Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 5 sierpnia 2021

Recenzja "Romantiki" Piotra Mareckiego wyd. Czarne


 

Eko-kleszcze


Miłość to literacka tradycja uniwersalna. Romantyzm to bardzo polska tradycja literacka – Mickiewicz urodził się na Litwie ale pisał po polsku „Litwo, ojczyzno moja”. Kochał Litwę jako Polskę. Ciągnie tam twórców. Tam to znaczy na Wschód, który niegdyś był Polską. Stasiuk, Szczerek, Marecki to tylko nieliczni, którzy, nie mogąc znaleźć swojej Polski w Polsce, szukają jej gdzieś na Ukrainie, Huculszczyźnie czy dalej jeszcze na Wschód jak u Stasiuka – szukają Polski, którą utraciliśmy wraz z transformacją. Szukają oni Polski w letargu, Polski transowej, Polski w wydaniu slow z jej wschodnim, brutalnym, naturalnym anturażu.


Mareckiego literacka podróż poślubna nazywa się „Romantika” i jest romantyczna w szerokim sensie - w sensie literackiej podróży na Wschód, w sensie fascynacji naturą i ludowością, w sensie miłosnym w końcu. Mareckiego fascynuje strata. Jako naukowiec, profesor UJ, zajmuje się starymi komputerami – Atari, ZX Spectrum, Commodore są dla niego jak poezja w przeciwieństwie do powszechnej technologii informacyjnej XXI wieku. Kiedy widzę na Instagramie jak odwiedza twórców ludowych, którzy tapetują wnętrze znaczkami pocztowymi albo budują miniatury piramid, to zawsze jest w tym chęć, by uratować coś przed stratą.


W swojej poprzedniej książce, „Polska przydrożna”, swoistym literackim wieczorze kawalerskim, Marecki poszukiwał swojej Polski w Polsce B. Podróżował po bezdrożach nieatrakcyjnych turystycznie, gdzie życie zatrzymało się w latach 90-tych i gdzie cały czas trwa walka nowego ze starym. Marecki, oprócz pytania o stan tych miejsc, zadaje pytanie o to, co straciliśmy wraz z wejściem do Unii Europejskiej, wraz z całą tą nowoczesnością, która chce nadejść ale skutecznie się przed nią bronimy. Ten obraz, z jednej strony smutny ale z drugiej pocieszny, spolaryzował odbiorców, którzy nie wiedzieli, czy autor wyśmiewa czy gloryfikuje polską przestrzeń straty i pogubienia.


W „Romantice” mamy weselne przygotowania, eko-wesele i panoptikum krakowskiego, czy szerzej, lewicującego środowiska literackiego. Obok Mareckiego, narratora, centralne miejsce zajmuje jego żona, Aleksandra Małecka – Marecki-Małecka, przecież to jest to samo nazwisko, wystarczy lekka wada wymowy, niczego tutaj nie trzeba zmieniać. W tej pierwszej części na czoło wysuwa się postać Konrada Góry, poety, który oddał swoją twórczość i siebie naturze i lasowi. To on tworzy dla Pary Młodej destylaty, od których opisu konsumpcji wszystko cierpnie i cierpi. Marecki jest delikatny – pisze, że Góra się nie myje ale nie pisze, że śmierdzi. Tak samo nie śmierdzą destylaty, np. „bananowica” z nadpsutych bananów - tego musimy się domyśleć. W ogóle zapachów tutaj nie ma, bo przecież na tradycyjnej wsi obora nie śmierdzi.


Na tle Konrada Góry reszta gości weselnych nie prezentuje się tak imponująco (oczywiście za wyjątkiem Sławomira Shuty). Dla całej reszty styl zero-waste i powrót do naturalnego sposobu życia wydaje się jedynie modą, która panuje aktualnie w środowisku. Ten fikcyjny wymiar środowiska znajduje swoje miejsce w drugiej części, która jest nawiązaniem do „Wesela” Wyspiańskiego. Marecki przed umieszczeniem dialogów ze swojego wesela wysłał do autoryzacji fragmenty, które miały znależć się w książce. Niestety, większość tekstu została wykropkowana, gdyż odmówiono zgody na publikację. Znów wracamy do pojęcia straty- być może straciliśmy współczesne „Wesele” i nie będzie plotki o eko-weselu Mareckiego i Małeckiej, bo zabiła je autoryzacja i RODO.


I następuje ta mroczna i gęsta podróż do Szepit, na Huculszczyznę. Podróż drogami, które są gorsze niż polskie. Tutaj rej wodzi Jurij, ukraiński literat i wydawca, który towarzyszy Młodej Parze i ofiarowuje im gościnę w swoim gospodarstwie. Jurij bardzo przeklina, mieszając ukraiński i polski, do tego te jego seksistowskie uwagi doprowadzają do tego, że w książce pada jak „młot na czarownice” nazwisko Mai Staśko.

Do polskiego kanonu literackiego przejdą na pewno sceny sikania do wiadra przez Pannę Młodą i wyciągania kleszcza z tyłka Pana Młodego przy pomocy noża i spirytusu. Świat ukraińskiej prowincji jest tu ukazany w sposób brutalny i czuły jednocześnie – ludzie są szczerzy i otwarci, pomagają sobie i oczekują pomocy, bo nie daliby rady sami w tym wiecznie niedokończonym świecie, który staje się i stać się nie może. Zero-waste nie jest tutaj modą ale radzeniem sobie w krainie niedoboru.


W „Romantice” wracamy wraz z bohaterami na romantyczny Wschód, by zaczerpnąć ze źródła romantycznej miłości i zażyć romantycznej ludowości i romantycznej natury. Wracamy także do korzeni polskiej literatury, bo spotkamy tu i Wyspiańskiego i Mickiewicza z ich marzeniami o tym, co jako naród utraciliśmy. Ja odnalazłem tutaj środkowoeuropejskiego Hrabala z jego poczuciem straty i wiecznego stawania się. To dostrzegłem u Mareckego - ten dysonans, ten fałsz, który nie brzmi zgodnie z wizją równego, sprawiedliwego eko-świata, że natura ludzka idzie w poprzek idei i że punkt wyjścia staje się końcem drogi.


niedziela, 1 sierpnia 2021

"Cukier w normie" Sławomir Shuty przez "Dzień świra" Marka Koterskiego


 

Koszmaru naszego powszedniego


Jest taka scena w „Dniu świra” Marka Koterskiego - „Modlitwa Polaka”. Opowiadania z tomu „Cukier w normie” są takie jakby rozpisać poszczególne wersy tego tekstu na pojedyncze historie. Co ciekawe oba te teksty kultury są z 2002 roku. Ta koincydencja świadczy jak mocno mieliśmy dość tego wszystkiego, co działo się na początku XXI wieku. Koszmar świra z blokowiska u Koterskiego jest jednym z koszmarów z nowohuckiego blokowiska Shutego.


„Gdy wieczorne zgasną zorze,

Zanim głowę do snu złożę,

Modlitwę moją zanoszę

Bogu Ojcu i Synowi:

"Dopie...lcie sąsiadowi!

Dla siebie o nic nie wnoszę,

Tylko mu dosrajcie proszę."


To kolejna książka Shutego wznowiona przez Ha!art. Znów wracamy na przełom wieków, by przyjrzeć się sami sobie. I nie wiadomo – śmiejemy się, czy płaczemy? Ale jedno i drugie robimy ze strachu. Te opowiadania to horror show dnia powszedniego. A opowiadania te pochodzą z Polski – krainy, gdzie człowiek człowiekowi nie wilkiem a pozpolitą hieną. Czasem hieną cmentarną nawet. W opowiadaniach tych Shuty próbuje odpowiedzieć na pytanie bardzo proste – dlaczego się tak nienawidzimy?


"Kto ja jestem? Polak mały

Mały, zawistny i podły.

Jaki znak mój? Krwawe gały.

Oto wznoszę swoje modły

Do Boga, Marii i Syna:

"Zniszczcie tego skur...syna

Mego brata, sąsiada,

Tego wroga, tego gada."


Opowiadania z tomu „Cukier w normie” to metafizyka beznadziei. Pamiętacie wiersz Bursy „Modlitwa dziękczynna z wymówką”? Kończy się on pytaniem „Ale dlaczego uczyniłeś mnie Polakiem?”. Czyli to nie nowe ujęcie tematu patriotyzmu, bo patriotyzm to kwestia u Shutego pierwszoplanowa – jak mam kochać to, czego nienawidzę? Jak mam kochać siebie, skoro siebie do szpiku kości i bezkompromisowo nienawidzę. I tu pada zawoalowana fabułą odpowiedź w formie egzystencjalnego oksymoronu - kochaj z nienawiści! I to jest szczere tu i teraz, w tych znakach naszych polskich, polskich blokowiskach, polskich świętach, rodzinach i tradycjach, o których SS pisze w tekstach z tomu „Cukier w normie”. Znienawidź swoją nienawiść – minus i minus daje plus. Miłość zwycięży dzieki nienawiści tak mówi Pismo.


"Żeby mu okradli garaż,

Żeby go zdradzała stara,

Żeby mu spalili sklep,

Żeby dostał cegłą w łeb,

Żeby mu się córka z czarnym

I w ogóle żeby miał marnie,

Żeby miał AIDS-a i raka

.Oto modlitwa Polaka".


Zarówno Koterski w „Dniu świra” jak i Shuty w swych wczesnych opowiadaniach modlą się z nienawiści. Modlą się o zwykłego człowieka w świecie nieustannej walki na progu XXI wieku. Dlatego w swojej recenzji chciałem połączyć te dwa teksty i na koniec zadać pytanie – czy wykorzystaliśmy ich wiedzę, ich mądrość? Czy przepracowaliśmy naszą polską, codzienną nienawiść? Czy też wciąż śnimy na jawie nasz powszedni koszmar?


sobota, 17 lipca 2021

Recenzja książki "Nowy wspaniały smak" Sławomira Shuty wyd. Ha!art


 

Wizje XXI wieku


„Nowy wspaniały smak” Sławomira Shutego to powrót do końcówki lat dziewięćdziesiątych. Dzięki upodobaniu wydawnictwa Ha!art do prozy krakowskiego autora powracamy dziś do książkowego debiutu tego pisarza. Shuty „Nowy wspaniały smak” wydał, jak sam pisze, własnym sumptem i dla kolegów. Czy warto było odświeżać po ćwierć wieku jego literackie juwenilia?


Dopiero dziś te prototypy internetowych past mogą zabrzmieć czysto i mocno, utwory te bowiem wyprzedzały swój czas. U progu XXI wieku, przed epoką internetu, teksty te mogły być odbierane jako studencka ściema, pisana na pograniczu upojnej nocy i kaca. Krytycy czy literaturoznawcy są leniwi - tkwiąc w wypracowanych przez siebie narzędziach krytyczno-badawczych, nie potrafią dostrzec, że coś się w ich rozumieniu literatury nie mieści. Wtedy nie rozumiano jeszcze, że fiszki zostaną zastąpione bazami danych, że e-booki zastąpią papierowe książki, że gry komputerowe staną się tekstami kultury a liternet będzie powoli wypierał klasyczną recepcję literatury.


W swoich opowiadaniach – króciutkich tekstach, których jest ponad pięćdziesiąt – Shuty tworzy panoptikum dziwactw. Schodzi pod powierzchnię zwykłej codzienności, zanurza się w meandry snów i marzeń ale także lęków. Wszystko to, ale przede wszystkim lęki, mają charakter dekadencki, dlatego oskarżano tę prozę o szaleństwo, nie widząc w tym pisarstwie znamion proroctwa. Tymczasem rzeczywistość wirtualna dała możliwość nadania wyrazu temu nieokiełznanemu bałaganowi, gdzie smutek i przerażenie mieszają się z dionizyjską euforią i brakiem granic.


Po lekturze mam w głowie galimatias – w zasadzie powinno się te teksty czytać po jednym dziennie i o każdym można by napisać osobną recenzję, bo czytelnik znajdzie tu wszystkie smaki i pokusy nadchodzącej ery. Taką lekturę mogę zaproponować, by nie odlecieć za bardzo w tumult wrażeń i nie zbyć dzieła malkontenckim przekonaniem o ulotności tej formy. W istocie swej opowiadania Shutego, gdy pozbawić je warstwy ironii i humoru, są tekstami o alienacji jednostki w wyspecjalizowanym coraz bardziej społeczeństwie świata maszyn. Autor stawia odwieczne pytanie – kim bądź czym staniemy się wkrótce dla drugiego człowieka? Odpowiedzią na nie jest strach przed wizją dehumanizacji relacji międzyludzkich. Bohaterowie tekstów Shutego snują się po świecie zamknięci w indywidualnych bańkach, które powodują, że odbijają się od rzeczywistości miast ją tworzyć i wracają w przestrzeń własnej jaźni, swoich wyobrażeń, uprzedzeń a przede wszystkim lęku i bólu.


Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że „Nowy wspaniały smak” jest książką wizjonerską i dopiero dziś możemy docenić w pełni jej apokaliptyczny charakter. Na dowód przytoczę tylko jeden cytat z opowiadania „Jakie są ramy wdzięczności”: "Dyskusja na temat, do jakiego stopnia można ograniczać i gwałcić prawa jednostki, aby ta się nie sprzeciwiała, rozgorzała na nowo ze zdwojona siłą. W efekcie postanowiono przeprowadzić obowiązkowe szczepienia środkiem uszlachetniającym E221 oraz zaaplikować wszystkim opornym i całej biernej reszcie spulchniacz”.


Gdy umieściłem zdjęcie z tym cytatem na insta pod spodem pojawił się, nie wiadomo skąd, dopisek:’ „Aby uzyskać informację na temat szczepień, odwiedź stronę who.int”.

piątek, 9 lipca 2021

Uczucie nadmiaru i lekkiej niestrawności po "Informacji zwrotnej" Jakuba Żulczyka

 Jakub Żulczyk w "Informacji zwrotnej" w konwencji sensacyjnej upycha powieść społeczną. Głównie podejmuje temat alkoholizmu w rodzinie i przeplata ten motyw kryminalną intrygą na temat "łowców kamienic" z czasów prezydentury HGW. Niby wszystko jest spójne i na miejscu, niby wyświechtany motyw choroby alkoholowej pokazany jest inaczej niż zazawyczaj, niby aktualna narracja na ważne kwestie. Ale. To bardzo sprawna powieść pod względem narracyjnym i proporcje wszelakie są właściwie dobrane, tyle że jest tego natłok - z jednej refleksji na temat picia przechodziłem w drugą na temat reprywatyzacji, by jeszcze śledzić kryminalny wątek. Efekt dla mnie był taki, że każdy z tych elementów osłabiał inne - nie przejąłem się dość mocno "odromantycznieniem" choroby alkoholowej, nie zgniotła mnie niesprawiedliwość tej naszej popisowskiej Polski, nie wciągnęła mnie intryga kryminalna - nie potrafię docenić "informacji zwrotnej", bo nie wiem, o czym jest ta książka. Kawał ciężkiej, dobrej literackiej roboty, który pozostawił mnie z wrażeniem zbędnego balastu.

wtorek, 29 czerwca 2021

Wiesław Weiss "Tomek Beksiński. Portret prawdziwy". Refleksja.

 672 strony. Długo trwała ta książkowa podróż, bo zacząłem ją gdzieś w marcu i tak do końca czerwca z dłuższymi przerwami to trwało. I lekko nie było.

Rzeczywiście - Wiesław Weiss wykonał tytaniczną pracę, by przybliżyć nam postać Beksa. Same przypisy zajmują 25 stron. Podziw mieszał się u mnie ze znużeniem. Wypowiedzi znajomych Tomka, z których w większości składa się ta książka, ciągnęły się niemiłosiernie, czasami kilka stron. O ileż lżejsza, przyjemniejsza w lekturze była książka Magdaleny Grzebałkowskiej, którą "połknąłem" w kilka wieczorów?

  Trzeba przyznać, że bez książki Grzebałkowskiej a także filmu "Ostatnia rodzina" nie byłoby tej "hossy" na Beksińskich i pewnie nie powstałaby książka Wiesława Weissa, książka, która odkłamuje postać Tomasza Beksińskiego, sportretowanego u Grzebałkowskiej a szczególnie w filmie Matuszyńskiego w sposób karykaturalny. 

Tomek w wykonaniu Dawida Ogrodnika to po prostu osoba upośledzona, u Grzebałkowskiej, pamiętajmy, że "Portret podwójny" jest reportażem, to fikcyjny bohater o ciemnym odcieniu, bez którego nie może obejść się atrakcyjna powieść. W obu przypadkach zabiegi te przyniosły spodziewany efekt - książka i film wzbudziły wielkie emocje, co zaowocowało sukcesem komercyjnym.

Jest to o tyle irytujące, że Tomasz Beksiński nie chciał, by o nim pamiętano po śmierci, nie chciał pogrzebu, nie chciał nawet grobu. Z moralnego punktu widzenia cały szum wokół tej postaci to żerowanie cmentarnych hien, okradanie zwłok z ich intymności. Dotyczy to przecież także mnie jako czytelnika i widza. Przedsiębiorstwo Beksińscy, wbrew woli samych bohaterów, rozhulało się na dobre - dzięki materiałom video i audio, gromadzonym przez Zdzisława Beksińskiego, możemy beztrosko przyglądać się życiu tej rodziny. Oni do powiedzenia zbyt wiele nie mają. Nekro Big Brother trwa w najlepsze a zarabiają marszandzi i galerie.

Wiesław Weiss broni Tomka przed hienami. Pokazuje jego pasje i kim był w oczach kolegów i przyjaciół. Nie jest to tak atrakcyjne jak komercyjne wizje, o których wspomniałem, ale jest prawdziwe. Tomasz Beksiński w "Portrecie prawdziwym" to postać niejednoznaczna, naznaczona mrokiem ale także wybitna i pełna pasji - o tym ani Grzebałkowska ani Matuszyński zdają się nie pamiętać. 

Ale ja pamiętam - odsłuchuję podcasty tych starych audycji i przypominam sobie, co czułem, gdy nagrywałem te płyty na swoim Grundigu oraz później, gdy Tomek wokół swoich ulubionych utworów tworzył autentyczny, pełen klimatu "teatr wyobraźni". Za swoją wrażliwość płacił straszną cenę i dziś nie widzę nikogo, kto zdolny byłby dzielić się takimi silnymi emocjami z odbiorcami. Brakuje mi tego ale dzisiejsze czasy są czasami Grzebałkowskich, Matuszyńskich, czasami medialnej pornografii i Big Brothera. 

środa, 5 maja 2021

"Pocztówki ze starego świata". Refleksja o filmie "Róg Brzeskiej i Capri.


 

 O filmie przypomniał mi na insta mój przyjaciel (pewnie zdziwi się, że tak o nim mówię, ale uważam go za swojego przyjaciela choćby za to, co proponuje w wydawnictwie Ha!art) Piotr Marecki. Przypomniał mi mianowicie poprzez zdjęcie z reżyserem filmu - Krzysztofem Wojciechowskim. Dziś ten twórca ma 82 i z tego, co widzę na Filmwebie, skoncentrował się na dokumentach historycznych. To spotkanie zapowiada pewnie powrót Mara do tematyki filmowej - pamiętam i cenię wywiad -rzekę z zesłanym do pustelni Szulkinem, książkę o ekranizacjach prozy outsidera Czycza.

Jednak film "Na rogu Brzeskiej i Capri" pochodzi z 1979 roku, czyli sprzed ponad 40-stu lat. Maro znów odkopuje jakiś zapomniany temat, znów staje się archeologiem zanim zamilkną świadkowie starego świata - tak było w przypadku Czycza, Pankowskiego, Natalii Rolleczek, która przeżywszy 102 lata odeszła w 2018 roku, czy Szulkina. Wymienieni autorzy nie są przypadkowi, są to małe, ale bardzo istotne punkty na kulturalnej mapie Polski. Utrwalenie ich postaci pokazuje naszą kulturę z zupełnie innej strony - nie ze strony kultury mainstreamu ale z peryferii.

Przypomniałem sobie dziś film "Na rogu Brzeskiej i Capri" Krzysztofa Wojciechowskiego - film na pograniczu fabuły i reportażu opowiada o tym jak wraz z socjalistycznymi osiedlami ("Na rogu Brzeskiej i Capri" powstał u szczytu władzy I sekretarza, Edwarda Gierka) ginie stary, warszawski krajobraz wraz z jego mieszkańcami. Wojciechowski utrwalił te wyjątkowe postaci i dlatego wykopalisko Piotra jest niezwykle cenne.

A sam film jest o umieraniu. Zaczyna go zresztą scena pogrzebu, gdzie ostatnią mowę wygłasza Zbigniew Bartosiewicz (to chyba Wojciechowski podsunął postać "wesołego Romka" Barei - to właśnie on), który jak okazuje się później jest bezdomnym, snującym się białą zimą po Warszawie w poszukiwaniu miejsca na nocleg. W filmie dominują postaci ludzi starych i szarych, ale reżyser odkrywa dla nas ich ciekawe, magiczne wręcz oblicze - prawdziwy hrabia, tworząca wyjątkowej urody laleczki wiekowa pani, Edek, nielegalnie handlujący mieszkaniami, prlowski gangsta, Fikoł ze swą podstarzałą damą w scenach miłosnych i oczywiście poszukujący noclegu Zbyszek, wyrywający się ku wolności z okowów mieszkania, łóżka, pracy.

Szarość tego świata jest potęgowana słabej jakości taśmą, która wzmaga sepiowe piękno tego filmu. Przebitki na nowe osiedla i gierkowskie wieżowce są kontrastem dla odchodzącego świata - ciasnota, ciepło ludzkich relacji są skontrastowane z chłodem nowego świata.  W niektórych momentach film staje się bardzo ostrą krytyką socjalizmu epoki późnego Gierka, gdzie oszukani przez system młodzi ludzie bez mieszkań są doprowadzani do ostateczności. 

Film, bardzo smutny w swojej wymowie, proponuje nam ten specyficzny rodzaj piękna, który znamy z obrazów Dudy-Gracza czy książek Hrabala. Cieszę się, że dzięki mojemu przyjacielowi Piotrowi, mogłem go po latach odświeżyć w zupełnie innych kontekstach swojego życia

wtorek, 4 maja 2021

40 lat "Misia"

 


Filmy Barei przed „Misiem” były radosne i pozbawione zła. „Miś' był potworem z dziecięcego koszmaru. Ta potworna kukła wyobrażała wszystkie kłamstwa i traumy PRL-u. To od „Misia” zaczął się rozpad komuny, nie od Solidarności. Nie od papieża. Nie dało się żyć z „misiem”, w „misiu”.


„Miś” to kukła. Coś jak chochoł z „Wesela”. Z tym, że Chochoł jest widmem tragicznym, dramatycznym – naszym horrorem narodowym. „Chocholi taniec” to taniec zombiaków polskiego patriotyzmu, romantycznych mitów i marzeń. „Miś” to karykatura „chochoła”. Monstrualna kukła latająca nad miastem straszy i przypomina o dramacie niemożności wyrwania się z martwego świata. Tu nic nie może się wydarzyć naprawdę. Ten świat jest zapełniony kukłami, które snuja się w kolejkach, barach czy melinach. Rozmowy ludzi są sztuczne, przesiąknięte oficjalnym językiem propagandy. Nikt w ten świat nie wierzy, ale wszyscy w nim żyją. No i on. Ryszard Ochódzki – władca marionetek, człowiek którego nie obchodzi nic oprócz własnego dobrostanu, który symbolizuje whisky i kiełbasa podwawelska. Rysiek jest dla mnie wizerunkiem neoliberała w „PRLowskim matriksie”. Jemu nie trzeba wiedzy, studiów, fakultetów. Od tego ma ludzi jak tłumacz angielskiego, którego może zbudzić bezpardonowo w środku nocy – pięknie sportretowana rola inteligencji w procesie przemian. Rysiek ma swój zmysł, dzięki któremu kształtuje rzeczywistość według własnych zasad – zasad, których nie ma. To on za dziesięć lat stworzy nowy „misiowy” system, oparty na cwaniactwie i wyzysku. To jest kolejna pułapka „Misia”. To jest kamień spod jasnej Góry, po którym wiadomo, kto stąpał. W „misiu” nie można wierzyć w dobro ani w moralność. Wierzy się w dobrostan. W „strefę komfortu”, która jest jedynym obiektem troski. „Miś” jest o fikcji, na którą nie mamy wpływu. „Miś” jest o egoizmie, który jest jedyną odpowiedzią na tę fikcję. Skoro wszystko, "suma sumarum”, okazuje się fikcją, „domem z papieru” – praca, kościół, relacje międzyludzkie – to pozostaje tylko „ja”. Mój dom, mój samochód, moje wakacje i podróże. Nadbudowane ideologiczne frazesy są scenografiami dla absurdalnej tragifarsy naszego życia.


„Miś” się rozpada, ale na jego szczątkach wyrastają kolejne klony w różnych swych odmianach. Miś liberalny, miś katolicki, miś lewicowy mieszkają dziś między nami, rozrastając się w klany, wbijające nam do głowy jak powinniśmy żyć i w co wierzyć. „Misiowi” heroldzi trąbią na forach społecznościowych swoje wyroki, kto jest debilem a kto prorokiem o numerze 44, który przyjedzie na białym koniu, by stać się zbawcą narodu. Wszyscy oni tworzą narodowe kukły, już nie chochoły tylko „misie” właśnie, w które nikt nie wierzy, ale każdy gra Rysia, bo „bardzo cię polubiłem, wszystkie Ryśki to porządne chłopy”.

Jakże naiwne z perspektywy „misia” są romantyczne mrzonki czy wiara w pracę dla drugiego człowieka, dla dobra społeczeństwa. Z perspektywy „misia” ważne jest tylko JA.