Dom (zly)

Dom (zly)

wtorek, 15 grudnia 2020

"Wyspa i inni ludzie" Maciej Piotr Prus, wyd. Ha!art

Tajemnica wyspy

Maciej Piotr Prus napisał książkę o wyspie. Jest to pierwsza książka Macieja Piotra Prusa, którą przeczytałem, ale nie jest to pierwsza książka Ha!artu, którą przeczytałem. I stąd jestem rozerwany tą przedziwną niespójnością między precyzją i warsztatem prozatorskim Macieja Piotra Prusa a charakterem tego „nieuczesanego/nieokrzesanego” (niepotrzebne wy...rzucić do śmieci) wydawnictwa. Książka nosi tytuł „Wyspa i inni ludzie”.

Jest wyspa i są jej mieszkańcy. Wyspa jest częścią Chorwacji, ale niewiele sobie, prawdę mówiąc, z tego robi. Bo wyspa, od tego momentu będę nazywał ją Wyspą, to twór organiczny, żywy, a ludzie są niczym jego tkanki– każdy inny, każdy ma swoje zadanie, każdy przeznaczony do innych celów, ale wszyscy podlegają zamysłowi Wyspy. Na Wyspie dzieje się coś dziwnego – zostaje zniszczone poletko kukurydzy. Niby drobna anomalia, ale jej irracjonalność, brak możliwości wyjaśnienia szkody i motywu sprawiają, że w mieszkańcach-organach rodzi się niepokój. Zadają sobie pytanie – jakież monstrum nawiedziło Wyspę i chce zaatakować jej ciało? Yeti to , a może jedynie chupacabra? Zaczyna się polowanie, a właściwie śledztwo, a właściwie diagnoza, dotycząca obcego bakcyla w ustroju Wyspy.

Opowieść o Wyspie to proza gatunkowa najlepszej próby – powieść łącząca elementy kryminału i horroru, gdyż wszystko ociera się tutaj o niesamowitość. Ale jest to także opowieść o ludziach, ich wzajemnych interakcjach, a sytuacja leniwej egzystencji wzmaga to metafizyczne napięcie między bohaterami.

To udało się autorowi nadzwyczaj dobrze – sportretować ludzi niby zwykłych a szalonych, niby racjonalnych, a wyrastających z gleby grozy i zabobonu. Tak psychodelicznego kryminału, wkraczającego w mrok horroru, nie czytałem. Nie chcę wkraczać tutaj w krainę porównań, choć przejrzystość prozy Prusa aż prowokuje, by szukać inspiracji i kontekstów. To nie o to chodzi, że autor kogoś naśladuje, ale, że będąc blisko stylu zero, potrafi stworzyć kafkowski klimat.

Osobiście cenię Korporację Ha!art za surowiznę, za dionizyjskość, młodość i energię. Cenię w książkach wydawanych przez „korpo” element bezkompromisowego szaleństwa. I na tym tle proza Macieja Piotra Prusa wydaje się tak domkniętą, w języku piłkarskim powiedzieć można „kompletną”, że może to wywoływać wrażenie niedopasowania – że miejsce Prusa jest wśród hiciorów Szczepana Twardocha, Katarzyny Bondy czy Stefana Dardy. Tyle tylko, że „Wyspa i inni ludzie” jest o Niebo lepsza.

poniedziałek, 14 grudnia 2020

Recenzja filmu "Konferencja" reż.Ivan Tvardovskiy 2020 "Sputnik nad Polską"

 

Rekonstrukcja


W październiku 2002 doszło do zamachu w moskiewskim teatrze na Dubrowce. Podczas akcji antyterrorystycznej zginęło 130-stu zakładników. Temat mógłby przyciągnąć do kin widzów głodnych krwi i akcji. Nic takiego nie ma jednak tutaj miejsca. „”Konferencja” to kino minimalistyczne, przez które brniemy z mozołem, by zrozumieć, co oznacza dziś słowo „ocalony”.


Zakonnica Natalia przyjeżdża do Moskwy, by powrócić do wydarzeń sprzed siedemnastu lat. Od początku napotyka na trudności ze zorganizowaniem wydarzenia w miejscu, gdzie wszystko się rozegrało. Jednak, mimo słabego zainteresowania, udaje się jej dopiąć swego – kilkunastu „ocalonych” zasiada na widowni teatru i wspominają przebieg dramatycznych zdarzeń.


Ludzie nie chcą pamiętać. Chcą żyć dalej. Pracownicy teatru traktują przybyłych jak intruzów, którzy budzą wspomnienia, będące czarną kartą w historii. Nawet przybyli na spotkanie zaczynają się wyłamywać, gdy tytułowa „konferencja' wydłuża się poza ustalone ramy. Zakonnica jest zdeterminowana – chce przez wszystko przejść po raz kolejny. Sama nie wie, czy to ma sens i tego sensu próbuje się dowiedzieć. Powoli, bardzo powoli odkrywamy jej tajemnicę.


„Konferencja” Ivana Tvardovkiego jest filmem z tych „ciężkich”. Jest filmem z tych, że "chce się wyjść z kina" i trzeba przejść trudną drogę, by poczuć ciężar traumy, z którym zmaga się główna bohaterka – kobieta pozostająca w więzieniu swojej pamięci.


„Ocaleni” próbują żyć dalej, „ocaleni” próbują zapomnieć, bo trzeba zapomnieć, jeśli chce się żyć dalej. Cały paradoks polega na tym, że zapomnieć się nie da. Wydarzenia z 2002 roku pozostaną w pamięci. Rekonstrukcja, ukazana w filmie, nie jest terapią, bo nie może być terapią próba zrozumienia absurdu.

niedziela, 13 grudnia 2020

"Malowany ptak" reż. Vaclav Marhoul 2019 - recenzja

 

Wojny w mojej głowie


„Nas nauczono – nie ma litości” K.K.Baczyński „Pokolenie”


Dla mnie „Malowany ptak” to legenda. Byłem w trzeciej klasie liceum i nie znałem takich książek. Stałem długo w długiej kolejce, by nabyć egzemplarz książki Kosińskiego, której fragmenty słyszałem wcześniej w radiu w wykonaniu Jerzego Radziwiłowicza. Musiałem iść do domu, zanim w radiowej Dwójce zacznie się kolejny odcinek. Nie wiedziałem, że można pisać tak przerażająco i bez nadziei na dobro. Zanurzyłem się w tym okrucieństwie, w tej surrealistycznej wizji, ukazanej oczyma żydowskiego dziecka, które nie ma prawa do życia. Zanurzyłem się po to, by poznać jak wygląda piekło. O tym była dla mnie ta książka – o piekle.


I teraz słyszę, że czeska adaptacja prozy Kosińskiego jest epatowaniem okrucieństwem. A czym ma być? Czytelnicy od początku odbierali ją zbyt dosłownie, że Kosiński obraził swych wybawicieli, że sportretował ich jak tępą, brutalną, zarośniętą chołotę. A to surrealistyczny, wręcz poetycki antymoralitet utopiony w śmierci i krwi.


Tej poetyki piekielnej w filmie nie udało się oddać. Ale zarzucać mu, że to bezsensowna przemoc? A jaka ma być? Czym była cała wojna z jej ludobójstwem i holocaustem? Jednym bezsensownym, piekielnym aktem przemocy, która i tak jest tutaj przyciszona przez czarno-białe, wystylizowane zdjęcia, przywołujące estetykę kina powojennego.



Czekałem na ten film bardzo długo. Czeski rezyser nie wystraszył się kontekstu narodowego i zamiast Polaków mamy Czechów, mamy Ukraińców. Znów ktoś za nas musi nosić te ciężkie bagaże, bo tacyśmy wspaniali, dobrzy, szlachetni. Owszem, widać to na co dzień.


A wśód gwiazd: Stelan Skarsgard, Harvey Keitel, Julian Sands i Aleksei Kravchenko -aktor w dzieciństwie zagrał główną role w filmie „Idź i patrz” - czytelny pomost między oboma filmami. A między tymi gwiazdami swój doskonały epizod ma Lech Dyblik, aktor odkryty dla polskiego kina przez Wojciecha Smarzowskiego.


Nie powiem, że jestem jednoznacznie na tak, że udało się dojść tam, gdzie doszedł Klimov w swoim apokaliptycznym „Idź i patrz”. Ale nie można odebrać „Malowanemu ptakowi” uniwersalnego wymiaru przypowieści, przypowieści o końcu świata.


środa, 2 grudnia 2020

Recenzja książki "Seks w wielkim lesie" Łukasza Łuczaja Ha!art

 

 


 

Leksykon leśnego Erosa

Upojna lektura. Czytanie "Seksu w wielkim lesie" wyzwala nas z okowów "seksu w wielkim mieście" i wielkiej mody ku naturalnej nagości. Przenieśmy się na łono natury z naszymi naturalnymi popędami, zachęca nas Łukasz Łuczaj - profesor biologii, znawca kobiecego i leśnego runa przyzywa nas do powrotu na łono...natury

Piękna i bezpruderyjna jest to książeczka. Myślałem, że żyjemy w czasach seksualnego tabu, że feminizm wyznaczył terytoria, gdzie dominuje zły dotyk i strach przed pożądaniem, które zostało zarezerwowane tylko dla miłości homoseksualnej, gdyż ona nie zagraża stosunkom na linii kobieta-ofiara kontra mężczyzna-seksista\oprawca. Książka Łuczaja też tak jest trochę postrzegana - czytałem te opinie przerażonych  jej naturalizmem i nazewnictwem sufrażystek.

Ale to może dlatego, że Łukasz Łuczaj wędruje po świecie i lasach miast dusić się w pruderyjnej Polsce, gdzie ludziom z lewa i z prawa odbiera się naturalną radość egzystencji, wikłając nas w polityczne mordobicie. W "wielkim lesie", nie żadnej seksistowskiej dżungli, odnajdujemy tę pierwotną, naturalną radość seksu.

Na pytanie jak żyć po #metoo, gdy seks musi odbywać się bezdotykowo i najlepiej niewerbalnie, gdy seks jest zarezerwowany dla gejowskich klubów w Brukseli a i tam nie można czuć się bezpiecznie, Łukasz Łuczaj radzi - ucieknijmy na łono natury i odnajdźmy tam siebie.

"Seks w wielkim lesie" jest na swój naturalny sposób zbereźny, lekki i zabawny. Świńskie anegdoty, które przytacza autor, wspominając np. o nawilżaniu śluzem z maślaków lub dziesiątkach kleszczy na swoim napletku, w naturalnej scenerii wyglądają niewinnie i rajsko.


Od dzieciństwa ciągnęło mnie na łąki i do lasu. Nigdy mi to nie minęło. Po lekturze "Seksu w wielkim lesie" zrozumiałem dlaczego. Jest to kolejna lektura z ha!artowskiej półki, która rozbroiła mnie lekkością, humorem i bezpretensjonalnością. Nie ukrywam, że był to skuteczny okład na pandemiczne odleżyny.

niedziela, 29 listopada 2020

"Płuczki" Piotr Paweł Reszka - refleksja

 Kruki, wrony

O sprawie bezczeszczenia żydowskich miejsc pamięci o ofiarach Shoah opinia publiczna przypomniała sobie przy okazji "Złotych żniw" Tomasza Grossa. Książka była jednoznaczna w wymowie - Polacy to naród prymitywnych zwyrodnialców, a miano hien jest najłagodniejszym określeniem dla tego typu praktyk. "Prawdziwi Polacy" mogli znów poczuć się jak podludzie Europy, utożsamić się z tym zezwierzęceniem i wprowadzić w kraju nowy ład, oparty na starych zasadach.


Paweł Piotr Reszka nie powrócił do Treblinki, o której pisał Gross. Pojechał do Bełżca i Sobiboru. Zobaczył to samo - doły wykopane przez cmentarne hieny w poszukiwaniu złotych koronek, biżuterii. monet.


Kruki i wrony wydziobywały z grobów dużo cennego kruszcu - wydziobywały go z ziemi wymieszanej z popiołem spalonych ludzi i z pozostawionych tam kości. Cieszyły się jak ten chłop z opowiadania Żeromskiego.


Czy potrafimy zrozumieć biedę i prymitywizm? Cham - ta ikona polskiej kultury, zaczerpnięta ze Starego Testamentu, mści się na jego wyznawcach. Mści się za swoje ubóstwo, za pokłady zazdrości, za brak szacunku do samego siebie.


Żeby zrozumieć kruki i wrony, trzeba być jedną z nich. Trzeba żyć w cieniu obozu zagłady. Trzeba umierać z głodu.


Tutaj nie ma usprawiedliwienia i wybaczenia. Pozostaje tylko głęboki żal i ból wywołany tą świadomością. Reszce udało się to osiągnąć. Udało się zedrzeć stary, przegniły opatrunek naszego narodowego sumienia. Ale póki nie weźmiemy części tej odpowiedzialności na własne barki, zamiast zostawiać z nią kruki i wrony  same, to na nic będą te biblioteki opracowań, dokumentów, reportaży.

czwartek, 12 listopada 2020

Melodramat z deszczu i błota. "Potępienie" Film Beli Tarra z 1988 roku

 Kolejny film węgierskiego mistrza slow movie na moim koncie. Bella Tarr opowiada o miłości w w strugach deszczu. Jest miłosny trójkąt, jest gotowy na wszystko kochanek, jest zdradzany mąż - naiwny i oszukiwany, jest miejscowy mafioso i jest femme fatale - niespełniona szansonistka. Klimat filmu noir sprawia, że wygląda to jak mroczny kryminał o życiowych rozbitkach. Ale jest w tym filmie coś więcej, coś , co pozbawia "Potępienie" romantycznej aury.

To film skąpany w szarościach, deszczu i błocie. Bohaterowie doskonale komponują się z pojedynczymi kadrami wyeksponowanymi w filmie -przewróconym koszem na śmieci, gromadą bezpańskich psów. Ten postapokaliptyczny klimat jest pogłębiany przez minimalistyczne dźwięki zespołu Mihaly Viga. "Potępienie" to efekt współpracy Tarra z Laszlo Krashnakorkaim, który współtworzył z nim największe osiągnięcia węgierskiego minimalisty z "Szatańskim tangiem" na czele. "Potępienie" jest konsekwentnym eksplorowaniem pustki, szatańskiej pustyni melancholii w poszukiwaniu piękna.

I to się Tarrowi niezmiennie udaje. Ukazuje w swoich filmach ludzkie, bezwolne wraki - bezdomne psy, grzebiące w koszach w poszukiwaniu odpadków i pokazuje, że to jest esencjonalnie piękne. Tarr tworząc najbardziej nihilistyczne filmy o końcu świata, który dzieje się cały czas, tu i teraz, dookoła, nadaje mu blask szarego piękna, nadaje temu światu sens, stwarza go w poetyckim wymiarze. 

I te bary - Titanic bar. Te tłumy wijące się w smutnych, tanecznych korowodach do smutnego akordeonu Mihaly Viga. I ta historia o alkoholiku, który, aby wypić kieliszek, musiał przewiązać rękę w nadgarstku szalikiem. "Ćma barowa" powstała rok wczesniej. Szkoda, że nie reżyserował jej Bela Tarr.

wtorek, 3 listopada 2020

"NIŻ" Macieja Topolskiego wyd. Ha!art


 

Kłaniam się uNIŻenie


Kelner – prozaiczna profesja. Współczesny służący. Wynieś, przynieś, pozamiataj. Ale jest w tym jakaś magia. To nie taki rzadki motyw w literaturze i filmie. „Obsługiwałem angielskiego króla”, „Zaklęte rewiry”, a współcześnie chociażby „Atak paniki”. Kelner to cień, ale czasem wypływa na pierwszy plan. Kelner-zabójca, albo Afera taśmowa. Temat, widać, nie nowy, cóż zatem może przynieść książka Macieja Topolskiego zatytułowana „Niż”?


Przynosi zestaw zgrabnych apostrof, które stanowią anty-ody do poszczególnych elementów, składających się na życie kelnera - „do pracy”, „do usług”, „do dupy”. Topolski w swojej prozie poetycko demitologizuje profesję kelnera. Wspólczesny, polski kelner u Topolskiego to najniższy szczebel w gastronomicznej branży, z którym nikt się nie liczy. Może być, może nie być. I brak tu jakiejkolwiek misji – jak u Hrabala, czy w roli Marka Konrada. To raczej kelner z „Ataku paniki” - wykorzystany i wykorzystujący, odwzorowanie kelnera od Sowy, podsłuchujacego polityków, lub przynajmniej o takiej roli marzący.


Ale to tylko marzenia kelnera. W książce Topolskiego są one obecne jako miraże zemsty na bezdusznym systemie, wykręcającym człowieka jak szmatę. W większości tekst „Niżu” ukazuje bezsensowne tyranie za miskę ryżu, by pojechać klasykiem. Cały sukces oparty jest tutaj na autosarkazmie, który czyni jego żale lekkimi i nie pozbawionymi czarnego humoru. Taki śmiech przez łzy jest nam dziś potrzebny.

I czytam ostatnie książki Ha!artu właśnie w ten sposób – jako antidotum na toksynę w pułapce na myszy, w której wszyscy dziś siedzimy. „Niż”, obok „Zaczarowanego ubera” i „Ludzi z wolnego wybiegu”, wpisuje się w ten odtrutkowy trend doskonale. Zatem – klaniam się uNIŻenie, jak typowy polski, wcurwiony kelner.