimś takim młoda Rosja będzie piękna i wielka. On ją uwiedzie. On ją powiedzie. On ją osłoni. On ją obroni. Tylko On spłodzi z Nią następnych maładców i krasawice – „naród zwycięzców”. Tylko w Nim ten piękny, wielki gen siły i tryumfu. Tylko z nim orgazm jak tsunami, który zmiecie wszystko, co słabe i wątpliwe. Krasawico, Dziewico, Rosjo – nie wahaj się. Otwórz się przed Nim, jak Europa przed nadciągającymi Mongołami.
Putin na koniu. Putin na polowaniu. Putin na niedźwiedziu. Putin w batyskafie. Putin na stepie. Putin w kosmosie. Putin na Syberii. Putin nurkujący w Bajkale. Bajkał wódki nurkujący w Putinie. I tylko jedno pytanie. Gdzież wam Tusku, Jarku, Antku, Bronku, Stefku, Waldku do Niego? Polska też jest kobietą. Tak samo jak Rosja. 

wtorek, 10 kwietnia 2012

Czeski film – śmiech i refleksja

oficjalna recenzja


Zacznę po polsku, czyli od „Rejsu”. Do dziś zachwycamy się tymi zwykłymi bohaterami, którzy nie są przecież nam najbliżsi, ale jednak w całym swoim politowaniu budzą coś na kształt sympatii. Nawet „gupi kaowiec”. Marek Piwowski i spółka odpowiadali po swojemu na klasyczne, gogolowskie pytanie: „Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!”, a my do dziś zachwycamy się duetem Himilsbach-Maklakiewicz i improwizowanymi dialogami tych dwóch panów. „Rejs” powstał w 1970 roku, gdy w Czechosłowacji odpłynęła już Nowa Fala – jeden z najważniejszych nurtów kina europejskiego – i rozpoczął się smutny i szary okres tzw. „normalizacji” wedle założeń Gustawa Husaka, który niweczył dokonania i pragnienia twórców Praskiej Wiosny 1968. W 1983 roku brytyjski filmoznawca, Peter Hames, stworzył monografię zatytułowaną po prostu – „Czechosłowacka Nowa Fala” – do dziś najpełniejszy obraz kina naszych sąsiadów z drugiej połowy lat sześćdziesiątych.
„Rejs” przypomina styl pierwszych filmów Formana, które były tworzone w klimacie Cinéma Variétés z naturszczykami i zwykłymi ludzkimi sprawami w roli głównej. Jednak był to u Formana obraz bardzo krytyczny, śmiech, który towarzyszy obserwowaniu bohaterów, którymi jesteśmy my sami, jest u reżysera śmiechem drapieżnym. I znowu przychodzą na myśl słowa, które miał na temat Czechów wypowiedzieć Reinhard Heyndrich, jeden z czołowych nazistów i gubernator Protektoratu Czech i Moraw, który zginął w słynnym zamachu, przeprowadzonym przez czesko-słowacki desant w Pradze – „Czesi to śmiejące się bestie”. Cały czas, gdy zastanawiam się nad „czeską modą” w Polsce, myślę o tym okrutnym niejednokrotnie dystansie do samych siebie, który towarzyszy od zawsze kulturze naszych południowych sąsiadów – zaryzykuję stwierdzenie, że wyżej wymieniona postawa stała się czeską taktyką samoobrony, dzięki której umieli wyjść bez większego szwanku ze swojej trudnej historii małego narodu.
Dwa najbardziej znane osiągnięcia tego nurtu to oczywiście oscarowe „Pociągi pod specjalnym nadzorem” Menzla i „Sklep przy ulicy głównej” Kádara i Klosa. Pamiętamy o dokonaniach Formana z jego nieśmiertelnym manifestem przeciw odczłowieczeniu, jakim jest „Pali się, moja panno!”. Być może ktoś podpowie tu filmową anty-sagę o rodzinie Homolków. I czy to już wszystko? Książka Petera Hamesa traktuje powyższe filmy i reżyserów na równi z innymi. Nie miałem wrażenia, że palma pierwszeństwa przypadła tutaj Formanowi bądź Menzlowi. Autor kieruje naszą uwagę na mniej znane nazwiska i filmy, które, będąc dużo bardziej wymagającymi, zeszły na dalszy plan wobec atrakcyjnych, dzięki komediowemu klimatowi, obrazów. To ważne przypomnienie, że kino czechosłowackiej Nowej Fali to także twórcy tego kalibru co Jireš, Passer, Schorm, Nemec czy feministyczna eksperymentatorka Vera Chytilova w Czechach oraz tacy reżyserzy jak Herz czy Jakubisko ze strony słowackiej.
Peter Hames bardzo dokładnie opisuje fabuły najważniejszych według niego filmów – czyni to, by przybliżyć anglojęzycznemu czytelnikowi pełny wachlarz zjawiska, wiedząc, że dotarcie do tych tytułów może być bardzo trudne. Mnie taka drobiazgowość zrobiła niesamowity apetyt na kontakt z niektórymi filmami, szczególnie z twórczością Słowaka Juraja Jakubisko, który jest u nas praktycznie zapomniany. Trochę dziwi mnie brak indeksu tytułów na końcu książki, nie ma też spisu treści i bibliografii – szkoda, bo umożliwiłoby to dalsze poszukiwania i lepsze nawigowanie po samej książce. Niemniej temat jest omówiony szczegółowo i daje pełny obraz, czym była i jaką rolę w historii kinematografii spełniła czechosłowacka Nowa Fala.
Sławomir Domański

W rocznicę



Sam nic z tego, co wydarzyło się dwa lata temu, nie rozumiem zbyt wiele. Im więcej czasu mija, tym bardziej to wszystko mniej prawdopodobne się wydaje, wręcz niemożliwe. Myśl tylko, że nie miało prawa się coś takiego zdarzyć. 

W tym wszystkim walczą ze sobą skrajne emocje. Z jednej strony nie umiem zaakceptować chamskiej szydery, która cieszy ludożerców - "samolot wystartował, nieeeee wylądował" hicior śpiewany przez idola mas Kubę W., albo zamawiany "zimny Lech", czy "kaczka po katyńsku". Uważam to za równie obrzydliwe, jak obrzydliwie musi smakować "mięsny jeż". Z drugiej strony ten tragiczny narodowy spektakl, dzielący Polaków na tych dobrych i tych złych; na tych z krzyżem i na tych z niczym; na tych z "Radia Maryja" i tych z "TVN-u". Jakby to wszystko było takie proste, jakbyśmy potrafili zrozumieć, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010.

Żerowanie na silnych emocjach jest okrutne. Nie wolno nam poddawać się wojennemu nastrojowi, który sieje nienawiść i dzieli; nie wolno nam pluć na groby - nawet jeśli nie zgadzaliśmy z wizją Polski, którą reprezentował śp. Prezydent Lech Kaczyński. Wątpliwości nękające nas wobec tej tragedii uważam za coś naturalnego ale zaraz za tymi wątpliwościami powinno padać pytanie o to, co dalej? Dokąd mogą nas one zaprowadzić? Na wojnę? Jeśli tak to tylko polsko-polską.

Tak trudno zachować spokój i przywołać głębszą refleksję, która skierowałaby nasze myśli ku tej marności, objawionej nam gwałtownie dwa lata temu. Ta zaduma winna być spokojna i opatrzona świadomością, że musimy iść dalej. Nie można budować sensu na śmierci, do sensu potrzeba życia.

Taka spokojna refleksja towarzyszy felietonom księdza Adama Bonieckiego, które możemy czytać w Tygodniku Powszechnym, a zebranym w tomie "Lepiej palić fajkę niż czarownice...". Trochę to dziwne, że te spokojne słowa budzą tyle kontrowersji i rodzą negatywne emocje. Ale medialny świat woli tych , co palą czarownice zamiast fajki. Od czasów średniowiecza w naszych głowach niewiele się zmieniło - cały czas chcemy w sferze zbiorowej wyobraźni żywić się krwią, nienawiścią i strachem. Dlatego tak drażnić może pragnienie rozwagi i duchowej zadumy wobec tego, co nas przerasta. Łatwiej dokładać do pieca rozbuchanych do czerwoności emocji, nie ponosząc odpowiedzialności za skutki, a temu, który nie staje po żadnej ze stron, zamknąć usta. Jakbyśmy skazani do końca byli na opozycję Palikot - Rydzyk.

"Może aż taki wstrząs był potrzebny, by uświadomić nam, że wspólny los i bliskość między nami zbudowane są przez kruchość życia nas wszystkich, wierzących i niewierzących, z różnych obozów i opcji politycznych. Wbrew sceptycyzmowi mędrców, znawców ludzkich dziejów, którzy nie wierzą, by ten wstrząs coś na trwałe zmienił w stylu naszych walk politycznych, wierzę, że ślad pozostanie, że już się nie da powrócić do bezpardonowej zaciekłości sprzed 10 kwietnia" - pisał tuż po katastrofie ksiądz Adam.

czwartek, 5 kwietnia 2012



A nowy Filmradar nadchodzi i nadchodzi, powoli, jak żółw ociężale, a w nim Putin zakochany w Klossie, czyli moje teksty o dwóch największych ikonach światowego szpiegostwa. No ten Kloss to do spółki z Adamem ;) Rejestrować, czytać, lubić!

poniedziałek, 26 marca 2012

Brnąc pod tekstu prąd

officjal rec
Jeśli chcemy mówić o przyjemności lektury w kontekście „Finneganu trenu”, to, będę szczery, jest to przyjemność płynąca z masochistycznych skłonności, które być może drzemią w każdym z nas. Podczas lektury miałem pragnienie zawołać: „Zmasakruj mnie, książko!”. Taki się czuję wobec ogromu „Finnegan Wake” mały, a z drugiej strony ten językowy labirynt wciąga i nie pozwala się uwolnić. Brnę więc słowo po słowie, zdanie po zdaniu, wierząc, że może kiedyś uda mi się zbliżyć do głębokich pokładów znaczeń tekstu Joyce’a.
Kiedyś przypadkowo na kanale „Kultura” zobaczyłem performance Piotra Żylińskiego, który czytał przez ponad godzinę „Transatlantyk” Witolda Gombrowicza i popijał przy tym jakiś tajemniczy płyn z dużej karafki. Z czasem czytanie zamieniało się w coraz większy bełkot, ale jaki był koniec eksperymentu niestety nie wiem, bo usnąłem – program nadawany był późną porą. Chodziło mi po głowie, że skoro ballada „Finnegan Wake” z 1850 roku to historia lubiącego whisky Tima Finnegana, który spadł po pijanemu z drabiny, zabił się, ale powstał, to może jest to właściwy trop, by pojąć świat Joyce’a. Nabyłem zatem irlandzką, a jakże, whisky, zamroziłem lodu i, po rozmaitych próbach wokalnych z czytaniem tekstu, które mnie zadowoliły tylko częściowo, rozpocząłem eksperyment. Nie chcę w tym miejscu zachęcać do niecnego procederu spożywania alkoholu w czasie lektury „Trenu”, ale zapamiętałem wrażenie oświeconego stanu umysłu, gdy menisk brązowego płynu w butelce przekroczył połowę objętości Jamesona. Miałem przygotowane do dzieła swoje ulubione pióro – dużego Watermana, którego otrzymałem kiedyś od pięknej kobiety – i zacząłem notować. Z każdą kolejną szklaneczką szło mi lepiej i jasność była większa w mojej głowie - do tego stopnia, że nawet nie wiedziałem, kiedy przytuliłem czoło do chłodnego pulpitu biurka i zasnąłem snem sprawiedliwego.
„I get knocked down, but I get up again. You’re never gonna keep me down” – śpiewał zespół Chumbawamba w piosence “Thubtumping”. Może i o to chodziło w historii z Timem Finneganem. Zostałem pokonany, padłem, rzec można, ale się podniosłem. I mimo bólu dojmującego, sięgnąłem po zapiski z mojej nocy nad „Finneganów trenem”. I nic zgoła z nich nie pojąłem. Litery składały się tam w wyrazy, przy których tekst Joyce’a to szczyt przejrzystości, a z czasem zmieniały się w wykres podobny do zapisu elektroencefalogramu, co też, jeśli ktoś ma ochotę, można interpretować symbolicznie jako zrobienie wody z mózgu, obraz totalnej paranoi, w jaki wpędził mnie alkohol i lektura Joyce’a. Proszę zatem moje czytelnicze eksperymenty potraktować jako przestrogę, że „Finneganów tren” i irlandzka whisky, to nie jest bezpieczna mieszanka. Ale że moja mentalność kaskadera każe mi brać na barki coraz większe wyzwania, to już kombinuję, jak się łączy irlandzka proza z polskim, czystym żytem w płynie. Wszak bliskość tych dwóch nacji nie podlega dyskusji.
Oczywiście cała powyższa historyjka to unik, bo cóż mądrego można napisać o dziele Joyce’a? Przeczytałem kilka mądrych analiz i pomyślałem, że to trochę jak o filmach Jodorovskiego wypowiedział się Arabal, że gdyby zrozumiał jego filmy, to by mu się przestały podobać. Właśnie tajemniczość tekstu, gra językowa, polegająca na zejściu do nieprawdopodobnych pierwotnych lingwistycznych form, do jakiegoś ultrajęzyka wraz z graficznym gestem, może czytelnika urzec jako sama w sobie. Poczuć ten szum, bełkot, ten wszech język, wypływający spod racjonalizmu, a przede wszystkim spod pragmatyzmu, który skazuje komunikat na sprowadzenie jedynie do funkcji użytkowej – oto co może najważniejsze w czytaniu „Finneganu trenu”. To zdaje się sam Joyce powiedział, że o ile „Ulisses” jest powieścią dnia, o tyle „Tren” jest „powieścią” nocy. Idąc tą pijacką alegorią, którą zastosowałem powyżej, wyobrażam sobie „Finnegan’s Wake” jako karczmę u stóp wieży Babel; karczmę, gdzie mieszają się w nocnym gwarze dźwięki, znaki, słowa i litery. Po środku tej karczmy siedzi Joyce i zamiast wyłapywać sensy, zapisuje szum – szum, który ma początek w Zatoce Dublińskiej, gdzie pojawia się jako początek i koniec Budowniczy Finnegan, gdzie pojawia się mowa jako ojczyzna i narodowy mit, a wszystko wyłania się z boskiej magmy słowa, słowa mającego moc tworzenia, słowa stojącego u zrębów każdej cywilizacji.
Co do przekładu, to wiem, że Krzysztof Bartnicki wykonał niesamowitą pracę, próbując zbliżyć polszczyznę do języka Joyce’a. Dzięki temu olbrzymiemu wysiłkowi możemy dziś poczuć tę niesamowitą językową ucztę. Nie zamykam sobie drogi do pojęcia „Finneganów trenu” i czekam na książkę, która opisze i przybliży nam świat myśli Joyce’a ( zapowiedź takiej książki – przypisu autorstwa Bartnickiego i Katarzyny Bazarnik już istnieje). Ale póki co – pozwólcie mi radować się tym brzmieniem, tym słowem abstrakcyjnym, tą literaturą w stanie czystym i dźwiękiem. Pozwólcie mi brnąć pod tego tekstu prąd, nie wiedząc dokąd mnie on zaniesie.

wtorek, 20 marca 2012

Fałszywy dokument - detektyw Lapsus na tropie

Za początek mockumentu samozwańczo uznaję rok 1938 i słynne słuchowisko Orsona Wellesa pt. "Wojna światów" wg Herberta George'a Wellesa. Reżyser wywołał zbiorową panikę, po tym jak dokonał adaptacji powieści w taki sposób, jakby to był reportaż na żywo z nalotu Marsjan. Od tego czasu dokument i fikcja zaczęły nam się mieszać kompletnie, a dopełnieniem tego zjawiska będzie uwieńczenie mockumentalnego "Wyjścia przed sklep z pamiątkami" Oskarem za najlepszy długometrażowy film dokumentalny (http://anabee.filmaster.pl/notka/oscary/).Mockumenty to fikcyjne filmy udające rzeczywistość. Ten gatunek od pewnego czasu jest dosyć popularny. Chciałbym tutaj zwrócić uwagę na to ciekawe zjawisko.

Formę mockumentalną szczególnie upodobali sobie twórcy horrorów. Pewnie takim radiowym przypadkiem jest właśnie "Wojna światów", bo udawanie dokumentalnej rzeczywistości świetnie się sprawdza, jeśli chodzi o straszenie ludzi. "Blair Witch Project", "Rec" czy słabe "Paranormal Activity" są na to najlepszymi dowodami. Ale mockumenty to nie tylko filmy grozy, mamy mockukryminał - "Człowiek pogryzł psa", mockukomedie - "Borat' albo "Bruno", mockubiografię - mistrzowski "Zelig" Woodego Allena czy "Zagadka Gertrudy Stein" ( film niejakiego Phillipe'a Mory, stawiający tezę, że Gertruda Stein żyje i odżywia się odmładzającymi roślinkami w Himalajach; swoją drogą najgorszy film zeszłego roku, nawet WCK nie wytrzymało konkurencji).
Ale póki Sasha Baron Coen jest Boratem, Johnattan Bell Alicją B. Toklas - przyjaciółką Gertrudy Stein z filmu Mory, a Benoit Poelvoorde odgrywa tylko diabolicznego zabójcę Bena, to jeszcze wszystko gra. Gorzej się robi, gdy Jaromir Nohavica w "Roku diabła" to Jaromir Nohavica, a Banksy to Banksy (chyba że wcale nie!).
Peter Zelenka zrobił coś takiego już na studiach - bohaterami filmu "Mnaga - Happy End"( http://filmaster.pl/film/mnaga-happy-end/) uczynił autentycznych muzyków czeskiego zespołu, grającego alternatywną muzę, "Mnaga a Zdrop". W filmie jest ukazane jak mechanizmy show biznesu kreują gwiazdy tak zwanej niezależnej sceny - skład zespołu tworzony jest na zasadzie castingu, gdzie członków grupy dobiera się na podstawie wyglądu (tak przecież powstają boys bandy), a "muzycy" nie mają pojęcia o graniu i śpiewaniu. Zelenka rozwinął po mistrzowsku ten temat w filmie "Rok diabła", gdzie Jaromir Nohavica, Karel Plichal, Jaz Coleman (lider "Killing Joke", uważający się za Czecha), muzycy folkowego "Czechomora" , wszyscy grają tutaj siebie. Wszyscy oprócz holenderskiego reżysera Jana Holmana (gra go czeski filmowiec Jan Prent), który wyleczony z alkoholizmu poprzez wiarę przyjeżdża do Czech, aby zrozumieć fenomen, bo ponoć u naszych południowych sąsiadów leczenie nałogu jest możliwe bez udziału Pana Boga. Tutaj spotyka Jaromira Nohavicę i powstaje film-żart tak bogaty i wielowątkowy, że aż trudno uwierzyć, że to wszystko może trzymać się kupy. Jednak jest tutaj jeden element scalający - to muzyka, wspaniała, kolorowa, różnorodna muzyka.
Czy jest zatem "Rok diabła" dokumentem, mockumentem czy fabułą? Cholera wie. Jedno jest pewne - prawdy życiowej w tym filmie nie ma za grosz. Sam Nohavica mówi o swoim filmowym wizerunku tak: "Po jego obejrzeniu sam jestem zdezorientowany. Nie wiem, co mam o sobie myśleć". W "Roku diabła" obowiązuje jedynie prawda sztuki.
Okazuje się, że "Wyjście przed sklep z pamiątkami" nie jest wcale tak oryginalnym w swojej formule maksymalnego zbliżenia do rzeczywistości. Myślę, że w wypadku tego filmu głównym bohaterem nie jest ani street-art, ani postać Banksy'ego. Oczywiście bardzo istotny jest tutaj fenomen sztuki ulicznej, to na nim opiera się wizualna siła filmu - szybki puls wielkich miast i ludzie wykorzystujący wielkomiejską przestrzeń do wyrażania siebie. Jednak wg mnie głównym bohaterem jest tutaj Thierry Guetta, który zmienia się z czasem w gwiazdę street-artu Mr. Brainwasha. Kim jest Thierry Guetta, czy istnieje naprawdę? Oto właściwy trop (podobnie jak filmowiec Jan Holman w "Roku diabła"), pokazujący, że "Wyjście przed sklep z pamiątkami" to fikcja udająca dokument. Nie chodzi w tym filmie o prezentację fenomenu street-artu, ani nawet twórczości Banksy'ego, ani nawet czy bohater "Essential Killing" odnalazł się przykuty do ogrodzenia obok kolejki w Disneylandzie. Nie. Ten film jest ironicznym komentarzem do mechanizmów show biznesu. I pewnie nie miałoby żadnego znaczenia, czy to dokument, mockument, czy jeszcze co innego, ale,jak mówił Bohumil Hrabal, rzeczywistość odkręciła swoje magiczne kurki. Członkowie Akademii nominowali film Banksy'ego w kategorii dokumentu. Czym jest Oskar dla każdego filmowca, tłumaczyć nie trzeba. Zatem - czy to Banksy zakpił sobie z szacownego grona, czy oni kpią sami z siebie, czy postanowiono nagrodzić film, który nie mieści się w żadnej stworzonej przez Hollywood formule? Po raz kolejny gatunkowe, amerykańskie kino superprodukcji dostaje szyderczego kopa od ludzi nie myślących kategoriami, ile kosztował i ile zarobił dany film. Thierry Guetta znowu górą!