Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 4 maja 2015

Recenzja książki "Siódemka" Ziemowita Szczerka - wyd. Ha! art

30-04-2015

Siedem

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Siódemka
Autor książki: Ziemowit Szczerek
Siedem jest grzechów głównych. Siedem demonów z tych grzechów wychodzi. Siedmiu jest synów ludzkich z tych siedmiu demonów i siedmiu grzechów. I jest „Siódemka” droga do bram piekła. I jest droga ta w samym sercu Europy, w Polsce. I droga ta mityczna prowadzi z dwóch miast wielkich, polskich, choć nie wielkopolskich. Chodź z Krakowa do Warszawy w zimne dziady-listopady, dziś helołin.

Ziemowit Szczerek jest alchemikiem. „Alchemik słowa” jak u Parandowskiego (no wiecie, tego od „Mitologii”) – pomyślicie. Cóż za banał. Nie. Ziemowit jest alchemikiem jak polski szlachcic Twardowski. Słowa zamienia w czyste zloto. Słowo ciałem się staje, że zacytuję klasyka. Rzekł Ziemowit: „Przyjdzie Mordor i nas zje”. I już Paszport Polityki. I już w TVN jako główny ekspert od Mordoru zaproszony. I już ruski Mordor z ruskim Sauronem na niebiesiech ogniście, waginalnie kły swe szczerzy, żarłoczny jak kosiara – zjada i grozi. Rzekł Ziemowit, potomek króla Piasta, w linii genealogicznej prostej jak drut, jak tytułowa „Siódemka”: „Rzeczpospolita zwycięska”. I naród nasz jak rzepa krzepki, zwarty, do walki z Mordorem gotowy. I rzekł Ziemowit „Siódemka”. I naszła nas groza wojny, a raczej „wajny”. Żebysz to car, nieludzki Puto, nie żaden bożek miłości, ale Mars z prawdziwie marsowym licem w drebjezgi, w pierjod, paszoł won i ruki w wierch.

To on rys słowiańskiego syna, nie tylko poprzez godne imię Ziemowit, nosi, że mógłby ze swym „czerepem rubasznym” statystować w „Potopie” albo „Ogniem i mieczem” jako woj sarmacki gotów życie za ojczyznę oddać, wysadzić się w Kamieńcu z Wołodyjowskim i Ketlingiem pospołu.To on modę na styl „lumberjack” jako pierwszy na ziemiech polskich zasiał, pierwej nim stało się to modne. To on, gdy opisał balsam Wigor w „Mordorze”, ożywił ponownie przemyt na granicy z Ukrainą, byśmy mogli poczuć to, co on poczuł, gdy na lwowskim bruku dumał. To dzięki niemu, dzięki jego „Siódemce”, ceny eliksirów wiedźmińskich na czarnym rynku sięgają 100 euro. Wiem, że to miała być recenzja książki „Siódemka” a nie recenzja osoby Ziemowita Szczerka, wiem, ale nie umiałem się powstrzymać.

„Siódemka” jest o polskiej „Highway to Hell”, o drodze do zatracenia, o naszych tańcach chocholich, o mazurach, obertasach, o dostojnych polonezach z blachy pancernej, w których się wozimy jak dzień dniem, jak noc nocą. „Siódemka” jest o polskich demonach, ale nie o tych naszych swojskich Rokitach i Borutach, co to na ludową modłę strugane zdobią wiejskie obejścia, żeby się z nimi po cichu, z ogarkiem ręce, poukładać. „Siódemka” jest o tych demonach strasznych i prawdziwych: o Asmodeuszu i Mamonie, o Lucyferze i Belzebubie, o Szatanie i Lewiatanie, o Belfegorze. „Siódemka” jest o tych złych duchach, które wyparły nasze swojskie diabełki, o demonach Wschodu i Zachodu, które rozpanoszyły się wokół mitycznej „siódemki' i tam swój sabat diabelski uczyniły.
I z trzema tropami się do tej pory, jeśli chodzi o „Siódemkę”, spotkałem. Trop pierwszy to trop Gombrowicza, że to takie z gebą wojowanie, z gębą rubaszną, polską, gębą z sajdingu, polbruku i dachówki. Trop drugi, że to takie surrealistyczne podchody jak w „Małej apokalipsie” czy „Kompleksie polskim” Konwickiego, takie z demonami postkomuny rozliczenie, rozkmina o postpolskim karnawale w technikolorze z lat 90. do teraz. W końcu, co już tu było pisane, że to chochole podrygi, złote rogi i urwane sznury Wyspiańskiego. Ale może pójdźmy dalej jeszcze, że to Mickiewicz i jego „Dziady” w rytmie Helloween- party jak z przedstawienia Radosława Rychcika z Teatru Nowego w Poznaniu – z tymi popkulturowymi kliszami, z tą denominacją „sztuki wysokiej”. A może pójdźmy jeszcze dalej, że to i Mickiewicz i Słowacki ironicznie obrabiający mu tył, z tym sabatem, diabłami na Łysej Górze jak z „Kordiana” i sarmackim pasem opasany. A może pójdźmy jeszcze dalej, że to kolejne kręgi piekła, że to apokalipsa wprost wywiedziona z Dantego, by swe demony pokonać? Skojarzenia. Uczyniono z tego poważny zarzut tej książce, że jest wtórna lubo też wciórna; jakby to Gombro skwitował, że „pyszna rzecz i można by ją z masełkiem podać”, ale to już było. Te wkręty ala Szczerek są dla mnie piękne. Ten rejwach konwencji i koncepcji dokładnie oddaje to, co o Polsce napisano, ale nikt tego nie uczynił o Polsce współczesnej (no może poza Dantem, ale to przecież Dante). Ziemowit Szczerek powołał się sam i sam sobie pozwolił, mówiąc, że skoro chętnych brak, to będziecie mieć takie piekło, taką wojnę, taką apokalipsę, na jaką zasługujecie.

Podstawową kwestią pozostaje, czy Szczerek zamula. Taką tezę postawił Jacek Wakar w „Tygodniku kulturalnym”. I tu mnie boli, bo o ile Sobolewska chwali, to ona jest dobra, ale Wakar mówi prawdę. Zawsze czekam, co powie Wakar. Wakar ponury, znużony. Zatem, czy „Siódemka” zamula, czy nie zamula? Nie zamula, momentami spowalnia, momentami staje w miejscu, by naraz ruszyć z kopyta po polskich drogach, po wertepach, po cudnych i cudacznych manowcach. Taka jest ta diaboliczno-oniryczna powieść drogi, polskiej drogi, polskiej morgi i mordęgi, że tylko siadać i czytać.

 A potem na koń, na trakt królewski 777, „road to heaven” i w te pędy pędzić przez sarmacki karnawał tych krajobrazów, co kopyściami szmiry udekorowane, ale nie angielskie, nie kreolskie, ale nasze, nasze polskie. Czy z Mickiewicza, czy z Gombrowicza, czy z Dantego. Na koń!

piątek, 1 maja 2015

Recenzja książki "Pijane banany" Petra Šabacha -wyd. Afera

28-04-2015

Miłość w blasku ceczek

Już na wstępie mojej recenzji zdradzę, że nie zdradzę, co owe tytułowe „ceczka” znaczą. Szanowny czytelniku - żeby się tego dowiedzieć musisz sięgnąć po najnowszą książkę Petra Šabacha pod intrygującym tytułem „Pijane banany”. A żeby się lepiej czytało, i recenzję i książkę, polecam odpalić „jutuba” i wprowadzić się w klimat czechosłowackich lat 80. Na początek Petr Kotvald i Stanislav Hložek w utworze „Holky z naši školky”. Z tego, co pamiętam, utwór gościł na naszej Liście Przebojów Trójki.
Do mnie Czesi przybyli pierwsi. Przychodzili z Wrocławską Pieszą Pielgrzymką, bo tak się złożyło, że mieszkam pod Jasną Górą. I tak zaczęły się wizyty w przygranicznym Nachodzie, wypady do Pragi i innych miast. Była połowa lat 80. W Czechosłowacji było tanio i wszystko dostępne – salami, szok, krojone w plasterki; wódka i piwo w każdym kiosku. No i Kofola. Targaliśmy z powrotem całe plecaki dobra wymienianego za tureckie dżinsy. Rządziło się, bo każdy Polak był wtedy w Czechosłowacji Rokefellerem i chyba Czesi nas wtedy bardziej znielubili niż w 68. Polski Pan, lat 16/17, na hotelach, salonach popijał Smirnoffa Becherovką i miał jedną myśl w głowie – Czechy są ładne. Pełne czekolady Studenckiej i lentilek. I taniego piwa.
A w domu była „Żena za pultem” czyli „Kobieta za ladą” i piosenka „Gdyż masz w chalupie orkiestrion” z serialu „Chalupaři” czyli „Pod jednym dachem”, „czeskie filmy” non stop, bo coś w nich urzekało, ale nie było do końca wiadomo co - „Jak utopić doktora Mraczka?”, „Straszne skutki awarii telewizora” czy „Adela jeszcze nie wieczerzala”, dużo tego było i nie było tam wojny, nie było Klosów ani Czterech pancernych. I była też czechosłowacka Jedynka z anteny naziemnej, z tymi wszystkimi hospodami i biesiadami. I było to dobre.
Twórczość Petra Šabacha to także „czeskie filmy”. Na motywach jego prozy chętnie kręci jeden z najbardziej znanych obecnie czeskich reżyserów Jan Hřebejk. „Pod jednym dachem” czy „Bigbeatowe lato” są filmami dobrze znanymi nie tylko w Czechach. „Pupendo” z 2009 jest filmową adapatacją „Pijanych bananów”.
„Pijane banany” są dobre. Choć, szczerze mówiąc, nigdy ich nie próbowałem. Nie wiedziałem, że istnieją jeszcze takie czeskie rarytasy. Honza ma szesnaście lat i miesza w Pradze w latach 80. W Czechosłowacji władzę pełni breżniewowski namiestnik Gustav Husák, a wśród młodych ludzi rządzą ceczka – tak przynajmniej twierdzi autor książki Petr Šabach. Czym są ceczka, jak już powiedziałem, nie zdradzę, musicie zatem przeczytać tę książkę, bo tam to jest wyjaśnione, a póki co możecie sobie posłuchać piosenki Michala Davida o tym czechosłowackim fenomenie.
Normalizacja. Jakiś dziwny letarg, gdy oficjalne media podają, że Czechosłowacja jest piękną krainą, gdzie spełnia się socjalistyczny sen o równości w postaci knedli i piwa, tego szwejkowskiego minimalizmu. Ze Żwirkiem i Muchomorkiem, Makową Panienką i Krecikiem, Sąsiadami, którzy zawsze wszystko spaprają, ale i tak są zadowoleni z życia. Bo Czesi to śmiejące się bestie. Kto tak powiedział? Heydrich, Goebels, a może Hrabal? Normalizacja – koszmar sprowadzania wszystkiego do wspólnego mianownika. Eliminacja-emigracja jak się znormalizować kogoś nie da. I ten naród, przedziwny i perfidny, daje się uśrednić, daje się sprowadzić. Niby wszystko idzie wedle prawideł Husáka sterowanego przez towarza Breżniewa, ale pamiętajcie: Czesi to śmiejące się bestie! Ci jowialni, uśmiechnięci mieszczanie jak z powieści Haszka, zahibernowali w sobie gen niepokoju – to, co nas przeraża u Haszka właśnie, u Hrabala, czy Formana; to, co płynie do nas z poetyki Franza Kafki, że pod absurdem codzienności czają się demony.
Ten absurd codzienności doskonale oddał Šabach w swej powieści, poświęconej wspaniałym latom 80. Niby wszystko tutaj takie swojskie, beztroskie, ale widać u wszystkich bohaterów swoiste zawieszenie, niemożność, bezwład i oczekiwanie. To świadoma poetyka Šabacha. Trzeba się do tych treści przebijać, ale są one wyraźne. Widać je przede wszystkim w dojmującym poczuciu absurdu egzystencji, w powszechnym, niby wesołym, ale depresyjnym alkoholizmie bohaterów. Ale mimo całej melancholii „Pijane banany” są jednak pełne nostalgii, tęsknoty za czechosłowackim normalizacyjnym spleenem lat młodzieńczych, bo jest to powieść o tym, dlaczego kochamy komunę. Za marzenia. Za to, że byle kałuża przypominała nam morze, że byle podróbka była jak namiastka nieba, i że była miłość w tych błyskach ceczek. I że te marzenia nam odebrano. Ale nie dowiecie się, czym są ceczka, jeśli nie przeczytacie tej powieści w całości, do samego końca.
Na koniec ukłon w stronę wydawnictwa Afera i Julii Różewicz. To piękne i potrzebne przekłady. Ale ważna jest także forma, jaką „Afera” nadaje tym skromnym przecież objętościowo utworom. Książki tego wydawnictwa są cudnymi miniaturami, które dają piękno i uśmiech. Z takimi cackami (ceczkami?) spotkałem się, gdy zacząłem kupować Hrabala w oryginale. Dziś mam na półce kilka książek Afery i prezentują się one śliczniej niż niejeden opasły tom, który sili się na monumentalne syntezy, a faktycznie jest przyciężki. Książki wydawnictwa Afera i sama książka Šabacha są skromnym arcydziełem, zarówno pod względem treści jak formy. A słowo „skromny” niech będzie dla tego utworu najlepszym komplementem.

piątek, 24 kwietnia 2015

Recenzja książki Jakuba Woynarowskiego "Martwy sezon" - wyd. Ha!art


Matematyka umierania

Komiks. Komiks według Schulza. A przecież wszyscy kochamy Schulza. I ten jego „realizm magiczny”, który rozpoczyna się w małym miasteczku, by przechodzić w wewnętrzne światy wyobrażone. By opowiadać dawne i te same historie poprzez mit i archetyp. Jakże ciekawą zatem i nowatorską rzecz stworzył Jakub Woynarowski, laureat zeszłorocznego Paszportu Polityki. „Martwy sezon” to jego komiksowa adaptacja prozy Brunona Schulza, wydana przez Ha!art.
Adaptacje. Ta najbardziej znana to oczywiście film Wojciecha Jerzego Hasa. Adaptacja magiczna i teatralna, pełna magicznych rekwizytów podróż do wewnętrznych światów. „Ulica Krokodyli” braci Quay, chociaż jest to animacja, idzie w stronę teatru lalek, przywołując topos „theatrum mundi”, gdzie człowieka się jednocześnie degraduje do roli manekina i zarazem uwzniośla do funkcji ożywiacza martwego świata. Obydwa te dzieła są silnie z poetyką Brunona Schulza związane. Estetykę tych filmów można śmiało nazwać „schulzowską”.

Możemy zadawać sobie pytania o symbole i sensy, nie będziemy natomiast o samego Schulza.
„Martwy sezon” jest daleki od prozy autora z Drohobycza. Woynarowski nie określa swego dzieła mianem adaptacji. Na okładce książki czytamy: „na motywach twórczości Brunona Schulza”. Świat Schulza jest tutaj zatem bardziej inspiracją, a samo dzieło osobistą wariacją na temat. Zresztą słowo „komiks” także jest podważane przez samego autora. Woli on mówić o „opowieści graficznej”, gdyż słowo to lepiej oddaje ducha jego twórczych działań, jest bardziej „uni-”.

U Woynarowskiego nie ma bohatera, nie ma tradycyjnie rozumianej akcji, nie ma chmurek ani napisów komentujących obrazek. Są natomiast zdania. Zdania wyrwane z Schulza. Zdania wyrwane Schulzowi. I to słowo – wyrwane – najlepiej oddaje, co „komiks” Woynarowskiego uczynił z prozą tego pisarza. To, co tworzy Jakub Woynarowski, jest na wskroś współczesne, choć próbuje być uniwersalne. Mikro i makro kosmosy geometrii wynikają z siebie, by opisać zjawisko destrukcji, obumierania. Z pustki do pustki. Świat Woynarowskiego to kosmos, wszechświat. Świat Schulza był wewnętrzny. To, co u Schulza biegło do środka, u Woynarowskiego pędzi w nicość. To, co u Schulza było konkretne i jednostkowe, u Woynarowskiego staje się puste i pozbawione znaczenia.

Nie podobał mi się ten matematyczny kogel-mogel, którym Woynarowski dla mnie Schulza uśmiercił. Wyciągając, to, co uniwersalne, autor „komiksu” poleciał w kosmos, ale nie był to kosmos z opowiadań autora „Martwego sezonu”.

piątek, 10 kwietnia 2015

Recenzja książki Andrzeja Sowy "Ocalony. Ćpunk w kościele" - wyd. Znak

08-04-2015

Ocalony – nawrócony

Nie chcę cię częstować śmiercią
życie piękniejsze jest niż śmierć
każdą swoją żywą częścią
wybieram życie

Z Andrzejem Sową spotkałem się w moim miejscu pracy. Do szkoły zawodowej w Lublińcu przyjeżdżał wtedy granatowy samochód oklejony kolorowymi serduszkami. Wśród uczniów Pan Andrzej wzbudzał żywe zainteresowanie, z daleka widać było, że ma z młodymi ludźmi bardzo bezpośredni kontakt. Zajęcia profilaktyczne, dotyczące narkomanii, cieszyły się dużą popularnością, a ich autor wprowadzał w szkolne mury niezwykłe ożywienie. Kiedy pojawiał się na swoich zajęciach atmosfera w szkole zmieniała się – widać było, że młodzież dyskutuje, jest poruszona tym, co usłyszała. Bohater tej recenzji zwraca uwagę samym swoim wyglądem – dredy do pasa, kolorowe koszulki, bojówki i niegasnący humor i energia. Ostatnio zobaczyłem Andrzeja Sowę kilkakrotnie w popularnych programach telewizyjnych. Promował książkę, zawierającą wspomnienia z całego swego życia.
O tobie wiem że mieszkasz w bardzo długim bloku
I to już chyba „Lśnienie”
Prawie nikogo nie znasz wokół
Twoja samotność gorsza niż więzienie...

Zaintrygowany sięgnąłem po książkę „Ocalony. Ćpunk w kościele”. Chciałem poznać bliżej historię tego człowieka, który promieniował niesamowitą pozytywną energią. Uczestniczyłem w jednych zajęciach, prowadzonych dla nauczycieli. Było to jednak dla mnie zbyt mało, by zrozumieć pedagogiczny fenomen Andrzeja Sowy. Książka dała mi szansę zbliżyć się do przesłania i charyzmy autora i uważam, że warto po nią sięgnąć. „Ocalony. Ćpunk w kościele” to autentyczne świadectwo nawrócenia, wyjścia z ciężkiej choroby, jaką jest narkomania w jej zaawansowanym stadium. To historia o tym, jak Pan Bóg rzuca nam koło ratunkowe w momencie, gdy wydaje ci się, że jest już po tobie.
Twoje kolejne kłamstwo
Masz koszulkę z Kurtem
I nawet ci do twarzy
nawet ci do twarzy z trupem
Poproś go niech ci dziś powie chociaż słowo
Mógłbym ci zaśpiewać
Dobrze umrę lepiej sprzedam

Andrzej Sowa w swojej książce jest taki jak w życiu – kolorowy i energiczny. Jego język jest prosty i bezpośredni, ale jednocześnie pozbawiony nachalnego dydaktyzmu. Młodzi ludzie łatwo identyfikują się z takim bezpośrednim przekazem. W języku Sowy nie brakuje dosadności a nawet wulgarności, by opisać doświadczenie uzależnienia od narkotyków. Frontman zespołu „Maria Nefeli”, który wygrał jeden z jarocińskich festiwali, pokazuje jak ulotne potrafią być ludzkie wyobrażenia o sławie i sukcesie, gdy płyną z otumanionej narkotyczną wizją wyobraźni. Patrzący na swe życie z dystansu autor, zdziera iluzoryczną powłokę, za którą czai się koszmar samotności, prowadzącej do śmierci.
Dla ciebie śmierć to pestka
Życie to zabawka
A każda twoja blizna
Każda igła i strzykawka
Jeszcze jedna marność
kolejna łatwizna

Andrzejowi Sowie udało się wyjść z tragicznej pułapki narkotyków, którą sam na siebie zastawił, igrając ze swym życiem, traktując je jakby było ową „zabawką” z piosenki Grabaża. Nie udałoby się to jednak bez nawrócenia, a sam fakt uporania się z nałogiem autor określa mianem cudu uzdrowienia. Dziś Andrzej Sowa jest pełnym sił witalnych mężczyzną, kochającym mężem i ojcem, czerpiącym pełnymi garściami z piękna i radości życia. Jego książka „Ocalony. Ćpunk w kościele” to jedyne w swoim rodzaju wyznanie grzechów, specyficzny rodzaj publicznej spowiedzi z całego życia, dokonanej po to, by ustrzec młodych ludzi przed iluzją, którą obiecują narkotyki czy alkohol.
Odwrócone krzyże
Orgazm na pentagramach
Swastyki w twojej głowie są gorsze niż na ścianach
To fatalna iluzja
Gówniana fatamorgana
Mógłbym ci zaśpiewać
Dobrze umrę lepiej sprzedam

Sięgnijcie zatem po tę książkę, książkę, która jest do bólu szczera i płynie z potrzeby przestrogi dla tych, którzy mają zamiar zaryzykować. Świadectwo Andrzeja Sowy jest z jednej strony refleksją na temat uzależnienia i narkomanii, ale z drugiej jest opowieścią pełną nadziei dla tych, którzy żyją w przekonaniu, że nic już nie ma sensu. Za ilustrację dla recenzji książki „Ocalony. Ćpunk w kościele” wziąłem piękny tekst z piosenki „Pidżamy porno” pt. „Pryszcze”.
Czerwone pryszcze już nie psują mi twarzy
Sam też stoję trochę z boku
Wiem że dobrze jest być
I dobrze jest mieć
Mieszkam w bardzo długim bloku

piątek, 20 marca 2015

Recenzja książki Pavela Kosatika "Czeskie sny" - wyd. "Czeskie klimaty"

20-03-2015

Małe narody też mają swoje sny o potędze

                             oficjalna recenzja portalu LC
 
Pavel Kosatik, czeski pisarz i dziennikarz, nie jest zawodowym historykiem. W swoich esejach pod wspólnym tytułem „Czeskie sny” prezentuje historię czeskiego narodu w kontekście relacji ze swoimi sąsiadami. To bardzo ciekawy punkt widzenia, bo pokazuje, że małe narody Europy Środkowej też miały swoje sny o potędze. Kosatik zderza te marzenia z brutalną rzeczywistością historii, że takie narody jak Czechy czy Polska były tylko pionkami w rękach wielkich geopolitycznych graczy.
Iluzja miesza się w esejach Kosatika z brutalnym realizmem, który Polaków zawsze kosztował dużo więcej niż Czechów. Realizm ten polega na prostym fakcie, że wielcy polityczni decydenci nie mają wyrzutów sumienia i potrafią skazywać narody na śmierć w imię wyższych celów. Czesi, którzy są z natury realistami, zrozumieli tę prawdę dosyć wcześnie, bo dosyć wcześnie utracili swoją państwowość. Polacy śnili swój sen o potędze dużo dłużej i nasze mity narodowe są dużo silniej ukorzenione. Dlatego warto poczytać eseje Kosatika, by nabrać dystansu do spraw naszych narodowych.
Eseje zgromadzone w „Czeskich snach” opisują relacje Czechów z innymi narodami – sen o życiu bez Niemców, sen o Słowacji, sen o Polsce, sen o Rosji, a nawet pomniejsze senne marzenia o Rusi Podkarpackiej i Łużycach, tworzą ciekawy wachlarz refleksji na temat istnienia Czechów w świecie. Kosatik pokazuje różnorodne stanowiska, które niejednokrotnie wykluczaja się wzajemnie. W „Czeskich snach” widzimy perspektywę sojuszów, które miałyby dawać oparcie naszym południowym sąsiadom. Perspektywa ta jest zupełnie inna od polskiej, gdy czytamy na przykład, że Czesi chcieli ukryć się przed Niemcami w ramionach Rosji. Książkę tę cechuje spora dawka gorzkiej ironii, która uświadamia czytelnikowi, jak wielką ułudą są wielkie rojenia małych narodów, których istnienie uzależnione jest od decyzji mocarstw.
Myślę, że Czesi uczą na dystansu. Tego dystansu uczą nas także „Czeskie sny”. Nasz narodowy kompleks, wyrażający się w polskiej megalomanii historycznej i mimo wszystko histerycznej, domaga się powściągliwości, by nie zatracić się w polskich snach narodowych. Eseje Kosatika to dobry materiał do refleksji także na ten temat. Książka trafia do nas dzięki przekładowi pani Elżbiety Zimny

niedziela, 15 marca 2015

Recenzja zbioru opowiadań Rafała Sochy "Kredyt na żula" - wyd. Oficynka

oficjalna recenzja portalu

Kafka nasz powszedni

Tropiąc częstochowskie klimaty literackie, trafiłem na twórczość Rafała Sochy. Autor jest od dłuższego czasu związany z częstochowskim środowiskiem literackim i publikował swoje utwory dla wąskiego kręgu odbiorców dzięki lokalnym projektom wydawniczym. Dziś Socha wydaje dla szerokiego kręgu odbiorców. Jego ogólnopolskim debiutem była książka „Jak zostałem bażantem”, ukazująca w groteskowym świetle wspomnienia autora z półrocznego pobytu w Szkole Podchorążych Rezerwy. „Kredyt na żula”, antologia opowiadań z lat 2000-2009 wydana przez „Oficynkę”, sięga do początków pisarskiej kariery Sochy. Czy warto zapoznać się z twórczością tego mało znanego póki co pisarza? Bez wątpienia tak!

Jak już napisałem powyżej „Kredyt na żula” jest przekrojowym spojrzeniem na twórczość autora związanego z Częstochową, choć pochodzącego z położonych niedaleko Żarek. Socha w swoich opowiadaniach odnosi się bezpośrednio do wydarzeń ze swojego życia – pierwsze dotyczą czasów studenckich, potem doświadczenia związane z zawodem nauczyciela przedmiotów zawodowych, a następnie powrót do „magicznego” okresu Szkoły Podchorążych Rezerwy. Biograficzny kontekst nie byłby może niczym wyjątkowym, często to spotykana praktyka i częsta pułapka, gdyż przekonanie o wyjątkowości własnej biografii kończy zbyt często monotonnym epatowaniem drobnymi kłamstewkami na swój temat. U Sochy jest inaczej.

Narrator-Socha jest przeciętnym szarakiem. Daleko temu panu do bohatera romantycznych komedii. Nikt z tym człowiekiem za bardzo liczyć się nie ma zamiaru. Odwrotnie – bohater tych opowiadań ma na czole wypalony magicznym atramentem syndrom ofiary, a to niezbyt dobrze wróży żyjącemu w Absurdowie, bo taką wdzięczną nazwę nosi miejsce akcji – wiele wskazuje, że jest to Częstochowa. Otóż w Absurdowie takim skromnym, spokojnym ludziom pokroju autora-narratora się nie odpuszcza, tylko dlatego, że są spokojni i nikomu nie chcą zawadzać. Właśnie tacy są tutaj na widelcu, bo taki się ani nie odszczeknie, ani tym bardziej nie ugryzie, tylko pójdzie regulaminowo przez kaźń przełożonych, organów i instytucji. Byle prostak, byle cham jest w lepszej sytuacji od grzecznego, spolegliwego Polaka-szaraka.

Świat Sochy balansuje na krawędzi absurdu. Przechodzenie od realizmu do schizoidalnych zawirowań dzieje się tutaj niemal niezauważalnie. Bohater z zupełnie zwyczajnej sytuacji przechodzi do labiryntu, który staje się jego więzieniem. Ten świat jest tylko delikatnie wykrzywiony, ale jednocześnie jest obserwowany zza zdeformowanej szyby, której, tęskniący za normalnością bohater, nie jest w stanie sforsować. Często pojawia się opinia, że człowiek szczęśliwy to taki, który wyzbył się pragnień i potrafi zadowolić się drobiazgami, tym co ma. Z bohaterem Sochy jest tak, że on wiele nie pragnie, chciałby spokojnie dotrzeć do domu, spędzić tydzień w górach, przeprowadzić lekcje, ale każda z tych czynności urasta do rangi wspinaczki na ośmiotysięcznik. Absurdowo jest krainą, gdzie wszystko dzieje w zgodzie z biblijną zasadą Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma (Mt 25:14-30). Tak jest w Absurdowie.

Bohater Sochy to Kafka nasz powszedni, zwykły i siermiężny. Oniryzm tego świata jest naznaczony banałem codzienności, a bohater -narrator zakręcony obsesyjnie wśród groteskowych rekwizytów takich jak „kompresorek”, który przewija się w większości tekstów. Takie też są te opowiadania. Cały tom przypomina koncept album, gdzie motywy i wątki przeplatają się ze sobą, tworząc wrażenie zamkniętej całości. Taki zabieg pogłębia perspektywę absurdalnego labiryntu. „Kredyt na żula” ma słabsze momenty. Autor niekiedy zwyczajnie przegina, jego skatologia potrafi przybierać prostackie formy i to dużo psuje, kierując tę prozę w stronę pornografii. Tanie chwyty nigdy nie popłacają, ale „Nobody's perfect” jak powiedział klasyk. Spuszczam zasłonę miłosierdzia na erotyczne popisy Sochy w nadziei, że obsesje autora stanowić będą w dalszym ciągu pożywkę dla ciekawego i oryginalnego pisarstwa.

wtorek, 3 marca 2015

Recenzja powieści Evžena Bočka „Ostatnia arystokratka” - wyd. Stara Szkoła

27-02-2015

Kostka w rodowodzie

oficjalna recenzja portalu

Mieć swój zamek, swój dwór. Może nie każdemu śni się taki obraz – pałacowe komnaty i służba, która spełnia każdą zachciankę? Jak w filmie, jak w bajce. Stać się z dnia na dzień wielką damą. Z Kopciuszka przedzierzgnąć się w jednym momencie w piękną księżniczkę. Niech wszyscy ujrzą, jak pod bladą, pergaminową skórą tętnią w nas żyłki niebieskiej krwi, odziedziczone po przodkach. Taki właśnie sen przydarzył się mieszkającej w Ameryce rodzinie Kostków, która przejmuje w Czechach dawną siedzibę swoich przodków. O takim marzeniu, które staje się rzeczywistością, opowiada książka Evžena Bočka „Ostatnia arystokratka”.

Stara Szkoła to nowe wydawnictwo na naszym rynku księgarskim, rynku, który, jak widać, spragniony jest literatury zza naszej południowej granicy. Po „Aferze” i „Czeskich klimatach” to kolejny pomysł za cel stawiający sobie promocję czeskiej literatury, która zdobyła sobie rzesze wielbicieli na fali reportaży Szczygła czy „hrabalomaniackich” fascynacji. „Ostatnia arystokratka” jest pierwszą pozycją tego wydawnictwa, z którą polski czytelnik może się zapoznać, i trzeba przyznać, że jest to wybór trafiony doskonale. Świetnego, żywiołowego spolszczenia dokonał w tym wypadku Mirosław Śmigielski.

„Ostatnia arystokratka” zawiera wszystko, czego oczekujemy od prozy naszych południowych sąsiadów. Książka skrzy się humorem i autoironią, jest to wspaniała i inteligentna rozrywka, która niesie ze sobą także istotniejszy przekaz. Jest to także przesympatyczna karykatura czeskich przywar, które, ukazane z wdziękiem i lekkością, stają się czymś, co należy tolerować, a także uczy, że należy podchodzić do tego, czego zmienić nie można, z odpowiednim dystansem. Jeśli czeska „stara szkoła” ma nas czegoś nauczyć, to niewątpliwie tego dystansu właśnie.

Kostkowie powracają do Czech, by objąć w swe władanie wspaniałą posiadłość, przynajmniej tak im się wydaje, bo rzeczywistość jest odległa od marzeń. Powieść ma formę pamiętników 19-letniej Marii, która opisuje zmaganie się członków rodziny z nowymi realiami. Boček poprzez konflikt kulturowy tworzy przezabawny obraz zderzenia oczekiwań o wielkopańskim życiu z rzeczywistością, którą rządzą komercyjne prawa. Oto Kostkowie stają się rezerwatem dawnego świata, chociaż wcale do niego wcześniej nie należeli. Mają być rozrywką dla ludzi, którzy, wykarmieni telewizyjną papką, nie mają pojęcia o historii ani o kontekstach kulturowych. Rodzi to wszystko serie tak zabawnych nieporozumień, że czytelnik jest bezbronny i raz po raz parska śmiechem. Do tego dodajmy galerię rodowych dziwności, o których wspomina wielokrotnie narratorka, zapoznając się z historią własnego rodu. Dodajmy do tego galerię czeskich typów, które zamieszkują zamek jako służba, z ich malkontenctwem, postsocjalistycznymi roszczeniami i rozmaitymi ludzkimi przywarami, które odróżniają Czechów od innych narodów. Dostajemy to wszystko w krótkiej powieści, którą przeczytamy w jeden wieczór i, niestety, może być nam mało.

Nie obawiajmy się jednak. „Ostatnia arystokratka” to pierwsza z cyklu książek o rodzinie Kostków. Druga – „Arystokratka w ukropie” – jest już w przygotowaniu Starej Szkoły. A ja nie mogę się już doczekać tej książki. Stara Szkoło – prędzej, czekamy na dalszy ciąg dziennika Marii Kostkovej!

sobota, 21 lutego 2015

Recenzja książki "Polizany przez Boga" - wyd. Agora

Kaskader piosenki

Kobiety, wódka, śpiew. Właśnie w tej kolejności. Nie: wino, kobiety, śpiew. Chociaż łacińskie powiedzenie Alea, vina, Venus, per quae sum factus egenus (kości, wino, kobiety uczyniły mnie nędzarzem) też by tutaj pasowało. Są rzeczy, bez których żyć nie umiemy, chociaż nas niszczą. Granica jest cienka. Nie wiemy, kiedy ją przekraczamy, wpadając w macki niewoli. Niewoli, która kończy się śmiercią. Kto zrozumie kaskadera? Kaskadera piosenki.

Książka „Polizany przez Boga” to rozmowa, którą przeprowadzili Arkadiusz Bartosik i Łukasz Klinke z Markiem Dyjakiem. Marek Dyjak jest piosenkarzem, pieśniarzem, balladzistą – nie tak prosto zdefiniować rodzaj twórczości wokalnej, którą wykonuje, jednak są to utwory z kręgu szeroko rozumianej piosenki autorskiej. Charakteryzują się one niskim, chrapliwym głosem, który zdradza, że bohater tego wywiadu-rzeki wiele przeżył i przepił. I właśnie o tym jest ta książka. O życiu człowieka „na krawędzi szkła”, jak śpiewa w jednej ze swoich piosenek-pieśni-ballad (niepotrzebne skreślić).

A przeżył sporo. Taka bardzo romantyczna kariera, życie chłopaka ze Świdnika, hydraulika po zawodówce, który zostaje artystą. Jest nieprzygotowany, by radzić sobie ze światem, więc traktuje rzeczywistość, jakby nie było jutra, chce przygód, jest wagabundą, podróżuje w różne miejsca Polski, nie mając swej przystani. Podróżuje, a raczej płynie strumieniami, rzekami, jeziorami, morzami, oceanami alkoholu. Aż do zatracenia. By zawisnąć na wcześniej przygotowanej pętli. Tak robi większość alkoholików, którzy nie zdążyli się wcześniej zapić. Większość z nich ma gdzieś schowany sznur na sam koniec. Marka Dyjaka uchroniła kobieta-anioł. Został przez nią obdarowany drugim życiem. Od siedmiu lat jest trzeźwy. Wiele miejsca poświęca swej matce. I ojcu, który był, a jakby go w ogóle nie było. I jest jeszcze córka. To dla niej jest ta książka.

Dyjak w trakcie rozmowy kończy, zanim zacznie. Przerywa wywiad znienacka. Kołyszą nim różne emocje, jakby był bezbronny wobec swoich traum i nastrojów. Przy tym wszystkim niczego nie ukrywa. Ta szczerość bywa przerażająca dla czytelnika – że można tak pozostawić siebie bezbronnym, wystawić na pokaz swą intymność nieraz graniczącą z fizjologicznymi detalami alkoholizmu. „Polizany przez Boga” jest rodzajem spowiedzi artysty, który dopuszcza swoich fanów do konfesjonału, by mogli usłyszeć, skąd przychodzi jego twórczość – z wódczanych deliriów, z oddziałów psychiatrycznych, niezliczonych odwyków w zakładach porozrzucanych po całej Polsce.
 
Ale na pewno nie o profilaktykę tutaj chodzi. Zresztą o klubach AA Dyjak wypowiada się z dużym dystansem. Nie neguje tego, co przeżył. Wie, że demon alkoholizmu czai się także w pięknych chwilach, nie tylko w smrodzie życia. „Polizany przez Boga” znaczy obdarowany talentem. Darem, który nagle może stać się przekleństwem. I nikt nie wie, kiedy przekracza się niewidoczną granicę, za którą spłaca się już tylko podpisany własną alkoholową krwią cyrograf. To jedna z tych historii, które tworzą grubą księgę kaskaderów sztuki. O tyle oryginalna, że kończy się happy endem. O tyle oryginalna, że nie jest to głos z zaświatów, ale jest to zmęczony, chropowaty głos żywego człowieka.

piątek, 6 lutego 2015

Relacja z koncertu Dr Misio , Gomunice 31.01.2015

Nie za stary, by tańczyć pogo pogo pogo



31 stycznia. Mały klub klub w Gomunicach za Radomskiem. W „Bogarcie” ciasno, że do baru ciężko się przecisnąć. Myślałem, że koncert będzie na dużej sali, ale podobno sam Arek zażyczył sobie, żebyśmy cisnęli się w tych sardynkowych realiach. Co chwilę ktoś przechodzi i wylewa mi piwo, które z niemałym trudem udało mi się kupić. Na małą scenę wychodzi Jakubik z kolegami. Zaczyna się koncert. Jacyś napaleńcy zaczynają kompulsywnie podskakiwać. Trzeba na chwilę się wycofać , by wykończyć browca. A potem pogo.
                                                zdj. Krzysztof Pawelec

„Pogo” to tytuł nowej płyty Dr. Misio. Słysząc, że zespół na koncercie promuje nowy materiał, byłem trochę rozczarowany. Lubiłem płytę „Młodzi” i chciałem Arka w podkoszulku i wyciągniętych gaciach – od kiedy ujrzałem to wcielenie estradowe już inaczej do snu się nie noszę. Muszę powiedzieć jedno – materiał z „Pogo” jest rewelacyjny. To prawdziwy mrok, mrok naszych czasów, mrok wojny. Już na „Młodych” wesoło nie było, choć tytuł prowokował, to była to płyta dla starych, dla tych co umęczeni już życiem zaprzeczają prostym faktom, twierdząc, że są młodzi.
                                                  zdjęcie Krzysztof Pawelec

Nie przystaję do tych plastikowych radości, ale chcę się pooszukiwać, że jest wesoło, choć pani na Ś. zaczyna mi kiwać paluszkiem zza rogu najbliższej ulicy. Dziewczyny wychodzą za mąż, faceci zostają ojcami lepszymi lub gorszymi. Oszukują się iluzją zakupów, nowych fur, komór, że wszystko ok, mimo wszystko normalnie sobie idzie. Podtatusiały, otyły rokendrolowiec jednak stoi z boku. Wygląda jak Mister Hui, jest stary i głupi. Jest prawie alkoholikiem. Od czasu do czasu uderza w pogo. Tak jak trzydzieści lat temu. Jest młody przez tę krótką chwilę. O tym była płyta „Młodzi”. „Pogo” jest jeszcze bardziej mroczna. Wiele utworów ma wymowę pacyfistyczną, ukazuje obłęd wojny - „Pedagogika” , „Parada nieżywych”. Pojawia się temat polskiej historii w wydaniu ala Misio - „jesteśmy tymi, co wynoszą gówna z własnego domu”. Jest też o tym, że nigdy nie będziemy „Metro”, nigdy nie będziemy gender. Że wolimy już smród „polskiego gówna” od gówna plastikowego. I na koniec „Pogo”, że nie jesteśmy za starzy, by tanczyć pogo, pogo, pogo.
                                                 zdjęcie Krzysztof Pawelec

Nie zastanawiam się, czy projekty podstarzałych rokendrolowców są na czasie, wystarczająco aktualne, muzycznie oryginalne, ciekawe i w ogóle. Może dla kogoś nie. Dla mnie są autentyczne. Większość tych tekstów odbieram osobiście, czuję, że są o mnie. Utyłem, walę głową w mur. Jak inni uśmiechają się do mnie, to wiem, że dlatego, że „wyglądam niedobrze, jak stary, gruby...”. Te teksty są autentyczne jak Krzysztof Varga, spuchnięty rokendrolowiec-pisarz, autor wielu tekstów DR. Misia, który jak przyjechał na „Czytaj!” do Częstochowy to wypadł z Polskiego Busa i potem był już tylko coraz bardziej pijany, ale się trzymał. Na koniec i tak zatańczymy pogo.

Arek Jakubik jest super frontmanem. Rzucał się w wir publiki, która przy „Paradzie” nosiła go na rękach jak nieboszczyka. Gra tę swoją rolę rokendrolowca wiarygodnie, oblewając ludzi piwem, choć już nie wygląda jak „MisterHui”, bo schudł do filmu „Wołyń” Smarzowskiego. Odstawia na scenie to swoje męskie granie. Irytowało mnie delikatnie, że chce trochę na siłę sterować publiką, która i tak była na maksa podjarana i pod koniec koncertu stu chłopa topless ruszyło w pogo. Niesamowity wieczór w gomunickim „Bogarcie” na długo zostanie w mojej pamięci. Będę wtedy cofał się w czasie, nie będę wtedy za stary na pogo, pogo, pogo.
                                                  zdjęcie Krzysztof Pawelec
                                         
Życzyłbym sobie takich koncertów jak w „Bogarcie” w miateczku Gomunice w rodzimej Czestochowie. Nic z tego. Tu nie ma nawet porządnego klubu dla podstarzałych rokendrolowców. Jest za to plastik. Dużo plastiku.

poniedziałek, 2 lutego 2015

Recenzja książki Wojciecha Manna "Fotografomania" - wyd. "Znak"

oficjalna recenzja serwisu LC

Kocham Pana, Panie Wojtku!

Piątek, godzina 6.00, budzi mnie alarm z komórki, takie monotonne ding-dong. Do pracy mam trochę później, ale za chwilę w Trójce zabrzmi utwór Dracula zespołu Hotblood, a to znak, że poranną audycję poprowadzi Wojciech Mann. Nie mogę tego przegapić. To lepsze niż poranna kawa. I w rezultacie cieszę się, że do 9.00 mogę pozostać w pościeli i słuchać radia.

Moja miłość sięga dzieciństwa. Bo to Trójka od najmłodszych lat, ale także telewizyjne programy takie jak, pamiętany jak przez mgłę, „Kanał”, gdzie obok Wojciecha Manna pojawiał się szanowny Pan Yapa alias Pan Jajco (chyba w tym programie był jednak Pan Jajco, dla znajomych Pan Jajeczko – nie pamiętam dokładnie, nawet wujcio Google mi tutaj wiele nie pomógł). Pamiętam, że bardzo czekałem na ten program, a było ich malutko. Potem był program muzyczny Non Stop Kolor i to w nim, jeśli mnie nie zawodzi pamięć, pan Wojciech spalił książkę niejakiego Andrzeja Rodana, co spowodowało, że podkradłem ojcu to pornograficzne dziełko. Był też głos z programu „5-10-15”. Polszczyzny uczyłem się z programu „Mądrej głowie...”, a później były jeszcze „Za chwilę dalszy ciąg programu” i „MdM”, prowadzony z Krzysztofem Materną, gdzie swój kącik miał młodziutki Wojciechem Cejrowski. I niezapomniany program radiowy z moich licealnych czasów „Nie tylko dla orłów”, czyli rodzimy Monty Python, gdy nie bardzo wiedziałem, co to oznacza.

I tak zleciało te kilkadziesiąt lat, a osoba Pana Wojciecha stale jest obecna w moim życiu. Z przyjemnością zatem sięgnąłem po „Fotografomannię”, najnowszą książkę autorstwa Wojciecha Manna. W ciągu ostatnich lat pojawiło się kilka wspomnieniowych książek tego autora, a ta jest o tyle szczególna, że jest zbiorem prywatnych zdjęć autora z różnych okresów swojego życia. Tym samym Wojciech Mann wprowadza czytelników w dość intymną sytuację. Poznajemy bohatera i autora w jednym w momentach życia, które nie są fanom Pana Wojciecha znane i sięgają bardzo daleko w przeszłość. Pierwsza z nich pochodzi z przełomu lat 40. i 50. i przedstawia dwulatka siedzącego okrakiem na pniu ściętego drzewa. Tak – to Wojciech Mann we własnej osobie.

Książka, której podtytuł brzmi „Obrazki autobiograficzne” została podzielona na pięć rozdziałów: „Pojazdy” - tutaj mowa jest o niezwykłych zgoła fascynacjach bohatera wszelkiego rodzaju możliwościami przemieszczania się takimi jak na przykład słoń czy wielbłąd, ale także zabytkowymi modelami samochodów z lat 50. . Drugi rozdział to „Stylizacje” i pokazuje Wojciecha Manna jako człowieka pozostającego zawsze w zgodzie z najnowszymi trendami mody, choć w przeszłości, o zgrozo, nie było trendsetterów, blogów modowych ani Joanny Krupy i programu „Top Model”. Wojciech Mann był zawsze na czasie, zawsze był „top”. W części „Zajęcia obowiązkowe” zobaczymy autora przy pracy. Wielość zadań, których podejmował się w życiu Wojciech Mann jest godna człowieka renesansu. W rozdziale „Odległe zakątki” ujrzymy fascynację egzotycznymi krainami i uświadomimy sobie, że Pan Wojciech potrafi odnaleźć się w każdej kulturze i w każdej sytuacji. Ostatni rozdział, „A mogło być tak”, to historia alternatywna, która uświadamia czytelnikowi jak niewiele dzieli każdego z nas od zupełnie innej, ciekawszej strony życia, jeśli ubarwić je fikcją, czyli rzecz o marzeniach.

Niektóre zdjęcia w tym albumie-biografii są autorstwa Wojciecha Manna i pokazują one dobitnie, że czego by się Pan Mann nie tknął, to od razu jest przeniknięte piętnem geniuszu. Ale cóż – trzeba było wybrać i na całe szczęście bohater „Fotografomannii” nie został światowej sławy fotografem ale dziennikarzem muzycznym.

Cała książka jest fotograficzną podróżą po życiu Wojciecha Manna, ale jest to podróż autoironiczna i z dystansem do samego siebie, pełna humoru i ciepła jest doskonałą rozrywką dla wszystkich, którzy cenią postać bohatera „Fotografomannii”. Kończę pisać. Dochodzi szósta, jest piątek. Za chwilę w Trójce „Dracula”.

niedziela, 25 stycznia 2015

Recenzja książki "Drach" Szczepana Twardocha - Wydawnictwo Literackie

 
oficjalna recenzja serwisu

Śląsk według Dracha

Nigdy tego nie robię, ale, niech to jeronie, tym razem tak zrobiłem. Błąd. Wiem, że czytanie „Gazety Wyborczej” to ostatnimi czasy nic inspirującego, ale recenzja najnowszej powieści Szczepana Twardocha zatytułowanej „Drach” autorstwa Dariusza Nowackiego załamała mnie całkowicie swoją miałkością i powierzchownym przejechaniem się po jednym z najważniejszych wydarzeń literackich ostatnich lat.
Zostawmy zatem główne media, bo, jak mówi stare ludowe porzekadło, za pieniądze ksiądz się modli. „Drach” wciągnął mnie w gwałtowny wir śląskiej historii, wciągnął od pierwszej strony i nie wypuścił do samego końca.
„Drach” w śląskiej gwarze oznacza latawiec. Nasuwa się też skojarzenie z greckim słowem „draken”, oznaczającym smoka. Jeśli przypomnimy sobie chińskie latawce o smoczych kształtach, widzimy rozległość skojarzeń kulturowych. Drach jest tworem trwałym i wiecznym, który widzi wszystko. Kontekst śląski jest dla „Dracha” jednym z możliwych wariantów, ważnym dla Magnorów i Gemanderów – bohaterów powieści. Nieistotnym w ogólnym rozrachunku.
Śląska epopeja. Podstawowym zarzutem Nowackiego było to, że „Drach” nie jest śląską epopeją, że „Drach” nie jest dla Nowackiego wystarczająco oryginalny w swej śląskości. Nie wiem, na czym ta oryginalność miałaby polegać. Twardoch stworzył swoją historię ze Śląskiem jako ziemią i językiem, gdzie dzieją się ludzkie losy. Losy tragiczne. Jak każda historia. Po prostu. Czy to starczy, aby nazwać tę powieść epopeją? Nie ma to dla mnie znaczenia.
Czas Dracha dzieje się zawsze. Losy pokoleń płyną w „Drachu” jednocześnie. Mieszają się lata między początkiem XX a początkiem XXI wieku. Bo jedynym trwałym elementem tego świata jest genotyp. To on nas warunkuje. Język się zmienia, kultura się zmienia, obyczaje się zmieniają. Nasz genotyp płynie z przodków. Z tych ludzkich losów jesteśmy. Z tych miłości, z tych grzechów, z tych zdrad.
Starożytne mity uczyły nas, że grzech, niczym genetyczna skaza, przechodzi z pokolenia na pokolenie. Tragiczna historia rodu Lajosa uświadamiała widzom, że człowiek musi przyjąć swój los. Drach widzi swoim wiecznym okiem, że grzech Josefa z początku XX wieku pozostaje, budzi się sto lat później. Nikodem nic nie zrozumie. Rozumie tylko Drach, który wie, że ten grzech, choć trwały, i tak pozostaje marnością wobec nicości.
Śmierć. Dla Dracha istotą rzeczy jest Śmierć. Ta Śmierć, Ona, jest sprawą męską. Kobieta chroni życie, rodzi życie. Wbrew wszystkiemu. Wbrew banalnej prawdzie, że z chwilą narodzin zbliżamy się ku własnej, nieuniknionej śmierci. Wobec niej blednie nawet grzech i zło. Śmierć kończy wszystko. Mężczyzna zabija. Mężczyzna ginie. By stać się jednią z Drachem, który jest wszystkim czyli Śmiercią. Stąpamy po prochach miliardów naszych przodków, by spłonąć w krótkim blasku naszego życia. Zapomnieliśmy o tym, bo chcemy żyć długo i dobrze. Cóż znaczy długo, gdy unieważnione zostaje pojęcie czasu? Tako rzecze Drach.
Wielką zaletą powieści jest język, jest śląska gwara, która ulega na przestrzeni równoległych czasów przemianom, tworząc piękny kolaż wielu mów. Dopełnia go na równych prawach język niemiecki. Literaturę przeżywamy dzięki słowom, a właśnie słowa są dla Twardocha najważniejsze. To jest właściwa materia literatury.
Szczepan Twardoch rozwija swoja mroczną wizję z „Wiecznego Grunwaldu” i nadaje jej własny, śląski charakter. Krytyczna ocena, wyrażona przez pana Nowackiego, może mieć swoje źródło właśnie w uniwersalnym charakterze tej prozy. Po „antypolskiej”, jak niektórzy krzyczeli głośno i radośnie, „Morfinie” można było spodziewać się rozdrapywania ran, rozdzierania narodowych szat, tępienia mitów. Tymczasem „Drach” z mitu wyrasta. „Drach” jest odpowiedzią na pytanie o wieczną zasadę świata, tyle że nie taką odpowiedzią, jakiej byśmy sobie życzyli. Odpowiedzią udzieloną śląską mową.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Recenzja książki Rafała Syski "Filmowy neomodernizm" - wyd. Avalon

Najpiękniejsze filmy świata

Autor recenzji: lapsus
Tytuł książki: Filmowy neomodernizm
                             officjalna recenzja portalu


Jest lato. Wrocław. Przełom lipca i sierpnia. Upalnie. W ciemnej sali kina, szczelnie wypełnionej do ostatniego miejsca, wcale nie lepiej, mimo klimatyzacji w miejscowym „Heliosie”. Trwa festiwal filmowy Nowe Horyzonty. Na tym festiwalu można zobaczyć najpiękniejsze filmy na świecie. Jest południe, ale z kina wyjdę dopiero koło 19.00. Zaczyna się sześciogodzinny film filipińskiego reżysera Lava Diaza „Florentina Hubaldo, CTE”. Jeden z bohaterów idzie szukać gekona, który przeszkadza w poszukiwaniu skarbu. Scena trwa kilkadziesiąt minut, kilkadziesiąt minut wędrówki wśród drzew, której nie wieńczy żaden epilog. Takie są najpiękniejsze filmy świata.

Wszyscy pytają mnie – po co? Kto ogląda takie długaśne, nudne filmy, w których, jak mawiał inżynier Mamoń, nic się nie dzieje. Jak w polskim filmie? Nigdy sensownie nie potrafiłem na nie odpowiedzieć, bo rodzaj emocji, które serwują nam slow movies, jest bardzo subiektywny. Tyle otrzymujesz, ile sam jesteś w stanie włożyć. Czasem powstaje pytanie, czy takie kino to nie jeden wielki pic na wodę. Najlepszą odpowiedź otrzymałem w monografii Rafała Syski „Filmowy neomodernizm”.

Rafał Syska jest historykiem filmu w Instytucie Sztuk Audiowizualnych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pisał o twórczości Altmana i Angelopoulosa. Jego monografia, jak słusznie zwraca uwagę Alicja Helman, jest szczególna o tyle, że nie dotyczy zjawiska zamkniętego. Jednak, mimo całej swej różnorodności, jest to już nurt mocno zdefiniowany. Myślę, że każdy, kto odwiedza wrocławski festiwal, intuicyjnie wyczuwa, z jakiego rodzaju twórczością mamy do czynienia. Nieprzypadkowo w Polsce określa się takie filmy mianem „nowohoryzontowych”.

Slow movie. Cecha podstawowa filmów neomodernistycznych to powolność. Zaprzeczenie temu wszystkiemu, do czego przyzwyczaili nas twórcy głównego nurtu, głównie w kinie amerykańskim. Nieprzypadkowo wśród zaprezentowanych przez Syskę reżyserów twórców amerykańskich reprezentuje jedynie Jim Jarmusch jako jeden z prekursorów tego nurtu. Slow movies są buntem wobec instrumentalnego traktowania widza przez przemysł filmowy, dlatego ważne jest tutaj pojęcie współczesnego „kina autorskiego”, które tworzy płaszczyznę dla twórczej różnorodności.
Filmowy neomodernizm jest zjawiskiem niezwykle zróżnicowanym. Każdy z reżyserów buduje własny język opowiadania. Wbrew pozorom minimalizm, który stanowi wspólny mianownik dla tego zróżnicowania, może mieć wiele odmian. To ważna zaleta książki Syski, że umiejętnie ukazuje niuanse w twórczości poszczególnych reżyserów. Powyższe zróżnicowanie to także różnorodność geograficzna – kino azjatyckie, południowoamerykańskie, środkowoeuropejskie. Lav Diaz jest Filipińczykiem, Béla Tarr Węgrem, Rosję reprezentuje Aleksander Sokurov, Carlos Raygadas pochodzi z Meksyku, a Tsai Ming-liang z Tajwanu. Często twórcy ci mówią o poważnych problemach świata, które z perspektywy konsumpcyjnej kultury Zachodu są trudno zauważalne. Te poważne problemy egzystencjalne, które można określić jako doświadczenia graniczne, wymagają innego języka, innej narracji, gdyż nie można banalizować doświadczenia zła - zdają się mówić twórcy neomodernistyczni. Próżno szukać na tym gruncie polskich twórców. Może Łukasz Barczyk czy Przemysław Wojcieszek byliby gdzieś w pobliżu, jednak nie wpisali się oni w ten nurt wystarczająco wyraziście, jak na przykład twórcy węgierscy: Kornel Mundruczo, Béla Tarr i Fred Kelemen. Sześciogodzinne „Szatańskie tango” Tarra to jedno z arcydzieł tego kina.

Slow movies to w końcu kontemplacja. To wejście w inny wymiar doświadczania sztuki. To wielogodzinne seanse, które przełamują znużenie i wprawiają widza w swoisty filmowy trans. Ten stan nie przypomina niczego, co może zaoferować kino popularne. Slow cinema to filmy trudne, bo ważne, a ich oglądanie nie jest chwilą relaksu. To maksymalne zbliżenie się do prawdy, budowanie silnej więzi między dziełem a odbiorcą. Dlatego uważam, że „Filmowy neomodernizm” to książka o najpiękniejszych filmach świata. Książka, która w precyzyjny sposób nazywa wszystko to, co widz odczuwa podczas seansu. Warto wejść w ten powolny nurt, warto się zdecydować na te filmowe, nieraz odległe, podróże. Dzięki książce Rafała Syski odbędą się one bez uczucia zagubienia, bo „Filmowy neomodernizm” to doskonały przewodnik po meandrach współczesnych filmowych poszukiwań.