Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 11 sierpnia 2020

"Patrick Melrose" Edward St Aubyn - wrażenia po pierwszych trzech częściach.

                                            wyd. WAB

Pierwsze trzy tomy cyklu "Patrick Melrose" weszły mi jak złoto. No, prawie. Stworzona w latach 90-tych historia dekadenta z wyższych sfer, dobrze oddawała klimat końca wieku. My poznaliśmy ją dużo później, dzięki serialowi. A szkoda. "Patrick Melrose" w swoich pierwszych odsłonach nie jest przepełniony elektronicznymi gadżetami i internetami. Uświadamia mi to jak wielka rewolucja technologiczna dokonała się w ostatnim ćwierćwieczu. Nawet narkotyki, które zażywa Patrick są analogowe. Tak samo wszystkie ekskluzywne gadżety, którymi się otacza - najlepsze artefakty i najlepsze posiłki i alkohole w najlepszych restauracjach. I udało się St Aubynowi oddać to dominujące w życiu głównego bohatera uczucie pustki. Pierwszy tom, "Nic takiego", to opis zepsutego świata i relacji z ojcem-potworem. Dekadencja i nuda wyższych sfer w pigułce pokazuje obraz faszystowskiego obozu w mikroskali rodziny - te demony czają się tutaj w pięknych rezydencjach. Łatwiej nam zrozumieć jak zło rodzi się w biedzie, ale to nie sprawa pieniędzy tylko diabłów, żywiących się ludzkim bólem. Oczywiście najbardziej poruszający jest element kazirodczej pedofilii. "Złe wieści" przesycone są narkotykami i śmiercią - martwy jest zarówno ojciec, czekający w domu pogrzebowym na kremację, jak i syn, który próbuje zaćpać na śmierć swoje traumy. Trzeci tom, "Jakaś nadzieja", to trzeźwy Patrick na ekskluzywnym przyjęciu, które wygląda niczym parada zombie. W moim rankingu po dwóch wstrząsających książkach ta trzecia wypada najsłabiej - jest najzwyczajniej przegadana. Miałem wrażenie, że autor nie ma pomysłu jak pociągnąć historię dalej i wypełnił karty martwymi postaciami i ich dialogami. Jedyny żywy pozostał Patrick, którego jest tutaj mało. Zresztą miałem podobnie podczas serialu - pierwsze dwa odcinki mnie wciągnęły niesamowicie, a w trzecim coś się zatarło. Ciekawe, co się stanie dalej.    

 Ostatnie dwie powieści z cyklu o Patricku M. - dekadencie i arystokracie z przełomu XX i XXI wieku. "Mleko matki" i "W końcu" to relacje z matką, Eleonore. Patrick nie ćpa, początkowo za dużo pije, ale także tutaj stawia sobie granice. Ma żonę, Mary, która jest kolejnym jego niedopasowaniem i dwóch inteligentnych synów. W obydwu tych tomach mierzy się z demencją, umieraniem, w końcu śmiercią matki. Obie książki trzymają poziom trzeciej powieści, "Jakaś nadzieja", ale daleko im do mroku i brutalności tomu I i II. Podobnie miałem z serialem - pierwsze dwa odcinki to były nokauty, do których w dalszych częściach nie było powrotu.

 Koniec sagi. 860 stron z trudną przyjemnością.

środa, 5 sierpnia 2020

Zdenek Jirotka "Saturnin" - wnioski.

W 2018 roku "Saturnin" Zdenka Jirotki wygrał plebiscyt Magnesia Literatura na czeską powieść stulecia. Nie Hrabal, nie Kundera, nie Pavel, nie Haszek, nie Skvorecky. Musiałem ją przeczytać. Stylizowana na angielską humoreskę w stylu "Trzech panów w łódce" Jerome K. Jerome'a powieść powstawała w czasie Protektoratu, w roku 1942. Jest to lekka opowiastka, czerpiąca z odwiecznego toposu sługi i pana, pełna klasycznego humoru we wszystkich jego tradycyjnych odmianach. Nie znajdziemy tutaj żadnej paraboli ani odniesienia do mrocznej scenerii II wojny światowej jak np. w "Pociągach pod specjalnym nadzorem", wywiedzionych z pacyfistycznej tradycji Haszka. Leszek Engelking, doskonały tłumacz czeskiej literatury, zwraca uwagę na fakt, że jedynym elementem, przywołującym wojnę, jest "zaciemnianie" jako ochrona przed bombardowaniem. Bezpretensjonalna, żywa proza wiele nam mówi o podejściu Czechów do swojej tradycji literackiej, ale też historia II wojny różni się w Czechach diametralnie od naszej. Wielka idea niszczyła polską substancję i skazywała nas na pożarcie. Oczywiście możemy dziś zarzucać innym obojętność i bierność, ale to my, Polacy, a nie np. Czesi, jesteśmy obarczani największą odpowiedzialnością za zbrodnie wobec Żydów i niewinne ofiary, będące efektem działań największego na świecie ruchu oporu przeciw hitlerowcom. Nieważne, że kolaboracja i transporty dotyczyły całej Europy. Nikt też nie chce słuchać o zrównanej z ziemią stolicy. Zamiast tego mamy dwa zwalczające się stada - czerń i tęczę. Odwieczne pole groteskowej bitwy. Nie-boże igrzysko.

sobota, 1 sierpnia 2020

"Żuławski. Szaman" Anna Szarłat - refleksja.

Szaman nie szatan

Wraz ze śmiercią Żuławskiego polska kultura straciła twórcę wyjątkowego. O takich ludziach pisze się dziś książki - Żuławski, Beksińscy. Takie ploty z magla o twórcach, którzy dla miłych pań pozostaną psycholami. Po ich śmierci tylko to nam pozostanie - ploty, babskie obgadywanie. Tym jest dzisiejsza kultura. Żuławski, Herzog, Tarkowski - twórcy bezkompromisowi, wierzący w swą artystyczną wizję, podporządkowujący sztuce swoje życie. Kocham ich filmy, które nigdy nie były pisane pod dyktando mód i wzorów. Anna Szarłat pisze o Żuławskim dobrze. Sfeminizowana, słaba i rozhisteryzowana kulturka mogłaby od "pani z magla" oczekiwać więcej - seksizmu, przemocy domowej, całego tego dzisiejszego zestawu jęków ku chwale poprawności i akuratności. Z książki wyłania się obraz postaci niejednoznacznej, skomplikowanej mimo całego skupienia na sobie i zalegającej duszę mgły zazdrości w zasadzie o wszystko. Gdyby był dostosowany i dopasowany nigdy nie stworzyłby takich filmów - filmów aktualnych swą metafizyczną prawdą. Anna Szarłat oddaje mu sprawiedliwość - miał najpiękniejsze kobiety, bo właśnie taki był. Okrutny, bezlitosny i jednocześnie pełen miłości i ciepła, a właściwie ognia, który spala na popiół - także najbliższych. Jak wytrzymał? Dzięki sztuce - ona pozostanie. Filmy i książki. Podczas lektury wracałem do tych wielkich dzieł - "Kobieta publiczna", "Na srebrnym globie", "Szamanka". I "Mowa ptaków" - zajechany przez syna scenariusz ojca. Tylko Andrzej Żuławski mógł wypełnić te sceny skrajnymi emocjami i wizją.

wtorek, 28 lipca 2020

Liberte reż. Albert Serra. Seans w opolskim kinie Meduza. Reminiscencja.


Nie chcę się wpuszczać w chore jazdy, ale fakt jest taki, że na Nowe Horyzonty Tournee pojechałem na rowerze do opolskiego kina Meduza. Jeden z nielicznych seansów "Liberte" Alberta Serry w Polsce - pornograficzne slow movie, jakiś filmowy paradoks, który nie powinien w historii sztuki filmowej zaistnieć, ale zaistniał.

Po pierwsze - dlaczego muszę jechać 100 kilometrów na rowerze (w sumie prawie 200 w obie strony), żeby zobaczyć "Liberte"? Tak - w Częstochowie kino artystyczne, kino prowokacyjne istnieje marginalnie. Wszystko tutaj dzieje się w duchu tęczowej poprawności, na zasadzie "tęczę mamy na ustach, a browning w kieszeni", więc w imię tej poprawności wykluczamy ile wlezie. Tak, czuję się wykluczony. Tak, czuję się zmarginalizowany w tym mieście bez serc i bez ducha. Wiem, że lepiej nie będzie. Wystarczy.

Za to cieszę się, że pojechałem do tego kina w Opolu. to był dla mnie autentyczny szok - parter w typowym bloku jako niszowe kino dla kilkunastu osób. Coś pięknego. Kino stworzone przez wielbicieli dla wielbicieli. Kilka zdjęć.
To było takie budujące, że można. Co z tego, że nie w moim mieście?

Na seansie "Liberte" była nas oczywiście trójka znajomych. Może i dobrze w dobie pandemii. Do samego filmu, będącego opisem skatologii i seksualnych wynaturzeń , nie potrafię podejść w sposób entuzjastyczny. Film, który przedstawia "liberte" - jedno z haseł rewolucji francuskiej - pokazuje bardziej piekło niewoli, piekło seksualnego uzależnienia, piekło przymusu ciągłej transgresji niż wolność. Serra zamęcza widza tą nudą uwięzionych aktorów, którzy na przemian  dla siebie stają się obiektami do oglądania i widzami. W gruncie rzeczy "Liberte" to nie artystyczna pornografia w duchu slow movie ale slow movie o naturze pornografii, która staje się okrutną nudą naszych czasów.

Ale chciałem ten film obejrzeć, bo pożądam tego, co wyjątkowe, jednostkowe, autorskie. A każdy film Alberta Serry jest właśnie taki.

poniedziałek, 13 lipca 2020

"Smak pho" reż. Mariko Bobrik - opinia.




Wietnamczyk w Warszawie - bohater filmu "Smak pho" - jest kucharzem w orientalnej restauracji i ojcem samotnie wychowującym 10-letnią Maję. Restauracja, w której serwował swoją specjalność, zupę pho, zmienia swój profil na sushi. Dla bohatera jest to porzucenie zasad, których do tej pory się trzymał, właściwie zdrada wietnamskiej tożsamości. Film pokazuje jak ścierają się świat dziecka, pragnącego zintegrować się z polską rzeczywistością, być taką jak rówieśnicy i ojca, który tęskni za ojczyzną.

Punkt wyjścia jest bardzo ciekawy, gorzej z realizacją. Reżyserka bowiem nie tworzy na ekranie osobistego dramatu dwojga ludzi wobec obcej rzeczywistości, a opowiada ckliwą historię rozpiętą między filmem dla dzieci a dokumentem o życiu dwójki bliskich ludzi. Infantylność wrażenia potęgowała u mnie muzyka jak z programu dla przedszkolaków. Marice Bobrik nie udało się wyjść poza lekcję integracji dla szkoły podstawowej. Szkoda. Szkoda tym bardziej, że ciekawe i klimatyczne zdjęcia, ukazujące Warszawę jak z lat 90-tych, mają swój urok. Dla nich warto.  No i są w tym filmie przebłyski prawdy spod warstwy zwietrzałego lukru - bohaterowie mają w sobie potencjał, by powiedzieć więcej o swoim życiu. Niestety - debiutująca reżyserka nie poradziła sobie w pracy z naturszczykami. Okazało się to zbyt trudne wyzwanie.

sobota, 11 lipca 2020

"Nasz czas" reż. Carlos Raygadas - opinia.

"Nasz czas" - kino jako intymny pamiętnik. Blisko 3 godzinny osobistej wiwisekcji kryzysu rodziny. Na ekranie widzimy Raygadasa i jego bliskich jako ich samych i widzimy jak zacierają się granice między filmową fikcją a rzeczywistością.

Rok temu po seansie na Nowych Horyzontach pisałem tak: "Nasz czas" reż. Carlos Reygadas Osobiste kino Reygadasa to w tym przypadku rodzaj pamiętnika. W filmie główne role zagrały autentyczne postaci - reżyser, jego bliscy i przyjaciele. W przepięknie sfilmowanej scenerii meksykańskiego rancza rozgrywa się dramat rozpadającej rodziny. W przeciwieństwie do "Siedzącego słonia" depresja bohaterów rodzi się w pięknym krajobrazie i dostatnim życiu. Raygadas tworzy, mimo poetyckich ujęć, bardzo realistyczny, w przeciwieństwie do jego wcześniejszych filmów, obraz relacji międzyludzkich. Ważną, w zasadzie symboliczną rolę odgrywa z pasją sfilmowana natura, która staje się jednym z bohaterów dramatu. Bardzo lubię takie osobiste, niezakłamane kino, ale nie zawsze efekt jest tak przejmujący. Przykładem takiej pułapki był przecież film Abla Ferrary "Tommaso", gdzie nie wszystko się udało 8/10

Raygadasowi się udało!

czwartek, 9 lipca 2020

Filmy 2020

26. "25 lat niewinności" reż. Jan Holoubek Obowiązek obowiązkiem i nie jest to kolejna filmowa biografia w stylu "Bogów" - gładka i przewidywalna. To podobało mi się najbardziej, że film o Tomaszu Komendzie jest zrobiony z mozołu każdego z 6540 dni, które jako pedofil-morderca spędził za kratami - czyli w hierarchii więziennej istota równa karaluchowi. Co uwierało? Najbardziej to, że nie pokazano dobrze mechanizmu terroru - dlaczego w śledztwie przyznał się, że był tam, gdzie być nie mógł, bo do zbrodni nie przyznał się nigdy. .Komenda prócz matki i najbliższych nie miał po swojej stronie nikogo. Dopiero po kilkunastu latach znaleźli się ludzie, których po prostu ludźmi warto nazwać. Reszta to my - winni i nieosądzeni, cieszący się życiem, gdy cierpią niewinni - tak, odebrałem ten film jako oskarżenie społeczeństwa.. "25 lat niewinności" łączy dramat sądowy, dramat więzienny, kino obyczajowe i historię kryminalną ale nie jest kinem gatunkowym w ścisłym znaczeniu tego terminu, gdyż w swej wymowie jest moralitetem. Nie na miarę Kieślowskiego czy Zanussiego, ale na miarę naszego współczesnego kina na pewno. Reżyseria Jana Holoubka, doskonałe zdjęcia i bardzo dobra rola mało znanego Piotra Trojana jako Tomasza Komendy czynią ten film wartościowym świadectwem o Polsce po roku 2000.
 
25.  "Najgorsze wiersze świata" reżyseria Gábor Reisz. Kino wegierskie rzadko mnie zawodzi. Tak było i tym razem. Bohater po przejściach powraca do Budapesztu i spotyka swoje wcielenia z dzieciństwa i młodości. Powrót do demoludów i co się z nami stało po upadku komunizmu. I lirycznie, i smutnie, i śmiesznie. Bardzo pozytywnie.
 
 
   24 "Ema" reż. Pablo Larrain Tak niegrzecznego filmu kobiecego nie widziałem nigdy. Dodam, że w wielu momentach historia ta jest poetyckim musicalem w rytmie reggaeton. Na sali OKF trzy osoby - to chyba standard, że jak nie ma ludzi w kinie to film świetny.
 
23 "Jak Bóg szukał Karela" reż. Vit Klusak, Filip Remunda
 
 Czescy ateiści chcą poznać fenomen polskiej religijności. Film porusza wszystkie aspekty tego zjawiska - Licheń, pielgrzymki, Radio Maryja, egzorcyzmy, pedofilia, ale jest tu dużo miejsca dla pozytywnego obrazu naszej duchowości w wymiarze indywidualnym.Ten film nie jest satyrą a autentyczną próbą zrozumienia. Ciekawie było spojrzeć na to, w czym żyjemy, oczami naszych południowych sąsiadów. Tak daleko, tak blisko.
 
22. "Dolina Bogów" reż. Lech Majewski r.2020 5/10
 
 Podobnie jak mój kolega Krzysztof Osica uważam, że dla sceny seksu że skałą warto było obejrzeć ten nie najlepszy i mocno pretensjonalny film Lecha Majewskiego.
 
21. "Żegnaj, mój synu" 2019 8/10 reż.  Xiaoshuai Wang
 
 Samotny, 3-godzinny seans w OKF. Z jednaj strony wdzięczność, że na sali nie było ludożerki, z drugiej muszę się pogodzić, że na kino artystyczne nie ma Częstochowie popytu i takich seansów w przyszłości nie będzie. "Żegnaj, mój synu" to nie jest kino tak magiczne jak na przykład "Jezioro dzikich gęsi", ale te zdjęcia mogę podziwiać w nieskończoność - bo ten film oprócz tego, że jest sagą z okresu chińskiej transformacji, jest przede wszystkim głęboko malarski. Te obrazy niosły film i mnie, jego jedynego widza
 
20. "Babyteeth" 2019 reż. Shannon Murphy 
 
 EnterXX Babyteeth. Jeśli myślicie, że to kolejna wersja filmu "Gwiazd naszych wina", to się zawiedziecie. Ten film balansuje na granicy absurdu, ukazując beznadziejną walkę nastolatki z rakiem. Długo wchodziłem w ten film, ale druga godzina wtłoczyła mi mocną dawkę beznadziei bez morfiny. Jest to też film o pierwszej i ostatniej nastoletniej miłości. Tonę w smutku, ale sobie nie popłakałem. Jego siła  tkwi w prawdzie, w tępym beznadziejnym bólu, którego nic nie uśmierzy.
 
19. "Jezioro dzikich gęsi" 2018  reż. Diao Yinan

Kino chińskie mnie nie zawodzi. Takie filmy jak "Siedzący słoń" HuBo czy oniryczna "Długa podróż dnia ku nocy" to wielkie kino. I "Jezioro dzikich gęsi" też ma swój delikatnie baśniowy klimat mimo brutalności gatunku kina gangsterskiego. To połączenie daje niezapomniany efekt. Potęgują go spore dawki świadomej gry kiczem, a do tego podróże wehikułem czasu do lat 80-tych  oraz mroczne zaułki i korytarze jak z filmów Fritza Langa. Wszystko jest pięknie sfilmowane i z tych kadrów wyłania się obraz współczesnych Chin zawieszonych gdzieś w nieokreślonej przestrzeni i czasie - w oczekiwaniu.


18. "Liberte" 2019 reż. Albert Serra

Do samego filmu, będącego opisem skatologii i seksualnych wynaturzeń , nie potrafię podejść w sposób entuzjastyczny. Film, który przedstawia "liberte" - jedno z haseł rewolucji francuskiej - pokazuje bardziej piekło niewoli, piekło seksualnego uzależnienia, piekło ciągłej transgresji. Serra zamęcza widza tą nudą uwięzionych aktorów, którzy dla siebie stają się obiektami do oglądania i widzami. W gruncie rzeczy "Liberte" to nie artystyczna pornografia w duchu slow movie ale slow movie o naturze pornografii, która staje się okrutną nudą naszych czasów.



 17. "Ojciec" 2019/Bułgaria
reżyseria

Umiera matka i umiera żona. Pozostaje dorosły syn - sierota i jego ojciec - wdowiec. I mnóstwo nierozwiązanych kwestii - win i uczuć. Film dość spokojny i przewidywalny, z nutką melancholijnego humoru. Miałem dużo skojarzeń z "Toni Erdmannem" Maren Ade, ale zarówno na polu groteski ocierającej się o surrealizm jak i w kwestii poczucia humoru "Ojciec" pozostaje daleko z tyłu. Za mroczny urok i specyficzne ciepło 6/10.

16. "Smak pho" reż. Marika Bobrik 3/10
Wietnamczyk w Warszawie - bohater filmu "Smak pho" - jest kucharzem w orientalnej restauracji i ojcem samotnie wychowującym 10-letnią Maję. Restauracja, w której serwował swoją specjalność, zupę pho, zmienia swój profil na sushi. Dla bohatera jest to porzucenie zasad, których do tej pory trzymał, właściwie zdrada wietnamskiej tożsamości. Film pokazuje jak ścierają się świat dziecka, pragnącego zintegrować się z polską rzeczywistością, być taką jak rówieśnicy i ojca, który tęskni za ojczyzną.

Punkt wyjścia jest bardzo ciekawy, gorzej z realizacją. Reżyserka bowiem nie tworzy na ekranie osobistego dramatu dwojga ludzi wobec obcej rzeczywistości, a opowiada ckliwą historię rozpiętą między film dla dzieci i reportaż o życiu dwójki bliskich ludzi. Infantylność wrażenia potęgowała u mnie muzyka jak z programu dla dzieci. Marice Bobrik nie udało się wyjść poza lekcję integracji dla szkoły podstawowej. Szkoda. Szkoda tym bardziej, że ciekawe i klimatyczne zdjęcia, ukazujące Warszawę jak z lat 90-tych, mają swój urok. dla nich warto.  No i są w tym filmie przebłyski prawdy spod warstwy zwietrzałego lukru - bohaterowie mają w sobie potencjał, by powiedzieć więcej o swoim życiu. Niestety - debiutująca reżyserka nie poradziła sobie w pracy z naturszczykami. Okazało się to zbyt trudne wyzwanie.
15. "Zaginiona dziewczyna" reż. Koji Fukada 8/10

Drugi, postpandemiczny pobyt w OKF. Na sali trzy osoby. Intrygujący tytuł, przypominający o koszmarku Davida Finchera z 2014 nie przyciągnął, nie zagrał. A film bardzo dobry. Bałem się, że to będzie hybryda - dziwne, niespełnione kino gatunkowe z pseudopsychologicznym przesłaniem. Nie. Film Fukady, oprócz kiepskiego polskiego tytułu, to japońska wersja najlepszych filmów Hanekego - nie tak ostra i surowa, ale przejmująca i prawdziwa.


Ichiko jest pielęgniarką, opiekującą się starszą, schorowaną kobietą z bogatego domu. Przy okazji pomaga córkom gospodyni domu w lekcjach. Pewnego dnia jedna z nastolatek zostaje porwana. Oskarżony zostaje siostrzeniec Ichiko, a ona sama zostaje wplątana w sprawę, o której nie miała pojęcia.


Historia Ichiko to historia zaszczucia. Fukada doskonale pokazał  proces eliminowania czarnej owcy ze stada, spychania  poza margines bez policji i wyroków sądowych. Film jest sterylny i wyciszony. Japończycy żyją tutaj w zasadach harmonii z otoczeniem. Dominuje nastrój stoickiego spokoju. Z tym samym spokojem, ci sami ludzie potrafią zdobyć się na okrucieństwo bezwzględnego chłodu, który zamraża życie Ichiko - w pewnym momencie życie jej otaczają ściany pokryte lodem. Ludzie ludziom nie dadzą szansy - przestrzega Fukada, oskarżając nasze stadne reguły.


Jeśli "Zaginiona dziewczyna" jest hybrydą to na pewno nie gatunkową, łączącą thriller z dramatem psychologicznym. "Zaginiona dziewczyna" to hybryda zaangażowanej społecznie kultury europejskiej spod znaku wielkich Austriaków - Bernharda i Hanekego i japońskiej tradycji, z jej czystością i spokojem, które tak nas potrafią urzekać, a u Fukady okazują się kolejną wersją więzienia.

14. Biały , biały dzień"  reż.Hlynur Pálmason.

  Ostatni raz w kinie byłem 27.02, cztery miesiące temu. Normalnie na liczniku miałbym około 50 filmów - do tej pory przez dwa pierwsze miesiące 2020 obejrzałem w kinie czternaście filmów. Powróciłem do OKF tydzień po otwarciu, by obejrzeć islandzki, kameralny dramat poświęcony żałobie.
Na sali pięć osób, termometr wykazał 36 stopni. Maseczki, żele, ale jak tu się oprzeć. Ten film inaugurował rok temu festiwal Nowe Horyzonty. Tłumy ludzi przewalające się między piętrami Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu na przełomie lipca i sierpnia w poszukiwaniu najlepszych wrażeń i unikalnych filmów, których nie sposób obejrzeć w kinie. Dlatego staram się we Wrocławiu odpuszczać filmy, które trafią do dystrybucji. Szukam tam perełek, długich, wielogodzinnych seansów jak "White Noise" albo Lav Diaz.
Każdy seans powinien być magiczny - odkrywać coś jedynego w swoim rodzaju, wyjątkowego. Tyle zrozumiałem przez ten czas.

Indywidualizm twórcy jest tym elementem, który zamienia widowisko w magię.
Taki jest film  Hlynura Pálmasona.
Zatopiony w mlecznej mgle, malarsko sfilmowany "Biały, biały dzień" jest osobistą opowieścią o żałobie i ludzkich relacjach w jej kontekście.
I do takich filmów ograniczę swoje postpandemiczne wizyty w kinie. Resztę można z Netflixa, na 50-calowym telewizorze. Kino powinno być magią i świętem. TV i internet to proza życia.
1. "1914"  reż Sam Mendes
2. "Jojo Rabbit" reż Taika Waititi
3. "Cały ten cukier"
4. "Między morzem a oceanem"
5. "Magiczne noce" reż. Paolo Virzi
6 "Gwiazda Piołun" reż Henryk Kluba
To był pierwszy seans w OKF, była to zarazem premiera ostatniego filmu Henryka Kluby - reżysera pochodzącego z położonej blisko Częstcchowy Przystajni. Scenariusz napisał także związany z Czętochową Władysław Terlecki. Pięknie było powrócić do tego wszystkiego, czym OKF był na początku, a z czego tak niewiele dziś zostało. Film zapomniany, pominięty, film, który nie trafił w swój czas, a przecież dziś wydaje się wyjątkowy i pełen artyzmu na tle bardziej wspólczesnej, rodzimej produkcji. Okazuje się, że mamy u siebie perły arthouse'owego kina. Roman Gutek, byłoby pięknie przypomnieć te zapomniane perełki polskiej kinematografii.
7. "Psy3". W imię zasad. O tych, którzy odchodzą w imię zasad. I o tym, co nie zna zasad. To nie ma także płci. Pasikowski jest tak genialnym reżyserem, że Fabiańskiemu dał rolę jąkały, żeby uwiarygodnić brak dykcji aktora.
8. "La Strada" reż. Frederico Fellini
9. "Serce do walki" reż. Kacper Anuszewski
10. Gwiezdne wojny. Skywalker/ Odrodzenie
11. "Sokół z masłem orzechowym"
12. "Osierocony Brooklyn"
13. "Deerskin"