Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 30 czerwca 2020

"Biały, biały dzień" - refleksja około filmowa.

Ostatni raz w kinie byłem 27.02, cztery miesiące temu. Normalnie na liczniku miałbym około 50 filmów - do tej pory przez dwa pierwsze miesiące 2020 obejrzałem w kinie czternaście filmów. Powróciłem do OKF tydzień po otwarciu, by obejrzeć islandzki, kameralny dramat poświęcony żałobie.
Na sali pięć osób, termometr wykazał 36 stopni. Maseczki, żele, ale jak tu się oprzeć. Ten film inaugurował rok temu festiwal Nowe Horyzonty. Tłumy ludzi przewalające się między piętrami Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu na przełomie lipca i sierpnia w poszukiwaniu najlepszych wrażeń i unikalnych filmów, których nie sposób obejrzeć w kinie. Dlatego staram się we Wrocławiu odpuszczać filmy, które trafią do dystrybucji. Szukam tam perełek, długich, wielogodzinnych seansów jak "White Noise" albo Lav Diaz.
Każdy seans powinien być magiczny - odkrywać coś jedynego w swoim rodzaju, wyjątkowego. Tyle zrozumiałem przez ten czas.
Indywidualizm twórcy jest tym elementem, który zamienia widowisko w magię.

Taki jest film  Hlynura Pálmasona.
Zatopiony w mlecznej mgle, malarsko sfilmowany "Biały, biały dzień" jest osobistą opowieścią o żałobie i ludzkich relacjach w jej kontekście.
I do takich filmów ograniczę swoje postpandemiczne wizyty w kinie. Resztę można z Netflixa, na 50-calowym telewizorze. Kino powinno być magią i świętem. TV i internet to proza życia.

sobota, 6 czerwca 2020

Zenon Sakson "Zaczarowany uber" - nierecenzja

Uber ponad, uber Poland, Mexico uber
Zaczarowana dorożka, zaczarowany dorożkarz, zaczarowany koń K.I.Gałczyński

Przeczytałem książkę „Zaczarowany uber”. Książka to zbiór. Zbiór odlotów. Zbiór jazd. Zbiór odjazd. Zbiór odjazdów. Napisał ją Zenon Sakson.

Kim jest Zenon Sakson? Jedyna pewna rzecz, że nie wiem, kim jest. Wiem, że nic nie wiem o Zenonie Saksonie. Nie wiem nawet, czy naprawdę istnieje. Czy nie jest to kolejny bot stworzony przez przywódcę Ha!artu, Mareckiego i jego lewicująco-lewitującą szajkę? Jak wspomniałem wyżej, nie wiem. Na skrzydełku napisano, że Zenon Sakson urodził się 1951 roku w Warszawie i był represjonowany przez komunę, więc wyemigrował do Meksyku. Te dwa światy przenikają się zgodnie z regułami realizmu magicznego na kartach opowiadań Saksona. Ale nazwisko sugeruje anglosaskie korzenie – czy objawia nam się tutaj podróżnik na miarę sfazowanego przez Kurtza Josepha Conrada? Tajemnica goni tajemnicę, bo nazwisko może przywodzić na myśl saksofon, „Saksofonistę” Wojtka Kowalskiego z Częstochowy i legendę brytyjskiego heavy-metalu, zespół „Sakson”. Zenon to może Laskowik, legendarny kabareciarz z Poznania? Dlaczego Zenon? Może z Elei Zenon, który wedle Wiki „ był uczniem Parmenidesa i należał do szkoły eleatów z Elei. Doskonalił sztukę prowadzenia sporów, którą rozumiał jako wykazywanie na drodze samego zestawiania pojęć prawdy własnej i cudzego fałszu”? Już sam autor nastręcza mi zbyt wiele problemów, by o tej książce pisać, a co dalej?

Dalej jest już tylko gorzej i trudniej. Zapętlenia na linii polsko-meksykańsko-saksońskiej tworzą odnogi i plączą się w gordyjskie węzły psychodelicznego rock'n'rolla w wykonaniu „Tito & Tarantulla”. Nie mam zamiaru tego porządkować, ponieważ nie chcę od razu zwariować. Powiem tak, tak mówią ludzie prozaiczni i przyziemni, a tego mi właśnie potrzeba w tym momencie pisania o uberowych jazdach Zenona Skasona, więc powiem tak: hipstertwo miesza się tutaj z dresiarstwem, klerykalizm i dewocja z wyziewami piekielnych otchłani, postkomunistyczny inżynier Karolak z „Cannibal Holocaust” i canabis, miasteczko Macondo z „Milczeniem bar(m)anów” (ewentualnie braminów). Jest to „Narcos” i podróż na San Escobar, polską republikę ubera, w stylu „Easy Rider”. Wszystko nie wiadomo po co. Z dylematu „śmiać się czy płakać” wybieram bramkę numer jeden, chociaż wiem, że za nią znajduje się Zonk.

Zenonie Saksonie, nawet nie pytam, co brałeś, bo psychodelicznym okiem pana Kleksa wpuszczonym w zakrętas twego hipokampa widać, że wszystko na raz. Poza tym nawet nie wiem, czy istniejesz, więc pozostaje mi wiara i ta książeczka. Wszyscy dziś i tak płacą kartą. Miłej lektury.

piątek, 5 czerwca 2020

Shoah reż. Claude Lanzman. Refleksja.

SHOAH reż. Claude Lanzman
Od 1986 roku, co kilka lat wracam do niego. Przypominam sobie.
Ten dokument o Holokauście trwa ponad 9 godzin i powstawał wiele lat – wiele lat podróży, poszukiwania świadków, poszukiwania prawdy – głównie w Polsce.
Ten film to jedna wielka konfrontacja, konfrontacja prawd. Wypowiadają się ofiary. Wypowiadają się oprawcy, wypowiadają się świadkowie. Wszystko po to, by zobaczyć prawdę.
Czy się udało?
To bardzo bolesny film dla Polaków. Bolesny, ale przez to tak ważny. Stworzyliśmy sobie mity o Polsce sielskiej i anielskiej i bohaterskiej, złotopszczołej Polsce kołodziejów. Ten dokument pokazuje jak odległe jest to wyobrażenie od mitu – mit nie jest prawdą.
Trzy małpki – nie widzę zła, nie słyszę zła, nie mówię zła.
Wtedy ocaleję.
Ludzie ocaleli. Przyszli na puste miejsca, zajęli puste domy i mieszkania. Cieszą się, że widzą Szymona Srebrnika, który jako chłopaczek śpiewał piosenkę zakuty w kajdany i ocalał. Ale czy chcą, żeby powrócił? Ta jego samotność w tłumie pod kościołem. Jakby nic się nie zmieniło. Przecież nikt nie zrozumiał tego, co się stało. Ofiary pozostały ze swą samotnością.
Dla świadków liczy się tu i teraz.
Kto jest winny?
To jest dobre w tym dokumencie, to jest w tym dokumrencie najlepsze, że unika łatwych diagnoz i odpowiedzi. Tak łatwo dać ponieść się fali emocji.
Widzę tych winnych – głód, bieda, ciemnota, zazdrość. Zło zawsze ma swoje źródło w pojęciach. Nie umiem być sędzią tych ludzi. Spotykałem tych, którzy tylko mówią. Wiedzą co by zrobili, jak się zachowali, jak ratowaliby dzieci z komór gazowych. Tego wtedy nie było. Było milczenie. Jedyny gest miłosierdzia, to gest podrzynania gardła. Za chwilę, gdy wjadą na teren Treblinki, nie będzie już na to szans. Nikt nie wierzył w to , co się działo, nawet ofiary. Nawet ten gest kolejarza był fikcją.
Nie potrafię być sędzią tych ludzi i uważam, że Lanzman też nim nie jest. Nie jest nim Henryk Grynberg w filmie Łozińskiego.
I pod koniec pojawia się postać Jana Karskiego. 'To nie był świat”. Widział tylko getto. Przychodził tu z innego wymiaru, przychodził w wymiar czegoś innego, czegoś , co można porównać do piekła. Piekło na Ziemi. Tego nie da się pojąć. Karski też tego nie pojmuje. To nie jest bohaterski opis Edelmana czy Moczarskiego. I to jest najbliższe prawdy. To jest obok nas. To jest utajona potencja. Że żyjemy obok piekła i nie jesteśmy tego w stanie unieść, nie jesteśmy w stanie tego zobaczyć. Zobaczyć prawdy.
To był ten sukces zła. Stworzyć fikcję. Stworzyć prawdę, która tę fikcję przerosła.
Tak łatwo mówić. Ale wszystko pozostanie fikcją także w tych słowach.
Dlatego jest tak ważne, żeby ten film zobaczyć.
Nie dla prawdy. Dla tej przerażającej fikcji, która przerosła rzeczywistość. Żeby zobaczyć, co kryje się za kurtyną antysemityzmu, wrogości, zawiści, zazdrości. Żeby zobaczyć to w sobie.
I nie pouczać. Tandetna dydaktyka na nic się tutaj zda. 
Shoah to część tej ziemi. Mojej ziemi. Ziemi, którą kocham. Koniec.

piątek, 15 maja 2020

Krótko o "Grze" Rubena Ostlunda


Gra w grę 


Dawno nie wstrząsnął mną żaden film tak jak „Gra” Rubena Ostlunda z 2011 roku, obejrzany dzięki Arte. Znany już bardzo dobrze z „Turysty” i „The Square” Ostlund w filmie tym jest bezkompromisowy i niepoprawny w nadzwyczajny jak na skandynawskie warunki sposób. Nawiązuje przy tym do najlepszych i najmroczniejszych filmów Hanekego.

Zaczynamy w galerii handlowej, gdzie mali chłopcy zostają posądzeni o kradzież telefonu przez starszych, ciemnoskórych chłopaków, którzy prezentują się jak młodociany gang emigrantów.Emigranci terroryzują chłopców z dobrych rodzin. Poddają ich opresji i kolejnym próbom psychicznej przemocy, unikając konsekwentnie przemocy fizycznej. To właśnie jest tytułowa „gra”, balansowanie na krawędzi przemocy psychicznej i fizycznej – chodzi o to, by nie przekroczyć tej cienkiej granicy i przy tym zadać jak najwięcej bólu i upokorzenia. Równolegle do podróży chłopców przez Goeteborg, Ostlund pokazuje absurdalną sytuację z pociągu, gdzie w przejściu ktoś postawił kołyskę – dramat chłopców i dramat obsługi pociągu zostają zrównane. System precyzyjnych norm tak samo traktuje terror jak złamanie dokładnych procedur w pociągu, tylko że chłopcy są gnębieni przez swoich nieletnich prześladowców, a obsługa pociągu przez kołyskę, która nikomu nie zagraża. To zrównanie dwóch bezradności pokazuje absurd systemu. Chłopcy są dręczeni w biały dzień w miejscach publicznych. Obrona ich przez pasażerów jest pozorna – nikt nie ma odwagi, by przeciwstawić się przemocy, także z tego powodu, by nie zostać oskarżonym o nietolerancję. Widz także jest w matni, spodziewając się najgorszego – Ostlund umiejętnie wprowadza nas w klimat horroru, a raczej horrorowej groteski, dotkliwej tym bardziej, że dotyczy dzieci.

Ostlund pokazuje w swoim filmie jak bardzo niebezpieczny stał się ten świat, gdzie precyzyjne normy nie radzą sobie z tym, co przychodzi doń z zupełnie innej rzeczywistości, ze świata notorycznej walki o dominację. Nie jest to film łamiący tabu w temacie emigrantów. Pokazuje natomiast jak świat Zachodu brnie w ślepy zaułek kłamstwa – kłamstwa o świecie sprawiedliwości, równości i bezpieczeństwie oraz naszej bezradności.

piątek, 1 maja 2020

O filmach Jana Nemca - "Diamenty nocy" "O uroczystościach i gościach"


Mroczny urok myśliwych - parabole filmowe Jana Nemca.

Widziałem tylko dwa filmy tego reżysera, jednego z czołowych przedstawicieli czechosłowackiej Nowej Fali, oba powstały w przeddzień Praskiej Wiosny. „Diamenty nocy” 1964 i „O uroczystościach i gościach” 1966, bo o nich mowa to filmowe parabole, które dziś zaczynają nabierać znów uniwersalnych sensów. Nie będę wnikał tu w strukturę filmową, ani opowiadał o twórcach i aktorach. Skoncentruję się na sensach – po pierwsze by nie przynudzać i być zwięzłym, po drugie by zachęcić do odkrycia na nowo tych obrazów, gdyż ich alegoryczna wymowa jest uniwersalna, ale także uderzyła mnie aktualność obu filmów.

„Diamenty nocy” to nietypowy obraz wojenny. Dwóch chłopców ucieka z transportu do obozu zagłady. Obraz jest pełen symboliki i oniryzmu – nie chodzi o sam klimat wojny i osaczenia. Nemec koncentruje się na samotności uciekinierów we wrogiej przestrzeni. Właściwie mało jest tutaj historycznych odniesień, które wskazywałyby konkretną sytuację historyczną. Reżyser wprowadza nas w sytuację egzystencjalną – samotność, strach, głód, elementy czysto zwierzęcego instynktu są przełamywane przez surrealistyczne wizje, retrospekcje i marzenia, które kontrastują swym ludzkim wymiarem z sytuacją zaszczucia. W pewnym momencie przywołany zostaje motyw polowania. Miejscowi ludzie uczestniczą równolegle w nagonce, kórej obiektem są chłopcy. Pogoń kończy scena biesiady, która tradycyjnie wieńczy polowania. Chłopcy, w zasadzie dzieci stają się myśliwskim trofeum, natomiast myśliwi stają się drapieżnikami fetującymi swój łup. Element animalny bierze górę nad ludzkim – radość ze schwytania bezbronnych i uczta są tryumfem odczłowieczenia, braku współczucia czy choćby rysy litości.

Czy można sobie wyobrazić bardziej niepokojącą wizję? W dwa lata póżniejszym filmie „O uroczystościach i gościach” ton kafkowskiwego horroru wybrzmiewa jeszcze bardziej. Niby sielankowa sytuacja – rozbawiona grupa udaje się na łono natury, po drodze odbywa się piknik i kąpiel w strumieniu. W pewnym momencie pojawiają się tajemniczy przewodnicy, którzy zmuszają grupę kobiet i mężczyzn do dziwnych zabaw, które mi przypominały eksperymenty Zimbardo z więźniami i strażnikami. Grupa ta nieco kojarzyła mi się ze świtą Wolanda z „Mistrza i Małgorzaty”. Ta drama ma u Nemca iście diabelski wymiar i symbolizuje ubezwłasnowolnienie podróżnych. Od tej pory są zdani na łaskę swych gospodarzy. Wszyscy docierają w końcu na polanę, gdzie ma dojść do uczty wydanej przez ważną osobistość – jej ważność podkreślona jest białym garniturem, podczas gdy reszta gości jest ubrana w ciemne kolory. Wszyscy ucztują i są zadowoleni, ale sielanka jest pozorna. Gospodarz co chwila ma wątpliwości, wydaje się drobiazgowy – wszyscy muszą się tutaj dobrze bawić. Nie ma zgody na niezadowolenie. Jedna osoba się wyłamuje i opuszcza spotkanie. Rozpoczyna się polowanie. Korowód pijanych myśliwych rusza w pościg.

Polowanie i uczta – te dwa elementy łączą „Diamenty nocy” i „O uroczystościach i gościach”. Oba filmy balansują na krawędzi surrealizmu i groteski. To jest cecha dość charakterystyczna dla czechosłowackiej Nowej Fali – pozorny realizm sytuacji, który niepostrzeżenie wkracza w klimat kafkowskiego horroru. Ludzie ukazani przez tego twórcę z egzystencji wchodzą w instynkt i dostajemy już tylko dwa instynkty – łowcy i ofiary. Ta paraboliczna wymowa owych „nieludzkich” polowań staje się zobrazowaniem „nieludzkiego” systemu, w którym funkcjonujemy. I ta paraboliczna wymowa o zniewoleniu i polowaniu, o ścigających człowieka psach i myśliwych ma dla mnie uniwersalną wymowę. To dzieje się tu i teraz. Nie tylko w przededniu Praskiej Wiosny.

piątek, 24 kwietnia 2020

Derek i After life. Ricky Gervaise - refleksja

Derek i After life

Znajomi, których interesuje trochę moje zdanie nt. filmów, wiedzą, że seriale to nie do końca moja bajka. Regularnie sprawdzam rzeczy, które robią zamieszanie – na ogół się rozczarowuję. Wyjątkiem jest dla mnie nurt „comedy noir” - użyłem tego zwrotu na swój użytek, dla określenia tego, co łączy śmiech i powagę, a przede wszystkim jest doprawione nutą czarnego humoru. Tak było w przypadku „Breaking bad”, wcześniej „Twin Peaks” i długo, długo nic. Nie brały mnie „House of Cards” czy inne hity, gdzie także sporą garść czarnego humoru można było znaleźć. Nawet taki „Shameless” mnie trochę znudził. Ale polubiłem z dużym poślizgiem amerykańskie „Biuro”, polubiłem i to bardzo. Niby megaśmieśzne a jednak serio i jeszcze ten typ, którego gra Steven Carell- niby beznadziejny ale da się lubić. Nie wiedziałem, że pierwowzór dla amerykańskiego Biura stanowił serial z 2001, dzięki któremu zaistniał angielski komik, Ricky Gervais.
Przypadkowo ostatnio natknąłem się na oryginalną opinię na temat serialu Gervaisa z 2012 „Derek” i wsiąknąłem w ten sitcom/niesitcom. Formuła niemal identyczna jak w „Biurze” , czyli jest to trochę mockument, tyle że w „Biurze” było to życie zawodowe pracowników korporacji a w „Dereku” jest to Dom Pomocy Społecznej, mówiąc po naszemu. Podobną formułę wykorzystał film”Co robimy w ukryciu”, gdzie grupa filmowców śledzi życie wampirów – wszyscy znajomi kinofile wiedzą jak lubię ten film. W ogóle formuła mockumentu mnie bierze na całego od czasu filmu „Człowiek pogryzł psa” z genialnym Benoitem Poelvoorde w roli seryjnego mordercy, który odgrywa genialny filmowy monodram przed zszokowanymi filmowcami, rejestrującymi jego życie zawodowe.

„Derek” to autorski projekt Gervaisa. Omijałem jego twórczość szerokim łukiem, znając długie metraże tego twórcy – jego „Było sobie kłamstwo”, „Ghost town” czy ostatnio „Specjalni korespondenci” nie poruszyły mnie wcale. Z „Derekiem” było inaczej. Z jednej strony miejsce – Dom Spokojnej Starości, z drugiej postać głównego bohatera – upośledzonego Dereka, granego z niesamowitym wczuciem przez samego Gervaisa, z trzeciej silna postać kobieca – grana przez Kerri Goldiman kierowniczka tego pensjonatu, stojącego na skraju bankructwa, z czwartej całe panoptikum postaci drugo i trzecioplanowych – staruszków i odszczepieńców na czele z oblesnym Kevem. Hannah jest niesamowita bo jest to antykobieta sukcesu, poświecająca się dla innych bezgranicznie, jakby autor wlał w nią empatii za całą ludzkość, a jej sukces jest antysukcesem, mierząc dzisiejszą miarą – walka o podopiecznych, kontakt ze śmiercią i jej zrozumienie, nieciekawa sceneria i praca bez efektów materialnych po 16 godzin na dobę. Derek z kolei to ukazanie dobra w człowieku, który przez swój defekt jest na marginesie społeczeństwa. Komizm tej postaci wynika z poruszającej szczerości i akceptacji świata takiego jakim jest, znajdowanie dobra tam, gdzie tak trudno je zobaczyć – u kresu życia i wybaczania zła. „Derek” balansuje na skrajnościach emocjonalnych – odrażający poprzez postać wyrzutka i seksualnego neurotyka Keva, ponury nastrój i nawet zapach starości tego miejsca a z drugiej wypełniony oddaniem, bezinteresownością i miłością. W moim przekonaniu nikt tak nie opowiedział o Domu Spokojnej Starości czy o starości w ogóle.

After life mnie tak nie rozłożył emocjonalnie, choć też jeździ po skrajnościach, poruszając temat przedwczesnej śmierci, depresji i samobójstwa. Do tego alkoholizm, narkotyki i wulgaryzmy. Tony, dziennikarz małomiasteczkowego pisemka, przeżywa śmierć swojej żony i nie może wyjść na prostą w swoim życiu „after life” - przypominał mi mocno o świrze Koterskiego. Spotykamy znów tych samych aktorów i to było dla mnie bardzo miłe, bo jakoś potraktowałem ten film jako kontynuację „Dereka”. Fakt, że cykl sześciu odcinków jest bardzo nierówny, ale dla tej atmosfery rozpiętej na skrajnościach wiele mogę wybaczyć.

Dziś premiera drugiego sezonu „After life”. Znów będę się cieszyć i smucić.

środa, 22 kwietnia 2020

Recenzja książki "Polska przydrożna" Piotra Mareckiego wyd. Czarne


Ostatni taki trip

Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba, podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba! Tęskno mi, Panie! C.K. Norwid

Już nigdy nie będzie takiego lata M. Świetlicki

Przy drodze stała, podwózki nie chciała Bracia Figo Fagot

To są dwie książki. Pierwsza, „Polska przydrożna”, to ta wydana przez Czarne i spisana przez Mareckiego historia wieczoru kawalerskiego, który trwał dwa tygodnie upalnego i ostatniego takiego lata 2019 roku. Był apetyt: Przy drodze stała, podwózki nie chciała, jagód nie miała i grzybów nie miała, jak śpiewa wokalista popularnego wśród młodzieży przydrożnej zespołu Bracia Figo Fagot. Ostatni taki rajd przed wyrokiem urzędnika Stanu Cywilnego. Dlaczego tą pierwszą książką się rozczarowałem, powiem za chwilę.

Druga książka to ta wirtualna, która powstawała i powstaje cały czas na facebooku i instagramie i która ma wielu autorów, książka składająca się z komentarzy. Znając upodobanie wydawnictwa Ha!art i Piotra Mareckiego do literackich eksperymentów, jakim było choćby przetłumaczenie przez translator Google „Króla Ubu” Alfreda Jarry'ego, nie zdziwiłbym się, gdyby takie „komentarze do Polski przydrożnej” ukazały się drukiem. I ta druga książka spełniła moje oczekiwania poprzez swą niejednorodność, kontrast odbiorów i humor - często niezamierzony i nieświadomy, pisany z górnych rejestrów tak zwanych istotnych wartości.

Ale wróćmy do tej pierwszej książki, do papierowej „Polski przydrożnej”. Zapowiadał się reportażowo-poetycki erotyczny hardkor – coś w stylu „White Noise”, coś w stylu takich poetycko-filmowych reportaży Antoine'a dAgaty, penetrującego w przenośni i dosłownie burdele w najróżniejszych zakątkach świata. I to było dla mnie spore rozczarowanie, ponieważ książka jest zupełnie o czymś innym, a jedyną sceną erotyczną jest jak Marecki kąpie się nago w jeziorze – polski artystowski standard. Oczekujesz tabunów gotowych na wszystko Pań, a dostajesz gołego chłopa. Taki to miał być ten trip? Jak żyć? Dokąd zmierzasz, Polsko? I takie tam standardowe jęki rozpaczy wyrywały się z mej udręczonej duszy, gdyż ten tajemniczy świat dalej pozostanie „światem nieprzedstawionym”.

A „Polska przydrożna” to taka jazda po zapomnianych zakątkach, bocznych drogach i miejscach, które znaliśmy wcześniej z filmu „Arizona” Ewy Borzęckiej czy znanego dokumentu „Czekając na sobotę” - postpegerowska sceneria i zapomniane miejsca oraz ludzie. Do opisu tej podróży, która trwała prawie 5000 kilometrów, autor dodał własne zdjęcia, które stanowią ekwiwalent opisu krajobrazu, gdzie świat zatrzymał się na pograniczu komuny i kapitalizmu.

To są miejsca, z których się ucieka albo w których cały czas na coś się czeka. Te miejsca to setki dziwnych nazw miejscowości, o których mało kto słyszał, to tysiące starych szyldów, zapadających się lub remontowanych na okrągło budynków, gdzie życie walczy ze śmiercią – nic tutaj nie jest na stałe a perspektywa przyszłości wydaje się niewyraźna. Spotykani przez Mareckiego ludzie też tkwią w jakimś oczekiwaniu – tak, przekleństwo „Wesela” cały czas pozostaje u nas aktualne. Dla ludzi tych jeden świat przeminął, ale ten nowy jeszcze nie nadszedł albo, co gorsze, jest nie do przyjęcia.

Nie było dla mnie w „Polsce przydrożnej” szyderstwa. Dostrzegłem raczej swoistą nostalgię i niepewność. Niedawno spotkałem w takim miejscu rolnika, który modlił się o deszcz jak szaman, gdy dookoła nuworysze budują dacze i cieszą się słońcem. Przeszkadzała tym nowym i załapanym na nowoczesność sterta gnoju za stylizowanym na ludowo płotem. Ci nowi piszą pozwy, ściągają policję, gdyż ich Sobota ważniejsza, ich letniska nikt nie ma prawa zakłócić, ich relaksu nie może zabrać żadna epidemiologiczna mucha, kogut piejący o piątej rano, ani traktor ruszający w pole o świcie. Tutaj dostrzegam ów elment wspólny między tym starym i minionym a tym „mareckim” „less waste” światem bez plastikowych kubków. To przecież rolnik polski, mimo tych wszystkich przemian i kolektywizacji, nie mógł zdzierżyć marnotrastwa, to dla niego chleb był i pozostał świętością - „kruszyną chleba podniesioną z ziemi przez uszanowanie dla darów Nieba”. Mam wrażenie, że Marecki właśnie tego w „Polsce przydrożnej” szukał. Szukał i nie znalazł. W tym kontekście „Polska przydrożna” to pytanie o szansę na zmianę, jednak pozostaje ono zawieszone w próżni.

A co pozytywnego w tej książce? Jest to przecież dla nas propozycja bardzo aktualna w dobie pandemii – podróże bliskie lecz fascynujące mimo braku atrakcji wymyślonych dla zabicia czasu kanikuły przewalających się tłumów turystów. Wejście w pobliski krajobraz dla refleksji i kontemplacji tego, czego nie dostrzegamy w codziennym, zwykłym doświadczeniu życia. Gdy nie będzie nam tak prosto nawiedzać egzotyczne krainy i zamknięte plaże w Egipcie w promo „last minute”, pozostanie zawsze kamping nad pobliskim jeziorem i podróż bardziej do wewnątrz niż lans fotami na insta z eksluzywnych kurortów all inclusive. Dobrze to, czy źle? Ja to po prostu lubię i uważam taką turystykę za najlepszy pomysł. Szykuję swój rower na taki road trip bez celu i gps. Już nigdy nie będzie takiego lata. Ale będą inne, może lepsze.