Dom (zly)

Dom (zly)

środa, 28 grudnia 2011

Iza, lis, kot, kuna, Klara, matka, Wronka i Aleks

Chcę powieści, która opisze wewnętrzny świat kobiety, tu i teraz, żeby oddane były te emocje, i żeby to było prawdziwe.

Trafiam na tę książkę przypadkiem. Wiedziałem, że skrobnęła ją ta z "Lejdis" albo jakichś głupich seriali. Po co miałem ją czytać? Tyle razy przejechałem się na tzw. "literaturze kobiecej", z której wynikały setki maślanych, kretyńskich stereotypów. Nigdy tego nie zrozumiem, że kobiety lubią czytać książki, w których pokazane są jako papierowe, jednowymiarowe idiotki.

Izy Kuny "Klara" nie jest "lteraturą kobiecą", jadącą po stereotypach, wywleczonych z kato-polskich realiów, gdzie słitaśne tiu-tiu kamufluje przestrzeń prawdziwych emocji. To "literatura kobiet", które odzyskały głos. Cudny ten brak jojczenia, w który ostatnio poszła Gretkowska, że kobieta taka, siaka, owaka. Jakbym wcale nie czytał o kobiecie, o jakimś micie polskiej, udręczonej kobiety, ale o Izy Kuny "Klarze". Był to dla mnie szok kompletny, coś z czymś w polskiej literaturze się nie spotkałem - no chyba u nastoletniej Masłowskiej. Ale Izy Kuny "Klara" ma lat 40, powinna być dojrzała.

"Klara" Izy Kuny pije, pali, przeklina, ma żonatego kochanka i skoki w bok. Izy Kuny "Klara" próbuje pojąć świat i nie ma tysiąca gotowych recept na każdą okazję. "Klara" Izy Kuny chce miłości a dostaje od notorycznie nierozwiedzionego Aleksa ból, ma pokręconą przyjaciółkę - Wronkę, która przeklina jeszcze bardziej niż ona, matkę, która jest z niej notorycznie niezadowolona i kota - kota na punkcie zwariowanego świata, w którym przyszło jej żyć.

Izy Kuny "Klara" to fantastyczny kołowrót dialogów, refleksji i wrażeń. Można zarzucić powieści brak zwartej struktury, że poszczególne rozdziały są znikąd i donikąd prowadzą, zwyczajnie wyrwane chwile z życia, obrazki. Tak samo jak życie składa się z epizodów, do których wracamy, rozciągnietych między życiem i śmiercią, tak Izy Kuny "Klara" jest fragmentem z życia, nawet niecałą historią miłości Klary i Aleksa ale jej końcem, o którym nie wiemy, czy końcem jest w rzeczywistoci. Forma blogowych zapisków tworzy tutaj nieporządek i szaleńczy rytm, w którym przyszło nam żyć.

Izy Kuny "Klara" to współczena Emma - postać wyrwana z okowów stereotypów i konwenansów, postać, która mówi własnym głosem, może czasem boi się tego głosu, ale i tak mówi, bo jest odważna. Za tę odwagę i szczerość, za umiejetność nadania temu wewnętrznemu światu wyrazu trzeba docenić tę absolutnie wyjątkową polską powieść o współczesnym człowieku. Izy Kuny "Klara" to ja.


lubimy czytać.pl 

środa, 21 grudnia 2011

Jak wypędzić nietoperza?

Sięgnąłem po książkę czeskiego prezydenta, bo słysząc o niej w rozmaitych mediach, zastanawiałem się, co w rzeczywistości wiem na temat tej postaci. Pierwszy demokratyczny prezydent powojennej Czechosłowacji, pierwszy prezydent Czech, wybitny dramaturg, jedna z czołowych postaci Praskiej Wiosny, twórca dysydenckiej Karty 77 - to wszystko może nie tak znowu mało, ale ta wiedza jest dosyć powierzchowna, biorąc pod uwagę moje zainteresowanie sprawami Czech, a także wielki szacunek, jakim darzę Vaclava Havla.
Pamiętam hasło, które krążyło w latach 90. w naszym pięknym ale smutnym kraju: „Havel na Wawel". Już wtedy młodzi ludzie, nie potrafiący się zidentyfikować z rodzimymi politykami, szukali wzorca osobowego człowieka, który mógłby reprezentować Polskę i nasze o niej wyobrażenie. Havel był idealnym uosobieniem przywódcy młodej polskiej demokracji. Tylko co o nim wiedzieliśmy wtedy? Wiedzieliśmy jedno - Havel to prezydent-intelektualista. I takie były nasze studenckie marzenia o wolnej Polsce; Polsce mądrej, Polsce szlachetnych elit.


A dziś czytam książkę „Tylko krótko, proszę" i ona wcale nie jest krótka. Zawiera rozmowy prowadzone z Vaclavem Havlem przez Karela Hviżdalę oraz mnóstwo zapisków z czasów prezydentury - zarówno tych oficjalnych jak również bardzo prywatnych, dotyczących mało istotnych drobiazgów, „bagateli" jak zapisałby pewnie w swoim notatniku Ignacy Rzecki. Jaki obraz człowieka wyłania się z tej książki, czego możemy dowiedzieć się z niej o Vaclavie Havlu? Otóż dużą trudność w odbiorze stanowił dla mnie kontekst polityczny, gdyż niezbyt dużo wiem na temat czeskich realiów w tym aspekcie. Pewnie dla Czechów te sprawy są dosyć oczywiste, ale mnie w tym temacie zainteresowały jedynie dwie rzeczy - opinia Havla na temat obecnego prezydenta Vaclava Klausa oraz odniesienia do sytuacji Polski i polskich polityków. Obraz Klausa jest ciekawy o tyle, że prezentuje nieciekawego człowieka, karierowicza, polityczne zwierzę wykorzystujące umiejętnie najróżniejsze konfiguracje polityczne do swoich celów, a w zasadzie jednego celu, jakim jest władza. Najśmieszniejsze, że Havel wcale nie ma tego Klausowi za złe. Powiedziałbym, że jest to niechęć pełna akceptacji dla demokratycznych wyborów rodaków.


Jeśli chodzi o Polaków to spojrzenie Havla jest bardzo ciepłe. Mówi o wielkim znaczeniu Polski w regionie, padają nawet słowa, że jesteśmy lokalnym mocarstwem i dużo słów podziwu dla naszej bohaterskiej przeszłości. Ot, jak ciężko czasem dostrzec, że nie jest z nami całkiem źle i że mamy powody do dumy. Dużo ciekawszą stroną książki są prywatne, często bardzo prozaiczne zapiski, dotyczące pobytu na Hradzie i sprawowania funkcji prezydenta. Z tej części wyłania się obraz człowieka bardzo normalnego, a jednocześnie przejętego losem narodu. Havel bez patosu potrafi mówić o wpływie polityki na życie. Podkreśla rolę idei w kreowaniu wizji państwa, ale też idea ta jest bardzo zwyczajna. To postawa służby, przyjęcia na siebie jarzma władzy, mimo że chce się robić coś zupełnie innego - na przykład pisać książki. I naprawdę nie wyczułem w tym wszystkim źdźbła hipokryzji.


Z tych krótkich notatek wyłania się człowiek często zirytowany, bardzo cierpiący, żyjący nieraz w cieniu śmierci, a mimo to oddany swoim obowiązkom. Widzimy estetę walczącego o zmianę wizerunku czeskich rezydencji. Oto kolejna zaleta prezydenta-intelektualisty, dla którego ważna jest forma otoczenia, w którym odbywa się polityka państwa, a nie tylko tymczasowość sprawowanej funkcji. Tytułem swojej recenzji uczyniłem kilkakrotnie powtarzające się w książce słowa: „W składziku, gdzie jest odkurzacz, jest też nietoperz. Jak go wypędzić? Żarówka jest dozwolona, ale tylko taka, żeby go nie budziła i nie drażniła"? Czy można lepiej wyrazić dylematy funkcji prezydenta o ludzkim obliczu? Jakby wśród mieszkańców rezydencji było miejsce dla zwierzątka, które także ma swoje nienaruszalne prawa. Tak mogę sobie wyobrazić czeską wersję demokracji w wersji Havla.


Na koniec kilka refleksji o naszym świecie. W książce często pojawiają się nazwiska polskich polityków, dawnych działaczy podziemia. Jest tu mowa o Tadeuszu Mazowieckim, Jacku Kuroniu, Zbigniewie Bujaku, Bronisławie Geremku czy Adamie Michniku. Niektórzy już nie żyją, inni funkcjonują gdzieś na obrzeżach polskiej polityki. Sam uważam porażkę polityczną tej formacji za straconą szansę polskiej demokracji. Pozostało na naszej mapie politycznej puste miejsce, które w brutalnym sporze dzisiejszych politycznych drapieżców, zieje pustką tym bardziej. Czy marzenie o politycznej Polsce intelektualnych elit, havlowskiej polityce idei jest tylko nierealną utopią? Niestety...

niedziela, 18 grudnia 2011

Nie chodzi o to, by schwytać króliczka, ale by gonić go (o słynnym spocie "Warszawa 2012")




Szum, jaki powstał wokół tego filmu, jest dla mnie trudno wytłumaczalnym zjawiskiem. Nawet w "Szkle kontaktowym" pochylili się nad tym wiekopomnym dziełem, a Internet aż huczy. Może chodziło o skaszanienie filmu do tego stopnia, że na You Tube wersja 180 s. ma ponad pół miliona wyświetleń (nie licząc mnóstwa klonów i przeróbek). Dla porównania ładny spot Tomasza Bagińskiego, promujący Euro 2012 nieco ponad 100 tysięcy(
.) Zabanglało? No pewnie. I wcale nie obchodzi mnie, czy to było zamysłem twórców. Od dawna jestem zdania, że twórca po wydaniu swego dziełka znika. Teraz do akcji wkraczają odbiorcy. Co zobaczyli?

Zobaczyli gościa z erekcją! Kurde no sory, ale jak tak wygląda erekcja, to chyba nikt nie widział erekcji! Współczuję. Zdaję sobie sprawę, że w kraju nad Wisłą, a w szczegolności w jego centrali, gdzie tak dobrze powiodła się operacja kastracji męskiej części populacji w trosce o harmonijny rozwój i przyszłość narodu, erekcja jest zjawiskiem tak rzadko spotykanym, że można było zapomnieć, jak ona wygląda i "wybrzuszenie baletmistrza" uznać za stan wzwodu.

Ale bez obaw - męski bohater klipu nie jest Polakiem. Jakiej jest narodowości, tego nie wiemy, ale wychodzi z hotelu, Polacy w hotelach w centrum Warszawy nie zamieszkują. Bohater przyjechał prawdopodobnie na Euro 2012 i chyba mu się mocno nudzi, bo postanowił pobiegać sobie po ulicach. Wtem pojawia się słowiańska piękność , biegnąca w barwach narodowych przez stolicę- może nie jest to matka -Polka w berecie i siatą na zakupy, ale Polka-dziewoja, Dżoana Krupa, Kasia Cichopek i Aleksandra Kwaśniewska w jednym. Inostraniec rusza za nią w pościg. Tu rozpoczyna się seria sekwencji, przypominających sceny walk z Matrix lub chińskie kino w rodzaju "Przyczajony tygrys, ukryty smok". Wszystko po to, by pokazać, jak mówią słowa piosenki - "nie chodzi o to, by schwytać króliczka , ale by gonić go".



Zblazowany inostraniec dostaje wszystko na tacy. Tymczasem przyjeżdża do Polski i musi uganiać się po mieście za zaspokojenia swoich huci. To ma sens. Wyobraźmy sobie myśliwego, do którego sarenka przychodzi pod samą lufę jego wielkiej, wyprężonej sytrzelby i mówi: "ustrzel mnie". Ten ziewając, wykonuje niejako z musu strzał i odchodzi znudzony jak wczesniej. Brrrr. A u nasz w Polsze biegaj , fikaj koziołki, salta, postaraj się, wykaż. Zajechany, polski samiec i tak jest bez szans - na trzech półetatach bez umowy o pracę, spłacając kredyty za mieszkanie przez trzy czwarte swojego zycia albo upity poddany bez walki. Wyposzczona Poleczka tylko sobie czeka, aby pobiegać z jakimś energicznym myśliwym po Warszawie.



Przyznajmy to w końcu - Warszawa nie jest najpiękniejszą stolicą na świecie, zniszczona przez wojnę nie wyróżnia się ani ciekawą zabudową, ani klimatem. Śmiałbym powiedzieć, że jest jedną z najbrzydszych stolic w Europie. Jedynym magnesem, który może przyciągnąć gości podczas Euro w tym mieście oprócz meczów będą polskie dziewoje - piękne i wyposzczone. Tylko że tutaj przegrywamy konkurencję z Ukrainą, gdzie oprócz słowiańskiej urody turysta otrzymuje na wyciągnięcie ręki szeroki wachlarz usług erotycznych za tanie pieniądze. Tyle że wiąże się to z zagrożeniem AIDS - oprócz prostytucji Ukraina przoduje w rozprzestrzenianiu się właśnie tego wirusa.



Twórcy spotu "Warszawa 2012" starają się powiedzieć zagranicznym fanom futbolu - przyjeżdżaj na Euro do Warszawy, to kraj dla prawdziwych myśliwych. Twoje polowanie zakończy się sukcesem, tak samo jak happy endem kończy się film. Można zatem potraktować ten spot jako film instruktażowy, gdzie pokazane zostało jak zagraniczni turyści mają zachowywać się w Polsce, a w zamian za włożony wysiłek otrzymają czystą można rzec, wolną od zagrożeń, polską rozkosz.. Ukraińskie słodycze - strzeżcie się, nadchodzi czas Polski.

Nie chcę się teraz zacząć wypowiadać się na temat klipów, ale myślę, że odnalazłem klucz do interpretacji tego całego zamieszania. Pamiętajcie - dobre bo polskie!

filmaster.pl 

środa, 7 grudnia 2011

Śmiech z krematorium

Do „Palacza zwłok” nie należy podchodzić jak do filmu realistycznego. Jest to potężna metafora ludzkiego zła. Takie założenie musiało towarzyszyć twórcom – szczególnie gra aktorska jest jak najdalsza od próby realistycznego naśladowania. Na ekranie bryluje oczywiście Rudolf Hruszinsky – wybitny czeski aktor, odtwórca legendarnej roli wojaka Szwejka. Odtwórca wiele czerpał ze swojej wcześniejszej kreacji – rola Kopfrkingla to także uśmiechnięty, obcy emocjonalnie kosmita, człowiek, któremu żadne elementy etyczne nie przeszkadzają w życiu. Ten debilny uśmieszek razi szczególnie mocno w kontekście wykonywanej profesji, bowiem bohater pracuje w miejskim krematorium.

Tytułowy palacz zwłok jest człowiekiem przeciętnym, ale z wielkimi ambicjami. Rola tak zrozumiana może stanowić drastyczną diagnozę, że ambicja, dążenie do bycia kimś lepszym, gdzie pustkę zasypuje się pychą, może stać się drogą ku upadkowi. Fascynacja Kopfrkingla śmiercią ma charakter dwojaki – po pierwsze jest panem ludzi, w istocie ludzkich zwłok, może zatem napawać się przewagą, wynikającą z samego faktu, że żyje. Po drugie ustawia swoje myślenie na „pozytywny” wymiar śmierci – ludzie cierpią, więc śmierć jest dla nich wybawieniem. Dla Kopfringla nie ma punktów odniesienia, nie istnieją normy, które musi stosować, sam tworzy, co jest dobre, a co złe. Jest zatem główny bohater specyficznym rodzajem nadczłowieka – bardzo zwykłym, pospolitym typem, który roi własną wielkość, czego efektem jest wyobrażenie siebie jako buddyjskiego lamy.

Groteskowość „Palacza zwłok” wynika ze zderzenia naszej wiedzy o świecie, że śmierć jest czymś obcym, trudnym z postawą głównego bohatera, który uważa ją za coś dobrego. Ten spokój i uśmiech nad trumnami i ciałami jest czymś nie do przyjęcia przez widza i sugeruje nekrofilską fascynację – bohater prezentuje ciała młodych kobiet i wypowiada się o nich z erotyczną uczuciowością. Owa groteska objawia się także w pokazaniu „nadludzi” jako brzuchatych gryzipiórków, ludzi fizycznie wstrętnych, ale przekonanych o własnej doskonałości. To ciekawe - gdy ogląda się wizerunki Hitlera, Himmlera czy Goebelsa, trudno oprzeć się zdziwieniu, że mieli oni być najdoskonalszym wcieleniem rasy panów.

„Palacz zwłok” to także niesamowita praca kamery, nietypowe ujęcia, podkreślające antyrealistyczny, oniryczny wymiar filmu. Ten film jest koszmarem, tyle że widz ma świadomość, że ten koszmar się wydarzył i że wciąż się dzieje. Ja odczytałbym to absurdalne odwrócenie jako manifestację kultu życia. Kultywowanie śmierci, czynienie ze śmierci bożka jest chore i prowadzi do powstania zwyrodniałego świata, gdzie zwykli ludzie stają się potworami.

filmaster.pl

Kadyks – raport z oblężonego miasta

 
oficjalna recenzja 
  

Kadyks. Czas wojen napoleońskich. Port żyjący z morskiego handlu już od długiego czasu oblężony jest przez francuską artylerię, na której czele stoi kapitan Desfosseux – wybitny strateg i inżynier, który mimo swojej oficerskiej szarży dystansuje się od żołnierskiego „półświatka”. Po drugiej stronie cieśniny ostro wbity w morze cypel Kadyksu, miasta żyjącego pod ostrzałem bomb, które usiłują złamać ducha mieszkańców i zmusić ich do poddania. To tutaj śledztwo w sprawie zakatowanych młodych kobiet prowadzi komisarz Tizon. To tutaj swoje sercowe rozterki przeżywają kapitan korsarskiej łodzi Pepe Lobo i dziedziczka morskiej fortuny Lolita Palma.

Siłą najnowszej powieści Artura Pereza-Reverte jest literatura. Przyjemność z lektury polega tutaj na spokojnym delektowaniu się opowieścią, dla której historia wojen napoleońskich stanowi jedynie tło. Nie jest to także pełna dynamicznych zwrotów akcji powieść kryminalna, ani subtelny romans. Wszystkie te elementy współgrają w misternej mozaice, która tworzy spójny świat powieści „Oblężenie”. To jest szczególny fenomen tego utworu – tych wiele powieści w jednej współgra ze sobą, żaden z elementów nie ucieka, ani nie odstaje. Jest odwrotnie, bo to wszystko do siebie idealnie pasuje i tworzy jakże prawdziwy obraz życia w oblężonym mieście.

Kolejnym atutem „Oblężenia” jest detal. Imponuje znajomość autora w dziedzinie prowadzenia działań artyleryjskich, a także jego wiedza o epoce i ludziach, żyjących w tamtym czasie. Widać w tych elementach zdumiewającą lekkość, która sprawia, że nie czyta się tej powieści jako historycznej w ścisłym znaczeniu tego słowa. To tak, jakby wejść w XIX-wieczny krajobraz „Oblężenia” i rozumieć ten świat bez przypisów i historycznych komentarzy. Ta zdolność przenoszenia się w czasie jest dla mnie największym walorem książki.

„Oblężenie” to dzieło epickie, panorama postaw i ludzkich charakterów. Wierność XIX-wiecznym wzorcom prozy realistycznej powoduje, że nie powinien przerażać czytelnika ciężar dzieła, które w swoim rozmiarze (ponad 500 stron) i wymiarze chce być syntezą epoki i ówczesnej Hiszpanii, a także literackim kluczem do zrozumienia współczesności. To chyba najtrudniejszy element dla polskiego czytelnika – poczuć te wszystkie niuanse związane z historią Hiszpanii i pojąć ich wpływ na współczesny charakter kraju Pereza-Reverte. I należy dodać, że „Oblężeniem” cieszyć się trzeba niespiesznie, radować się opisem i literackim bogactwem. Powieść to mało współczesna, ale właśnie na tym polega jej urok.

niedziela, 27 listopada 2011

ROSYJSKA DUSZA W KONCENTRACIE


Artykuł zawiera spoilery!
Jest to historia bardzo delikatna, sercowa, o miłości, z Rosją w tle. Aleksiej Komarow, ksywa „Komar”, jest niespełnionym artystą, który w poszukiwaniu natchnienia pojechał na Workutę szukać złota. Moskwę opuszcza jak prezydentem zostaje Putin, powraca jak Putin jet premierem. Wiele się w międzyczasie zdarzyło.
W czasie pobytu na Workucie nasz „Komarok” pisze scenariusz o Czukczach albo o innych ludach Syberii – film ma reprezentować nurt realizmu magicznego, bo bohaterowi, młodemu chłopakowi, cały czas pokazuje się duch dziadka i mówi mu różne mądre rzeczy. Wynika z tego, że powrót do Rosji jest spowodowany chęcią przeniesienia scenariusza na ekran, ale jak to w życiu bywa wszystko się komplikuje.
Pierwszą komplikacją jest spotkana w przedziale kolei trans-syberyjskiej Tamara. Tamara najpierw próbuje przegonić Aleksa, by po krótkiej rozmowie zacząć się z nim całować. Bez zbędnych ceregieli przypadkowi towarzysze podróży zakochują się w sobie. Jest więc „Ziemia ludzi” melodramatem z ambicjami.
Tamara jest niespełnioną aktorką, Aleksiej niespełnionym pisarzem. Oboje są bardzo wrażliwi, oboje są Rosjanami. Szczególnie dobrze to widać po pulchnej urodzie Tamary – kwintesencja rosyjskiego piękna, cera mleko i krew, połączenie „baby w babie” * i Anny Kareniny.
Aleksiej przypomina w swym „grubo plecionym swetrze” Wysockiego. Picie jak na rosyjski film o artystach przystało odbywa się regularnie. Najpierw jest koniak ze szklanek w pociągu, potem wódka z kieliszków w knajpie, potem idzie wódka ze szklanek, w międzyczasie pojawia się whisky z dużych szklanic i francuski koniak z wielkich kielichów. Wszystko się zmienia w rosyjskim kinie, ale jedno pozostaje bez zmian – na smutek rosyjskiej duszy nie ma lepszego antidotum niż stakan Stolicznej. W zasadzie konflikt między alkoholami rosyjskimi a eksportowymi jest w filmie symboliczny – whisky to konsumpcjonizm i obojętność, wódka – emocje i dusza.
Zetknięcie z Rosją XXI wieku jest dla obojga bolesne – Aleksiej musi zmieniać scenariusz, Tamara musi grać czajnik w reklamie, która zostaje jej zaproponowana dzięki łapówce. Taka jest też Rosja, którą spotykają bohaterowie – obojętna i chciwa. Tacy stali się przyjaciele Aleksa sprzed lat – m.in. jego dawna miłość, taki jest jej mąż, co to tylko ostrygi i szampan (ewidentnie przypomina Putina), taki jest reżyser i jego pies Porsz oraz producent telewizyjny, który płaci „Aleksowi” za zarżnięcie rosyjskiej duszy w swoim scenariuszu, by nie było tak, że wódka, śledź i łzy.
Pominę inne smaczki, które są tak topornym wykładem na temat wyższości wschodnich łez nad zachodnim samozadowoleniem, że aż bolą oczy (lub uszy -dla przykładu tylko powiem, że film zmienia się momentami w liryczny musical, gdy Tamara i Aleks śpiewają ballady w duchu Wysockiego). Jak ułożą się te perypetie zdradzał nie będę, choć i tak dużo zdradziłem, a zakończenie wydaje się oczywiste. I to wszystko ma dla mnie jakiś sentymentalny urok, bo ja „senymenalny jestem”, jak mawia mój „ruski” kolega spod sklepu monopolowego. Jest „Ziemia ludzi” filmem tak naiwnym i „czarno-białym”, że robi się błogo na duszy mojej, mimo wszystko słowiańskiej. Ot, usiąść teraz nad brzegiem z flaszką, i gitarą, i ruską dziewczyną, i w nosie mieć świat cały – to jednak coś zupełnie innego niż spotykam na co dzień, więc myślę, że o to chodzi. Paradoksalnie mimo całej swojej sztuczności, emocje, które zostały oddane w filmie, są bardzo autentyczne - taki paradoks „ruskiej” duszy.
------------------------------------------------------------------------------------------------------
* baba w babie to taka rosyjska zabawka, kto uczył się rosyjskiego w przedszkolu będzie wiedział

sobota, 19 listopada 2011

ROCKY NIE UMIERA NIGDY

Do napisania tej notki skłonił mnie ostatni film poświęcony Rocky'emu - "Rocky Balboa". Obraz ten to jedyny w swoim rodzaju hołd dla postaci wykreowanej przez Sylwka pod koniec lat 70-tych. Ja też w swojej krótkiej notce pragnę zdobyć się na wyznanie: Kocham Cię Rocky!Artykuł zawiera spoilery!

Wychowywałem się na filmach o Tobie. Z braku lepszych wzorców byłeś mi matką, ojcem i starszym kumplem. Nie byłeś idealnym wcieleniem boksera. Twoja technika pozostawiała wiele do życzenia, ale miałeś tę jedyną cechę, która pozwoliła zdobyć Ci mistrzowski pas - serce do walki. W myśl zasad polskiej szkoły boksu stworzonej przez Feliksa Stamma brakowało Ci refleksu, techniki, obrony (ech - ta Twoja opuszczona garda). Pamiętasz, jak w "trójce" przed walką z Clubberem Langiem, Twój wróg a potem przyjaciel Apollo Creed, uczył Cię tańczyć w ringu? Dla Ciebie była to droga przez mękę, ale tylko w ten sposób, dzięki wyrafinowanej technice, mogłeś pokonać dziką bestię kreowaną w tym filmie przez Mr. T.

Wróćmy do pierwszych dwóch pojedynków z Apollo Creedem. Wszyscy Ci mówili, że nie masz szans, ale właśnie Ty na przekór światu wiedziałeś, że to Twoja jedyna i ostatnia szansa. Że tylko walcząc z wielkim mistrzem Creedem, bokserem - dżentelmenem, możesz pokazać światu, że istnieje gość o nazwisku Balboa - "włoski ogier". Ten pierwszy film, o czym wielu może nie wiedzieć, przyniósł Oscara J. G. Avildsenowi za reżyserię. I w tym filmie, bardzo prawdziwym wg mnie, przegrałeś. Lecz przegrałeś po zaciętej walce i pokazałeś mi, że można przegrać i wygrać zarazem, że można nie mieć szans i zwyciężyć - nie dosłownie, ale przede wszystkim pokonać siebie, wytrzymać i nie dać ciała.
Rewanż był kwestią czasu. Mnie zawsze najbardziej podobała się ta część filmu, gdy przygotowywałeś się do pojedynku, gdy ścigałeś się z samochodami podczas porannego biegu, gdy zaprawiałeś półtusze wołowe w olbrzymich wielkomiejskich chłodniach, gdy używałeś prymitywnych ciężarów, bo nie stać Cię było na wypasioną siłownię. Ale nawet potem, gdy miałeś kasę, wolałeś surowy trening w plenerze niż odpicowaną salę gimnastyczną. I pokonałeś Apolla, i pokazałeś, że można mieć szacunek do rywala, że rywal może stać się Twoim przyjacielem.
Po dzikim Langu z "trójki" nadszedł czas na pokonanie radzieckiej maszyny do zabijania - Ivana Drago. Musiałeś wygrać, bo Ivan wykończył w ringu Twojego przyjaciela Apollo Creeda, i wiem - ten schemat mógł zionąć tandetą, ale "czwórka" jest dla mnie jak piosenka Scorpionsów "Wind of change". Oglądaliśmy z kumplami trzecią albo czwartą kopię tego filmu na "widelcu" sąsiada, jedynym "widelcu" w okolicy, i widzieliśmy wszyscy jak rozwalasz ruskiego molocha, słyszeliśmy, jak walisz zwyczajne słowa prosto w twarze komunistycznych notabli, siedzących na widowni, i widzieliśmy jak topi się lód, skuwający tę część Europy, w której przyszło nam żyć.
Na "piątkę" spuśćmy zasłonę milczenia, bo najlepszym zdarzają się wpadki, ale niestety Twój rywal, Tommy "Machine" Gunn, nie dorasta Ci do pięt. Choć jest to powrót za kamerę świetnego Avildsena, to widać, że Twoja postać należała już tylko do Sly'a Stallone, tylko On był w stanie w pełni Cię zrozumieć.
W końcu ostatnia, szósta część. Wielu Twych bliskich jest już po drugiej stronie. Oprócz wiernego Pauliego - w tej roli znów świetny Burt Young - nie ma kto wziąć Cię w obronę, jesteś wystawiony na szyderstwa i pośmiewisko. I znowu pokazujesz, że należy przyjąć wyzwanie i pokazać twarz fightera. Znamienne są słowa, które kierujesz do swego syna - "nikt nie powiedział, że będzie łatwo, ale jedyne co możesz zrobić, to stanąć do walki".
Jest wiele filmów pokoleniowych, ale Ty byłeś naszą lekcją. Gdy rzadko kto mówił nam o uczciwości, charakterze, męstwie, gdy było szaro i okrutnie, Ty dawałeś nadzieję, że mimo wszystko można z dumą patrzeć na swoje odbicie w lustrze. Pokazywałeś nam to w przyzakładowych kinach, bo kino było wtedy w najmniejszej dziurze, jako kolorowa alternatywa dla śnieżącego czarno-białego telewizora z dwoma programami. To były też seanse na video u kolegów, bo film z Ivanem Drago nie mógł być oficjalnie rozpowszechniany.
W przeciwieństwie do innych postaci granych przez Stallone'a, nie miałeś giwery i nie kosiłeś z zimną krwią tłumów szumowin, którzy nie zasługiwali na życie. Stawałeś uzbrojony tylko w pięści, twarzą w twarz ze swoim przeciwnikiem. I nawet teraz, gdy się zestarzałeś, pokazujesz mi, czym jest duma i jeszcze to, że zawsze lepiej przyjąć wyzwanie, niż później żałować straconej szansy. I za to wszystko: Kocham Cię Rocky!