Dom (zly)

Dom (zly)

piątek, 8 sierpnia 2014

Kultura hejtu 3. Sprawa Vdorliaka, czyli Legia vs Celtic

Kultura hejtu 3. Sprawa Vdorliaka, czyli Legia vs Celtic

Hejt siedzi we mnie. Żre jak mroczny robal. Lapsusofil jest dla mnie jak crashtest. Nie umiem poradzić sobie z fragmentami rzeczywistości. Chciałbym walnąć granatem. Powiedzieć: koniec. Przypominam sobie Michaela Douglasa w "Upadku” i czuję się jak on. Jak Boga kocham, staram się szukać pozytywów, ale kiedy dosięga mnie polski absurd, dzieje się ze mną to, co się dzieje.

Weź, skanalizuj to. Tutaj – mówię sobie. Lepsze to niż driny walić, nigdy nie wiesz, ile wytankujesz. Figo-Fagot. Chcę być dobry, o tym wiem, ale we mnie wciąż płonie gniew. I Ching.

Będzie o sporcie, bo na sporcie najłatwiej się wyżyć. Od tego jest sport , żeby się wyżywać. Bagno polityki jest mrocznym teatrem upiorów i boję się tam wchodzić. To prawdziwa kraina śmierci. Nakręcanych manekinów, których, chcemy, nie chcemy, musimy słuchać w naszej codzienności. Miało być o sporcie. O tym horrendalnym skandalu z Legią. Już mi trochę lepiej, trochę lżej.

Muszę wrócić do zimy. Nie pisałem o Igrzyskach Zimowych w Soczi. O wspaniałych momentach polskiego sportu w sercu samego Mordoru i w cieniu palącego się Euromajdanu. Cudowne zwycięstwa Kamila Stocha pokazały, że przejął pałeczkę po Adamie Małyszu. Baliśmy się, że będzie trudno znaleźć następcę Adasia, ale jest wspaniały mistrz i skromny chłopak. Na dodatek zdobywca Kryształowej Kuli. Wielki sportowiec. Cudowni nasi panczeniści- medaliści, panowie i panie ze Zbigniewem Bródką na czele. Zaskoczył wszystkich, pokonując faworyta z Holandii. Chyba sam siebie zaskoczył. I nasza królowa – Justyna. Największe moje wzruszenie. Jej bieg z pękniętą kością śródstopia na 10 kilometrów jest już legendą polskiego sportu. Ryczałem jak bóbr, widząc jak pokonuje swoje rywalki. Wielka mistrzyni, która nie poddała się presji i opresji, choć dziś wiemy ile ją to kosztowało. Musiałem o tym napisać, by nie było tak, że fiksuję tylko na negatywnych emocjach. Byłem to winien tym wspaniałym sportowcom, na których występy czekam. Szczególnie na Justynę , na tę skromną i wrażliwą dziewczynę, która zawsze robi swoje.

Będzie o Legii. I powiem bez ogródek – wolałbym, żeby staropolskim scenariuszem dostała w tyłek z 10-0 w dwumeczu. Ale nie byłem przygotowany na to, że wygrają 6-1 i odpadną. 20 lat czekam na awans polskiego zespołu do Ligi Mistrzów. Z czasów studenckich pamiętam awanse Legii i Widzewa. Później były baty za batami, więc kolejne lanie przyjąłbym z dobrodziejstwem inwentarza jako polską normę. Na Euro za euro wybudowano stadiony, na których polscy kopacze kompromitują się systematycznie, co zresztą nikomu nie przeszkadza, bo prawdziwi kibice na nowe stadiony nie mają wstępu i są to raczej korpo-pikniki, gdzie wynik jest sprawą drugorzędną, więc nie ma sprawy. Nikogo to nic nie obchodzi, polska liga to dno, kluby dno, reprezentacja dno. I tak miało być. I tak miało pozostać. Tylko stadiony się prężą wielkie. Za gruby szmal utrzymywane. A tu w dwumeczu 6-1 do przodu. I co? O nie! Nie możemy tego zostawić! Zróbmy jakiś zajebisty numer! Wpuśćmy w 87 minucie Bereszyńskiego! On miał karę, więc będzie walkower. Nie możemy przecież wyjść z tego naszego grajdoła, bo zaczną się roszczenia, rojenia. A tu kaska pewna. Bez emocji, bez nerwów, bez starania. Na ch się męczyć? Wszyscy są zadowoleni.

Justyna płaciła wielką cenę za swoje sukcesy. Była na skraju. Ciężko czytało się tamten wywiad. Taką cenę płaca zwycięzcy. Piłka nożna to pewny, duży hajs. Polskie hieny mają się, na czym obłowić. Im dłużej polski futbol pozostaje w fazie trupiego rozkładu, tym więcej hien cmentarnych na tym wikcie będzie tyć. Tak jak w każdej dziedzinie polskiego życia. Jak w „Misiu”. Tutaj zarabia się na protokołach zniszczenia, na przegranych, słomianych inwestycjach. Dlatego Legia odpaść musiała. A kto jest winien? To proste – Vdorliak. Jakby strzelił jeden z dwóch karnych w Warszawie, to żaden walkower nic by nie zmienił. Ale nie martwcie się! On też swoją dolę zarobi! Nie mam złudzeń – Bereszyńskiego zmieniono z rozmysłem. Wiedział o tym Celtic, wiedziała Legia, wiedział sam Bereszyński i sędziowie i UEFA też wiedziała, co ma zrobić. Cudów nie ma!
Już mi trochę lepiej. Tu żyję. Przynajmniej wiem, że żyję. I byle do zimy.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Wroclove is over!

Na wrocławskim rejonie nie jest kolorowo, że sparafrazuję gwiazdę ostatnich miesięcy, Bonusa BGC. Czy wina to ogólnej sytuacji kulturalno-kulturowej, czy wina wina regularnie i często pitego w ramach tomistycznegp systemu? nie wiem... ale scio me nihil scire, więc i tutaj kolorowo nie będzie!

Po pierwsze taksówkarze wrocławscy są niesamowici, jężdżą te 4 kilosy z dworca do Sofitelu w widełkach od 25 do 12 złotych -teraz będzie serio - to jak cała ta zasrana, cwana, chytra POlska. Można jechać za 25 bez licznika, można uczciwie za 12 lepszą furą. Zrozum to człowieku. A jak poprosiłem o rachunek do delegacji , bo mi się spieszyło na pociąg i 20 mi zawinszował, to na papierku wypisał i nawet pieczątkę wstawił.

Po drugie Sofitel! Jako że jako nauczycielowi póki co cały czas na pół etatu języka polskiego się mi powodzi i dla mnie taki 6-cio gwiazdkowy hotelik to normalka, więc brak szlafroczka uważam za karygodne zaniedbanie, no i paputków nie było. Śniadania nadto obfite, jakby dali , jak na koloniach za PRL-u, dwie suche z marmoladą i zbożową do popicia, to by się człowiekowi stare dobre przypomniały, a tak to po tych kruasantach, kawusi, kiełbaseczkach, omlecikach, ananasikach, łososiach jakoś tak ciężko się chodziło.

Zresztą obiady tak samo. Tak sobie komponowałem te porcje , że zamiast jednego obiadu zjadałem za jednym zamachem trzy i mimo, że odwiedzałem hotelową siłownię i jaccuzi , to nie było łatwo. Do tego doliczyć należy browary wieczorową porą podrasowane jegemaistrem i kebab lub hamburger, kawałek  ewentualnej pizzy tak koło drugiej przed snem, no to chyba każdy powie, że to niezbyt zdrowo. No ale jak się daje takie mozliwości człowiekowi, który wychował się na pieczeni rzymskiej i przysłowiowym kiszeniaku z gryczaną w barze z ceratką i plastikowym fiołkiem to do kogo mieć pretensję?

 Teraz przejdźmy do istoty rzeczy - filmy. Obejrzałem 10 , nie licząc krótkich metraży, czyli zaangażowanego, eksperymentalnego kina, które mnie  wymęczyło a najbardziej historia przyjaźni konia i psa pokazana z perspektywy konia i psa, że chyba sobie odpuszczę konkursy krótkich metraży w ogóle, bo to już któryś raz, a ja tak w ogóle to lubię brainwashing, jednak tą razą okazało się to dla mnie zbyt wiele. Poza tym korańska komedia ala Kim Ki Duk czyli "Moebius" - jak cię już wykastrują to zawsze zostają szorstkie kamienie i nóż wbity plecy ewentualnie transplantacja członka od ojca. O specyficznym rodzaju wampiryzmu, polegającym na wysysaniu krwi z penisa mówił vitage -cacko "Wideodziennik zagubionej dziewczyny" A o wampirach Dracula 3D  Dario Argento- opowiedziany w starym stylu, ale z golizną 3D. Jodorovski w swoim powrocie po latach-  "Tańcu rzeczywistości" - zaświadcza o wielkich mocach tkwiących w urynoterapii. No i okazało się, że najwybitniejszy współczesny pisarz- Michelle Houllebeque - jest autorem powieści o Warcrafcie, menelem i jakby tego było mało przyjaźni się ze swoimi oprawcami , trenując między innymi MMA. Uwaga! - obecny wątek i język polski, a film, dla mnie film festiwalu, to "Porwanie Michella Houlebecqua"

W końcu warsztaty! Warsztaty dramy! Dram wat! Co tam Kolumbijska hipnoza! To nic, że budowaliśmy okręt! To nic, że tworzyliśmy pomniki, robiliśmy dochodzenie w sprawie tragedii nad rzeką Mean Creek, tropiliśmy wilkołaka. Ale też otwieraliśmy się! To było takie wewnętrzne! To było takie egzystencjalne! A u mnie to jest tak, że dopiero teraz się otwieram, bo jestem flegmatykiem i mam spóźniony zapłon i wszystko mi generalnie przychodzi później, ale jak ja się w końcu otworzę , a czuję, że to już niedługo, to wtedy zobaczycie mnie prawdziwego! Mnie idealnego!

Sptkanie z Grzegorzem Jarzyną, reżyserem teatralnym m.in. "Między nami dobrze jest" NIE ODBYŁO SIĘ. Widziałem potem chyba Jarzynę jak snuł się po Rynku z jakimś 14-latkiem i był zupełnie bez tęczówek. Może szukał Sofitelu? Może nas szukał? A wiecie, co po czesku znaczy "szukać"....

A tak naprawdę te warsztaty i filmy hotele obiadki  nie istniałby bez ludzi, którzy co roku jadą do Wro , zeby - no tak, każdy jedzie po coś innego. Ale ważne jest , że się tam spotykamy, bo to zawsze jest miłe i pozostaje na długo w mojej , póki co zamkniętej, głowie!

Pyrsk ludkowie!

Aha! i zonk podstawowy - zabrali mi mój ulobiony spocik Wroclove:) chlip chlip To ten https://www.youtube.com/watch?v=CBC5Tm-HuyM

Tu sa ludzie, zwykli ludzie, normalni ludzie, to oni tworzą to miasto, takie, jakie polubiłem. W tym nowym spocie są co prawda filmy, ale są też firmy, sponsory. Sory.


piątek, 25 lipca 2014

Kierunek Wrocław, kierunek NH, kierunek - spotkania literackie

Jak co roku ruszam do Wro na NH. Od 29. Podstawa to warsztaty. Tym razerm zalogowałem się na kurs dramy. Sam jestem ciekawy jak będzie i czy bedzie bolało?

O ile pojawię się 28. to Cormac wg Franco, czyli ekranizacja mojej ulubionej powieści "Dziecię Boże" i najnowszy Jodorovski - "Taniec rzeczywistości".

Filmy? Co się da. Chcę zacząć z rana 29. od "Bezpańskich psów" Tsaia. Muszę o 19 na spotkanie z Wojciechem Tochmanem - to mój ulubiony reportażysta (dlatego nie obejrzę znowu Palfiego, już mam zaległość z Taxidermią). Potem w nocnym szaleństwie VHS jest metoda, czyli samczy zachwyt nad Sylwkiem w szczycie swej formy - "Cobra".

30. W ciemno biorę "Historię mojej śmierci", gdzie Casanova spotyka Draculę, potem spotkanie z ą Olgą Tokarczuk i na deser Dracula 3D Argento.

31. Zrobię wszystko, by obejrzeć "Moebiusa" Kim Ki Duka. "Boyhood" - może da radę, wszyscy chwalą. Zaczajam się też na post-apokalipsę w ruskim stylu, czyli "Trudno być Bogiem" Germana. Na deser Alice Cooper - Super Duper.

1. Z rana - 9.45 - jak się udo Jodorovski i jego "Taniec z rzeczywistością". "Turysta" - no cóż, że ze Szwecji. W Polsce tata to też śmieć. Potem "Porwanie Michaella Houllebecqa" , bo Houllebecq. Dla Masło "Między nami dobrze jest", bo nie dla Jarzyny i tego całego teatralnego g..... No i "Wielka noc" - czeski dokument o praskich menelach, bo Praga i menele.

2. Wegry w tym roku to "Biały Bóg" Kornela Mundruczo. O 19. Ziemowit Szczerek w Mediatece i może "Mary is happy" na Rynku, bo gość ma takie nazwisko, co go nikt normalny nie umie powtórzyć.

3. Może jakieś filmy nagrodzone? Ale na pewno "Oilfields Mines Hurricanes" bo Islandia i Cage i cisza.

Tyle, a co się udo, to się udo. Nara.





czwartek, 24 lipca 2014

Recenzja książki Marka Nowakowskiego "Dziennik podróży w przeszłość" - wyd. "Iskry"

                                                                      LC recenzja
                                                                              
Dobranoc, Marku...

W ostatnich utworach Marek Nowakowski powraca do początków swojej twórczej działalności. Tak było w przypadku jego poprzedniej książki „Pióro”, poświęconej literackim początkom pisarza, gdzie opisywał środowisko literackie lat sześćdziesiątych i czas swojej pisarskiej młodości. „Dziennik podróży w przeszłość” sięga jeszcze głębiej, aż do czasów dzieciństwa i lat młodzieńczych, które przypadały na czas budowy komunistycznego państwa w oparciu o stalinowskie wzorce.
„Dziennik podróży w przeszłość” jest książką wspomnieniową, ciekawą o tyle, że Marek Nowakowski opisuje w niej te momenty ze swojego życia, o których wiemy najmniej – czas, gdy był zaangażowany w działalność Związku Młodzieży Polskiej. Pisarz przedstawia tutaj swoje młodzieńcze rozerwanie pomiędzy świat peryferii, ludzi z marginesu, tych wszystkich odrzuconych, którzy stanowili żywą inspirację dla jego książek oraz wiodące na pokuszenie młodego człowieka wizje nowej, świetlanej przyszłości, serwowanej przez stalinowski system. Ta książka jest swego rodzaju rachunkiem sumienia, który uczynił pisarz pod koniec swojego życia. Marek Nowakowski pokazał nam tutaj nieco inną twarz – twarz młodego, zagubionego człowieka, którego wciągają tryby historii. Pokazuje też, jak trudno dobrze wybrać człowiekowi bez tożsamości, który jest pozbawiony oparcia rodziny i przyjaciół, który jest zdany jedynie na nowy, wspaniały ład. Marek miał to szczęście, że miał oparcie w rodzinie i przyjaciołach. Znamy go dziś jako publicystę „Gazety Polskiej”, a jego książki wciśnięto na półkę z napisem „pisarze prawicowi”. Prawdy w tym tyle, że Marek nigdy nie napisał nic pod dyktando, że zawsze stał na marginesie i stamtąd obserwował rzeczywistość. Wiedział, że tylko taka perspektywa może pokazać prawdę o otaczającym świecie. Ta prawda o świecie była dla autora „Księcia Nocy” najważniejsza. Zawsze jej szukał, wyczulony na oficjalną „grę pozorów”, wyczulony na to, co niektórzy nazwali „ketmanem”, nie uznawał gry z władzą jako metody na przetrwanie. Wiedział po prostu, że z diabłem się nie paktuje.
W postscriptum do „Dziennika...” pisał: Dopiero po wielu latach doszedłem do wniosku, jak bardzo byłem przez tamten czas zdewastowany... Nie zdołałem tego, co napisałem, wypiętrzyć, unieść wysoko, jak marzyłem... Grzązłem tak często, zapadałem się głęboko. To były koszty. Już do końca nie dam rady. Szkoda. Zmarł w maju tego roku, przeżywszy 79 lat. Te smutne słowa, kończące jego książkę, to trudny testament dla tych, którzy pozostali. Po śmierci Marka długo zastanawiałem się, kto z żyjących jest w stanie poświęcić swą sławę, salonowy blichtr, by pisać o tym, co najważniejsze bez względu na mody i poklepywanie po plecach przez „salonowych piesków” z „opiniotwórczych” mediów. Nie znalazłem zbyt wielu nazwisk – może Witold Gadowski, może Eustachy Rylski. Brak Marka uświadomił mi, jak wielką stratą jest to, że nie napisze już żadnej książki. Dlatego „Dziennik podróży w przeszłość” pozostanie dla mnie książką roku 2014.
Poznałem go dwa lata temu. Maj, wieczór – pięknie było. Po spotkaniu autorskim w Częstochowie poszedł z nami na wódkę. Nawet nie spodziewaliśmy się tego. Uczynił ten wieczór magicznym i niezapomnianym. Snuł opowieści, ale i słuchał z uwagą. Patrzył na ludzi, obserwował. Wokół kręciły się różne dziwne persony – takie wprost z kart jego książek - z którymi nawiązywał kontakt i komentował nam ich świat. Świat wykluczony, świat obok nas, zaprzątniętych samymi sobą, niewidzącymi nic ponad koniec własnego nosa. On widział, bo umiał patrzeć, mimo jego 79 lat wzrok miał od nas lepszy. Dziękuję Ci, Marku, za ten jeden wieczór, którego nigdy nie zapomnę. Dla mnie potrafiłeś wypiętrzyć i unieść wysoko, bo zawsze umiałeś dostrzec hrabalowską perełkę na dnie. Tu będziesz żył w swoich opowieściach i wierzę, że słyszysz te słowa. Dobranoc.


niedziela, 6 lipca 2014

Recenzja książki "Agrigento" - wyd. Książkowe klimaty

                                               oficrec
Niezwykle rzadko mamy do czynienia z literaturą grecką. Chodzi mi rzecz jasna o współczesną literaturę grecką, bo Grecja z Homerem, Safoną i Sofoklesem jest kolebką literatury europejskiej. Dlaczego, mimo takich wzorców i korzeni, greccy pisarze nie są rozpoznawalni na dzisiejszej mapie kulturalnej Europy? Czy brak tam twórców, którzy mogliby zainteresować współczesnych odbiorców poza granicami samej Grecji? Czy prócz nazwisk Kazantzakisa i Kawafisa nie ma już nikogo, kto przypominałby nam dziś o świecie tej tradycji? Wydawnictwo „Greckie klimaty” pokazuje nam, że ten kryzys greckiej literatury jest zjawiskiem fałszywym i zawinionym niejako przez naszą ignorancję, a jako dowód podaje nam powieść Kostasa Hatziantoniou, zatytułowaną „Agrigento”.

Agrigento to niewielkie miasto położone na południu Sycylii. Lata jego chwały przypadały na V wiek przed naszą erą, gdy nazywało się Akragas. Było to także rodzinne miasto wybitnego filozofa Empedoklesa. To tutaj przybywali Grecy, którzy osiedlali się na południowych obszarach współczesnej Italii. To stąd kultura grecka promieniowała na całe terytorium Cesarstwa Rzymskiego, tworząc najpełniejszą syntezę tego, co dziś określamy mianem kultury śródziemnomorskiej.

„Agrigento” jest wprost wymarzoną książką na wakacje dla tych, którzy lubią południowe słońce i krajobrazy. Spokojna narracja może być doskonałym uzupełnieniem letnich podróży. Jeśli literatura może dopełniać rzeczywistość, to jest to właśnie taka książka – pełna spokojnego klimatu i szumu morza przy zachodzie słońca. Nie ma tutaj pogoni za wydarzeniami, refleksja egzystencjalna i filozoficzna jest pogłębieniem tego klimatu, nie znajdziemy tutaj przemądrzałych wywodów, których miejsce winno być w książkach naukowych. Przy tym wszystkim „Agrigento” jest pełnym i bogatym oddaniem śródziemnomorskiej duchowości, którą dzięki książce bardziej czujemy niż analizujemy.

A książka Hatziantoniou to magiczna mieszanka romansu, kryminału, powieści historycznej. A wszystkie wątki snują się tutaj niespiesznie, splatają i rozwiązują bez żalu. A wśród wszystkich postaci, które tutaj znajdziemy najważniejsza jest postać Empedoklesa – starożytnego filozofa, który kochał życie. Kostas Hatziantoniou został nagrodzony za tę powieść w 2011 Europejską Nagrodę Literacką, a pięknego i pełnego nastroju tłumaczenia z języka greckiego dokonała Karolina Berezowska.

wtorek, 1 lipca 2014

Jan Nowicki i inni, czyli "Wspieraj kulturę, książki na wagę złota" - kłobuckie klimaty na lapsusofilu.


Jest taki gość, nazywa się Ość, czyli Robert "Ość" Jasiak i ten gOŚĆ zaprosił mnie 27. czerwca do Kłobucka. Ta fotka, z Beatą Bartnik i Janem Nowickim, jest jednym z pięknych świadectw tego wyjątkowego, letniego wieczoru.


Był to dzień zakończenia roku szkolnego 2013/14, z mediów wyzierała stugłowa hydra nagrań i podsłuchów, , a po-mrocznym czwartku, który lał niemiłosiernie i napełniał obawami, nastał słoneczny piątek. Pierwszym punktem imprezy było spotkanie z Janem Nowickim - wybitnym krakowskim aktorem. Pan Jan, okazał się przemiłym człowiekiem i wspaniałym gawędziarzem. Opowiadał ciepło i z uśmiechem o swoich książkach "Mężczyzna i one" oraz "Białe walce" i o tym, jak aktor został pisarzem. Nie będę o tym długo, bo całą rozmowę, którą prowadził Robert, możecie zobaczyć i wysłuchać powyżej;)  Spotkanie odbyło się w miejscowej bibliotece,  jak na akcję "Książki na wagę złota" przystało. Pani Monika Wypych, dyrektor kłobuckiej biblioteki, od samego początku wspiera działania Roberta.

Potem była pizzeria Patio, gdzie Robert jest... kelnerem. Ale nie przeszkadza mu to organizować świetnej imprezy i po godzinie 19. pizzeria prowadzona przez brata Roberta stała się miejscem literackich dyskusji. Gośćmi byli Tomasz Jamroziński, poeta i autor kryminału "Schodząc ze ścieżki" oraz  miejscowy debiutant, Kamil Hazy ze swoją książką "Krawędzie".
                                         było miło, wesoło i ładnie (jak na wyżej załączonym obrazku)


        tu już autograf dla Giny, ja też dostałem (Tomek powiedział "lubię dżiny, a najbardziej Gin z tonikiem)


                            Robert pyta, Kamil Hazy mówi o swoich "Krawędziach", a Tomek słucha


           z zapartym tchem słuchaliśmy o tym, że takie zjawisko jak "częstochowskie kryminały" nie istnieje

                                         do rozmowy włączył się Pan Jan i przyłożył

Po spotkaniu dalej miło było i się słuchało miło kwartetu Michała Rorata z klimatycznym wokalem Igi Kozackiej. Taki dżezik.
Po tym bogatym programie czekały nas jeszcze tańce w klubokawiarni "Nuta", które odbywały się pod patronatem samego Charlesa Bukowskiego jako Bukowski Book Party, więc nie wypadało nic innego jak zachować się jak Charles w swoich najlepszych kawałkach. I tak było. A wszystko ku czci książek i czytania.

Nie znam wszystkich, którzy zorganizowali tę świetną imprezę, gdzie książki były tłem dla dobrej zabawy, dlatego wybaczcie, że nie wymienię każdego z imienia i nazwiska. Czyni to sam Robert na początku filmu, który zamieściłem powyżej.

Kiedy myślę o promocji czytelnictwa to mam świadomość, że takie bezinteresowne, oddolne akcje pasjonatów literatury, ludzi takich jak Robert Ość, są bezcenne. W powodzi sztucznych tworów, promujących czytelnictwo, gdzie chodzi głównie o wyciągnięcie publicznej kasy, to tutaj odkryłem źródełko czystej pasji.  Robert zaraża swoim spontanem. Zaraził ludzi w Kłobucku. Zaraził także mnie. I jestem mu za to wdzięczny. Trzymaj tak dalej Robert!

wtorek, 17 czerwca 2014

Recenzja książki "Beksińscy" Magdaleny Grzebałkowskiej - wyd. Znak

 
  Beksińscy. Portret podwójny - Magdalena Grzebałkowska Magdalena Grzebałkowska grzebie w ranie. W opisie mówi co innego, niż opisuje w książce. Jeśli jest to książka o miłości, to o miłości Beksińskiego do sztuki.
Zdzisław to demiurg. Człowiek zamknięty w swoim świecie, dookoła niego na orbitach poruszają się satelity rodziny i przyjaciół. Ważną postacią jest tutaj przyjaciel artysty, Piotr Dmochowski, tak samo jak Zdzisław, autysta sztuki. Żona Zofia i syn Tomasz lewitują tutaj wokół obrazów Zdzisława. Artysta jest bezkompromisowy. Nosi w sobie poczucie winy wobec żony i syna, jednak każdym swoim dziełem mówi - nie podchodźcie bliżej. Łagodnośĉ Zdzisława jest łagodnością człowieka opętanego przez demona sztuki.
Zdzisławowi autorka poświęciła najwięcej miejsca i są to miejsca pisane na kolanach. W książce panuje aura bezkompromisowego artysty, perfekcjonisty w każdym artystycznym zakamarku. Prawdziwym złym duchem, dławiącym Tomasza, jest demon wielkiej sztuki, który żył w domu Beksińskich. Tomasz nie mógł uwolniċ się od tego upiora przez całe życie, nie mógł dorównaċ geniuszowi opętanego ojca. Sam został wampirem, gdy demon Zdzisława zapuścił kły w jego duszę.
Zofia to tajemnica. Targa na sobie ciężar geniusza i schizy syna. W książce praktycznie milczy. Syn rzyga – rzyga na rzeczywistośċ, rzyga na ojca i matkę, rzyga na kobiety, rzyga na siebie. Do samego końca. Radiowy mikrofon nie daje szans na wyzwolenie. Tomasz zaraża swoich wyznawców, tych, których także dławią demony - demony rodzinnych traum.
Zofia milczy.
Zdzisław płaci. Płaci straszną cenę - za poddanie się złym duchom, bez których nie byłoby jego obrazów.
Kto jest w stanie pojąċ sens tej walki. Czy genialne obrazy, które pozostały, tłumaczą wszystko?

„Beksińscy. Portret podwójny.” to jedna z najlepszych książek literatury faktu, jakie kiedykolwiek czytałem. Książka, która próbuje kłamaċ, ale i tak mówi prawdę. Książka bardziej o relacjach, których, jak w przypadku Zofii, musimy się domyslaċ, niż o wybitnym artyście. To satelity Beksińskiego, jego syn, żona, przyjaciele, mówią nam więcej o jego demonach niż on sam.