Dom (zly)

Dom (zly)

sobota, 2 czerwca 2012

Nocny Marek

Trochę spóźniam się z tym wyznaniem miłosnym, ale dym był taki że ho ho ho, więc dziś dopiero o spotkaniu z Markiem Nowakowskim - pisarzem warszawskich mikroklimatów. Pokochałem jego pisanie w sposób naturalny jako konsekwencję licealnego  uwielbienia dla Marka Hłaski. Jego menelskie opowiadania z "Księciem nocy" i "Hadesem" na czele zapijałem hektolitrami piwa w studenckich, częstochowskich knajpach, gdzie włóczyłem się do południa zamiast siedzieć na zajęciach. Adam mi je podsunął (dzięki Adam) i wpadłem w tę prozę po uszy. I nic nie wiedziałem o "Raporcie o stanie wojennym" czy "Notatkach z codzienności".

Dziś Marek kojarzony jest ze stroną prawą. Tak jak wielu pisarskich "nielibertynów", w opozycji do tych,  którym w głowie jedynie gejowskie hocki-klocki i poprawne politycznie nadymanie, Nowakowski krytycznie patrzy na Tuskoland. Chce być obok głównego nurtu - tak jak zawsze. Pisze ponoć do "Gazety Polskiej" i choć nie znam i nie czytam, nie odbieram tego jakoś dramatycznie, a nawet rozumiem, bo spektakl bezpardonowej hipokryzji P(ełniących) O(bowiązki) wydaje mi się z dnia na dzień coraz bardziej niesmaczny.

Podczas spotkania w częstochowskiej Bibliotece, które prowadziła Pani Elżbieta Wróbel z Akademii Jana Długosza, pisarz opowiadał o swojej najnowszej książce - autobiografii literackiej "Pióro". Dotyczy ona lat 1956-1965, tego pierwszego zachłyśnięcia się wolnością po stalinowskim mrozie. Dla Marka był to czas pisarskiej inicjacji. W kontekście swojej książki autor opowiadał o swoim punkcie widzenia literatury. Zawsze być z boku, schodzić do marginesów rzeczywistości, podsłuchiwać życie od spodu, bo tam odbija się echo prawdziwego być. W pustych szklankach, brzęczących flaszkach znaleźć to , co zaciemnione pod pozorami ładności. Marek mówił też o swych literackich mistrzach i przyjaciołach, o tych wszystkich pięknych i mniej pięknych ludziach, którzy go ukształtowali.

Ale to wszystko małe miki, bo po spotkaniu Marek poszedł z nami. Ogródek koło dworca, piękny wieczór majowy, wódeczka pod sajgonki i opowieści. Rozmowa o literaturze, świecie, takich różnych, że Częstochowa jest ładna. Jacek, dzięki któremu mogliśmy z Mistrzem wypić i pogadać, politykować próbował po swojemu, Adam był w szoku, ja też. W zachodzie słońca przypłynął do lokalu pan Dobraczyński, który na automacie lokalowym wypykał 4 stówy i poił teraz damy swe wiekowe. I przyszedł taki pan starszy, przyjechał, bo nóg brakowało mu obu i gadali z Markiem o więzieniach z lat 50-tych, chociaż mu wózyk się rozjechał, każde kółko w swoję stronę pojechało, czem człek się zafrasował i upijał nam łyk po łyku wódzianki "Krupnik". I wpadł synal tego pana bez nóg i zajadał nam śledzie sfojskie z chlebkiem, bo był głodny taki. I wpadła nałożnica pana beznożnego, z nosem złamanym, która wyglądała, jak stara pokahontas i mizdrzyć się do Marka zaczęła. A on siedział, palił cieniutkie papierosy, popijał i mówił i opowiadał, i swoim magicznym słowem, które panowało nad nami, umagiczniał ten dziwny wieczór i tajemniczy. I było pięknie, inaczej niż zawsze, kiedy o zmroku trzeba było ruszyć do domów, bo ostatnie autobusy odjeżdżały.

Marek ma wpaść do Częstochowy, obiecał to Jackowi, na zaproszenie częstochowskiej Solidarności i może powtórzymy te rozmowy gdzieś na Jurze. Pisarz mimo swoich 77 lat jest w świetnej formie i mam nadzieję na dalsze części wspomnień po książce "Pióro". A za zdjęcia serdeczne podziękowania Pani Halinie Nalichowskiej, z którą mam przyjemność sąsiadować na fotce powyżej.

wtorek, 29 maja 2012

Taktyka "świra"


                                                                                                oficrec
Akcja najnowszej powieści Krzysztofa Vargi „Trociny” zaczyna się w pociągu, który utknął w polach, gdzieś między Warszawą a Wrocławiem. Nic to dziwnego, biorąc pod uwagę, że bohaterem jest Piotr Augustyn – komiwojażer, pracujący dla korporacji. Nietrudno zatem wyobrazić sobie, jaki jest klimat tej powieści. PKP nie od dziś jest u nas symbolem narodowej rozpaczy i poczucia niemożności – pociągi zatrzymują się na stacji „Łąki” i nie wiadomo, kiedy ruszą, albo rozbijają się w katastrofach komunikacyjnych, albo jadą kilka godzin jakimś niemożliwym do wyobrażenia dla przeciętnej logiki objazdem. Każdy, bądź prawie każdy zna ten stan, kiedy siedząc kilka godzin w przedziale, nie myśli o niczym innym, tylko o tym, aby poderżnąć gardło całej rezolutnej gromadzie kolejarzy, kwitujących naszą wściekłość bezradnym rozłożeniem rąk. Znamy to uczucie, gdy furia zmienia się we frustrację i nic nie jesteśmy w stanie zrobić, by w końcu pogodzić się z sytuacją, przeklinając PKP. Bohater „Trocin” znajduje wyjście z tego stanu – co prawda pozostaje bezradny, ale swoją frustrację przelewa na ekran służbowego laptopa, pisząc swoistą odę do nienawiści.
Piotr Augustyn nienawidzi wszystkiego, co możemy określić jako polską specyfikę – komuny i swojego dzieciństwa, Kościoła i kultu Matki Boskiej, wsi i ludzi tam mieszkających, Warszawy i pracy w wielkiej korporacji, kultu Adama Małysza i zawodów żużlowych; nienawidzi w końcu rodziny i Polski. Ulgę przynosi mu tylko słuchanie mistrzowskich wykonań muzyki dawnej, robi to, by w pięknie odreagować wszystkie swoje lęki i żale. W Piotrze Augustynie kumuluje się cała frustracja i samotność wobec dołującej, polskiej rzeczywistości. Czytelnik w Piotrze Augustynie może odegrać się za całą swoją życiową beznadzieję, w świecie rządzonym przez mamonę i dobór naturalny. Nie jest to zatem powieść dla niepoprawnych optymistów. I bardzo dobrze.
Kluczem dla zrozumienia głównego bohatera może być postać Adasia Miauczyńskiego, wykreowana przez Marka Koterskiego, a w szczególności jego wersja z filmu „Dzień świra”. Zadaję sobie pytanie, w jaki sposób ten antypatyczny typ mógł stać się jedną z ikon polskiej zbiorowej wyobraźni? Było jednak w Adasiu coś miłego – idealizm, miłość ojcowska. Dzięki temu mogliśmy ulokować w „Świrze” cały nasz żal do świata, z którym się męczymy. Na tym tle Piotr Augustyn to prawdziwy hardcor polskiego „narzekactwa”, a jego miłość do muzyki przypomina Hannibala Lectera - rzec można, że jego nienawiść do świata jest monstrualna, że jego malkontenctwo to tsunami obrzydzenia, nuklearny womit wszystkich polskich wstrętów. Jest w tej książce masochistyczna podnieta, płynąca z wyrzucenia z siebie całego zalegającego szlamu złych emocji i upokorzeń. W tym sensie „Trociny” mają działanie oczyszczające - co prawda wywołują torsje, ale potem czujemy się już lepiej.
Powieść początkowo czyta się świetnie i jest ona gęsta od mrocznego, psychodelicznego humoru, który charakteryzuje nienormalności naszego dnia powszedniego. Niestety w pewnym momencie wszystko zaczyna utykać, zaczyna się jakieś niepotrzebne mielenie i horrorowe klimaty. Zaletą „Dnia świra” była aforystyczna zwięzłość obrazków z życia. U Vargi w pewnym momencie świat powieści rozciąga się niemiłosiernie i traci wyrazistość, ale formuła „pętli”, którą przyjął pisarz, wymagała narracyjnego doprowadzenia wszystkiego do końca. Ta „pętla” najpierw dusi, nie daje oddychać, ale po pewnym czasie przyzwyczajamy się do niej i zostajemy z nią, zrezygnowani do końca książki - tak zrezygnowani będziemy siedzieć do skutku w popsutym pociągu relacji Warszawa – Wrocław. Może szkoda, a może tak właśnie być miało.

środa, 23 maja 2012



Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum, wódka w parku wypita albo zachód słońca. Banał czasem okazuje się prawdziwy. Zawieść cię może ktoś. Ale nie ma co patrzeć na słabych ludzi. Było pięknie szczególnie po spotkaniu. Marek Nowakowski - pisarz, żywa legenda - posiedział z nami przy kilku kieliszkach i opowiadał o swojej wolności, literaturze, o polityce mało, albo zgoła nic (jakby chcieli ludzie ograniczeni intelektualnie). Dziękuję za ten wieczór.


poniedziałek, 21 maja 2012

Filmradar nr 4 i tekst , w którym się obnażam!


Toń, toń Titanicu! ( w oceanie łez)
http://issuu.com/filmradar/docs/filmradar-04-2012/63#share



To będzie tekst o rozdartym sercu, o oceanie łez. Wykrwawić się tutaj pragnę w białe światło laptopa na temat miłosny. Może, czytając ten tekst, poczujecie się obryzgani kropelkami posoki, płynącymi  z otwartej rany mego serca. Trudno – jeśli tego się obawiacie, to zakończcie lekturę tekstu w tym momencie. Dalej będzie już tylko gorzej – krew i łzy wymieszają się w ponurym koktajlu mych sercowych rozterek.
A wszystko przez tego reżysera  Camerona, który raz na jakiś czas schodzi głęboko pod wodę, by osiągnąć dno – dno rzeczywiste i metaforyczne dno swoimi filmami. Już w filmie „The Abbys” pogrążał nas, licealistów, w odmętach głębi, dowodząc, że ufoludki nie przybędą z kosmosu, tylko wypłyną z morskiej otchłani. Ostatnio odwiedził dno dna czyli Rów Mariański, a co widział i co przeżył pewnie film kolejny jego nam opowie. Jednak filmowe dna dno osiągnął „Titanic” – to dno oceanu ludzkich łez, niespełnionych miłości, okrutnego, obojętnego wobec miłości świata. Titanicu – Ty zawsze zatoniesz w złu i rozpaczy tej , która odbiera nadzieję wielkiej miłości. Będziesz przypominał o milionach den rozdartych serc, które są rozorane przez obojętność, niczym ty przez górę lodową. Pójdę, tak! Chcę iść z tobą w tę otchłań 3D! Zabierz mnie, błagam, zabierz tam, gdzie spoczywają miraże niespełnionych uczuć!
To był rok może 97. Ostatni rok moich zbyt długich studiów. Moje  serce wydrążone jak helołinowa dynia łaknęło odrobiny szczęścia, odrobiny ciepła. Dość już mi było tych alkoholowych nocy ze zdziwieniem porannym – gdzie jestem, gdzie ma odzież, „whos that girl” i „ja wiem, że nie ma brzydkich kobiet, tylko wina czasem brak”.  I zdarzył się jakiś bal na zakończenie. I ona. Gdzieś mi się zebrało na odwagę, by  podejść i zaprosić. Tak niezobowiązująco, po koleżeńsku zaprosić na ten bal uroczysty, który sobie tak pięknie z kolegami wymyśliliśmy. I przybyła w tej swojej sukni balowej, z archipelagiem nagich pleców przesłoniętych delikatnie blond włosami i szyją łabędzia. Jak podziwiałem ją sunącą zwiewnie po parkiecie w ramionach innych, bo wolałem nie kompromitować jej swym niezgrabstwem. I z samego widoku się zadurzyłem. Na amen.

Seans „Titanica” to była nasza pierwsza i ostatnia randka. Nawet nie wiem, czy była to randka. Widziałem, czułem w ciemnej sali jak się wzrusza , jak popłakuje cichutko, jak przerażona patrzy na tragiczny koniec marzeń o wielkiej miłości. Bardziej skoncentrowany byłem na jej wzruszeniu niż na samym filmie, w którym, z tego co pamiętam, dominowała woda. A ona? Przyjmowała mój męski uścisk, przytulałem ją mocno , czując lekkie spazmy cichego szlochu , podawałem czule specjalnie kupioną na tę okazję chusteczkę – wyprasowaną i lekko skropioną Old Spicem. A ten ideał, jakim był Titanic, najpierw łamał się jak zapałka, by pójść na dno i zatopić wielkie marzenie o wspaniałej miłości. Po wyjściu z kina, gdy jeszcze aurę morskiej wody czuliśmy dookoła, a w butach chlupotało, zapytała: „Dlaczego tak nie może być w życiu?”. Była taka, taka smutna. „Jak to?” – odrzekłem – „przecież mam wszystko, jak  Leon-Jack Dawson – nie mam pieniędzy, jestem przybłędą, mogę nawet narysować twój akt?”. A ona ryczała dalej i powtarzała, jakby nie usłyszała, co mówiłem: „Dlaczego tak nie może być w życiu?”. 

To były ostatnie słowa, które usłyszałem z jej ust. Okazało się, że  ma swojego Cala – przetańczyła z nim pół balu pożegnalnego, czego ja oczywiście nie zauważyłem, tak w nią wtedy zapatrzony. Rozbebeszony romantyzm po raz kolejny ustępował miejsca pragmatyzmowi. Może gdyby to działo się na pokładzie Titanica, ale proza życia pokazywała wyraźnie elementarnie fałszywe założenie Camerona – pokażę wam historię o miłości biedaka i bogatej, zbuntowanej panny, dodam dekoracje i klimat „belle epoque”, a wy w zamian zasilicie moje konto bankowe. Cameron=Cal. Amen.

Antidotum na „titanicową” traumę okazała się Luna – typowa gotka z dziarami, czarnym makijażem i upodobaniem do horrorów typu „slasher”. Jako grę wstępną stosowała kolejną część „Hellraisera”, „Piątku trzynastego” czy „Wzgórza mają oczy”. O klasyku „Masakra piłą mechaniczną w Teksasie” nie wspomnę – to był jej ulubiony film. Jak Luna czasem mi się jeszcze przyśni, to tylko w scenerii tego filmu z piłą tarczową w ręku. Pewnego razu, gdy już sobie leżeliśmy błogo w oparach tytoniowego dymu i wina wymieszanego z ciepłą  krwią z albumem Nero Closterkeller w tle, powiedziała do mnie: „Wiesz, co lubię w slasherach? Nie ma w nich fałszu Titanica. Są prawdziwe - tak jak w życiu: tylko krew, pot i łzy”. 

wtorek, 15 maja 2012

Life Festival 2012 - życie i pokój

Life Festival 2012 to jedno z ważniejszych wydarzeń  muzycznych bieżącego roku. 13 maja miała miejsce zupełnie wyjątkowa impreza, której celem było nie tylko słuchanie muzyki - humanistyczny wymiar był równie ważny. Wielokulturowe brzmienia miały przypominać nam o uniwersalnym charakterze sztuki, która zawsze powinna opowiadać się za życiem. I to w miejscu kaźni milionów niewinnych.




W piątek karmiłem uszy na częstochowskim Bieganie dźwiękami reggae w wykonaniu Lee "Scratch" Perry'ego. Średnio znam, średnio lubię. Jak to śpiewał MM - "rege kocia muzyka, kocia muzyka rege, miauczy   i utyka, rege kocia muzyka". A jednak na żywca i w rdzennym klimacie poczułem bluesa? Nie - poczułem rege. Dzień odpoczynku i jazda do Oświęcimia.
       z JJ, Olafem -
     w ich towarzystwie moja spuchnięta gęba wygląda naprawdę kiepsko
     Edytka robiła zdjęcie - dzięki Edytka

Na początek Antwerp Gipsy-Ska. Członkowie pochodzą z Belgii , Serbii, Chile i Argentyny i taka jest ich muzyka. Wybuchowa mieszanka z przewagą romskich klimatów i bałkańskich trąbek. charyzmatyczny wokalista w pięknym czerwonym garniturze to istny żywioł. Przy utworze Slivovitza aż podskoczyłem, ale tylko raz. Niestety "festiwal życia" okazał się wyjątkowo niemrawy pod względem reakcji publiki. Zresztą na Antwerp, którzy grali po 17, nie było jeszcze zbyt dużo ludzi. Jednak czuło się się swego rodzaju stagnację. Może to kontemplacyjne oczekiwania publiczności w stosunku do gwiazdy, bo owa monotonia utrzymała się do końca koncertu. A Antwerp Gipsy byli dla mnie autentycznym odkryciem - blisko uwielbianego przeze mnie Gogol Bordello, ale w bałkańskim klimacie, który znam z Gucy i Undergroundu.



Na Marii i Kroke postój pod parasolkami. Ale szybko wróciłem. World Music - ta magiczna mieszanka w wykonaniu krakowskiego zespołu - urzekała, a cudny głos Anny Marii wędrował za instrumentami muzyków w niesamowitych frazach, pokazując, że muzyka nie ma granic. A sama AMJ?  Piękna w czerni i wielkim kapeluszu. Stała sobie niepozornie z tyłu, a ja nie mogłem od niej oderwać swojego patrzenia. Trochę krótko, ale bardzo intensywnie. Dobre preludium przed koncertem Petera Gabriela.

  fragment pokazu do piosenki Biko, poświęconej Stevenowi Biko, ofierze apartheidu

Po niedobrej kiełbasie za 15 złych ( a to Polska właśnie) - jedynym zgrzycie może oprócz nawiedzonej ochrony, która kazała nam zostawić paluszki przy wejściu i strasznie się nudziła na tym pokojowym festiwalu, szukając dziury w całym wśród nie najmłodszej przecie publiki - nadszedł czas na gwiazdę. Wszyscy znają "Red Rain", "Don't give up" czy "In Your Eyes" - w towarzystwie dźwięków "New Blood Orchestra" utwory te nabrały monumentalnego charakteru, które dopełniał pokaz multimedialny, jakiego jeszcze na koncercie nie widziałem. Nawet na U2 nie było czegoś takiego. Wzruszała pieśń "Father, Son", którą Gabriel wykonał dla swego 100-letniego ojca z tłem ze zdjęciami, gdzie starszy pan Gabriel przechadzał się z jeszcze starszym panem tatą. Najbardziej emocjonalnym momentem było wykonanie piosenki "Biko", poświęconej Stevenowi Biko - bojownikowi o prawa czlowieka w RPA, zamęczonego w wieku 31 lat w więzieniu w Pretorii.

                                          Peter i New Blood Orchestra w roli głównej

Oto słowa samego Petera Gabriela wypowiedziane po koncercie w Oświęcimiu. Myślę, że dobrze oddają to, co zostało w nas po tym wydarzeniu:
"Nie do końca rozumiałem, co wy tutaj próbujecie robić, ale po odwiedzeniu obozów Auschwitz i Birkenau zaczynam powoli czuć, o co w tym wszystkim chodzi.

Medycyna od zawsze rozwijała się dzięki sekcjom zwłok, pozwalającym znaleźć oznaki schorzeń, a co za tym idzie nowe lekarstwa i nowe sposoby na chronienie ludzi. Za każdym razem, kiedy napotykamy w naturze śmierć, czy to martwe drzewo czy martwe zwierzę, zawsze wywodzi się z niego jakieś nowe życie. Tu w Oświęcimiu Life Festival wyrasta na gruzach Auschwitz i Birkenau, tych dwóch czarnych wrzodach na duszy człowieka. To miejsce jest świątynią morderstwa, kaplicą ludobójstwa, nadzwyczajnego cierpienia, rasizmu, nienawiści, dehumanizacji i alienacji, które ciągle czekają na pełną sekcję zwłok i lepsze zrozumienie. Możemy próbować pogrzebać to, tak jak próbowało to zrobić SS, zapomnieć o tym I udawać, że to nigdy nie istniało. Ale to istniało i ciągle istnieje.

Nie możemy powiedzieć, że to tylko naziści, albo tylko Niemcy, albo że to kto inny i kiedy indziej. Bo to właśnie my i właśnie teraz. Arcybiskup Tutu mówi o afrykańskiej idei Ubuntu. Mówi ona, że ja mogę istnieć wyłącznie w relacji z tobą. Że ja mogę być sobą tylko, jeśli pozwolę tobie być tobą. To jest 'praca która czyni wolnym', praca polegająca na patrzeniu w ciemność, w te drzwi zapomnienia, pompująca krew życia. To wy jesteście strażnikami tego ciemnego lustra, strażnikami pamięci, która przypomina nam, kim jesteśmy i kim możemy być, zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym znaczeniu. Więc kiedy słyszymy, że mieszkańcy Północnego Sudanu odnoszą się do mieszkańców Południowego Sudanu, jak do insektów -- jak to miało miejsce w tym tygodniu, przypomina nam się Rwanda. Czytamy o ponad stu tysiącach ludzi więzionych w Sri Lance, albo widzimy w jaki sposób amerykańscy i brytyjscy żołnierze traktują jeńców w Iraku i Afganistanie, gdy patrzymy, jak prześladowany zmienia się w oprawcę w Palestynie, kiedy widzimy odtrąconych ludzi, za każdym razem, gdy My zmienia się w Oni, kiedy widzicie swoje dzieci traktujące ludzi w grach komputerowych jak żer lub martwe mięso, możecie jeszcze raz otworzyć drzwi do tego ciemnego miejsca i wypowiedzieć słowo: „pamiętaj". W ten sposób cała ta śmierć może być pożywką dla życia, w ten sposób Oświęcim może naprawdę dać „sygnał do hałasu" („Signal To Noise"- tytuł jednej z piosenek PG)."





Trochę mało było tego hałasu, a więcej zadumy i kontemplacji. "Festiwal Życia" zobowiązuje także publiczność. Chciałem poczuć tę ogólnoludzką więź, której nieraz doświadczałem na koncertach, właśnie w Oświęcimiu. 












poniedziałek, 14 maja 2012

Ojciec swego ojca. Recenzja książki "Ojciec.prl"










oficrec


Ojciec swego ojca

14 maja 2012

Powieść biograficzna to wdzięczny gatunek. Odwołuje się ona do wspólnego doświadczenia określonego pokolenia i z reguły zabieg ten przynosi spodziewane efekty. Nawet słabo napisane książki zaspokajają tkwiący w czytelniku głód sentymentów, gdy powraca on do czasów swego dzieciństwa i młodości. W naszym, polskim przypadku jest to z reguły okres PRL-u, który dla młodszych jest ciekawy przez swą egzotykę, dla starszych, mimo wszystkich swoich ułomności, jest krajem lat dziecinnych. Wszyscy „szpetni czterdziesto-iwięcej-letni” chyba trochę tęsknią za parcianą rzeczywistością komuny z jej gadżetami: kolejkami z Barei, kartkami na mięso, Ireną Dziedzic czy Ałłą Pugaczową. Książka Wojciecha Staszewskiego „Ojciec.prl” to udana próba literackiego powrotu do tamtych czasów.
Takim niedorobionym przykładem tego typu literatury mogą być „Chłopaki w sofixach” Jakuba Porady, książka, którą mimo wszelkich ułomności czyta się z sentymentalną łezką w oku. Nawiązałem do książki Porady nieprzypadkowo. Wojciech Staszewski, autor „Ojciec.prl”, podobnie jak pan Jakub jest dziennikarzem. Może tak być, że ów dziennikarski zmysł pozwala obu autorom skrzętnie przechowywać w pamięci te wszystkie detale, które potem urzekają. Książka „Ojciec.prl” łamie jednak schemat prostej literatury wspomnieniowej. Jest to bowiem historia dziejąca się w dwóch płaszczyznach – tej historycznej, która jest opowieścią o więzi ojca i syna w PRL-owskiej scenerii oraz bardziej współczesnej, gdzie syn staje się ojcem swego ojca, gdyż musi opiekować się nim po udarze. Ten obyczajowy element wzbogaca świat wspomnieniowy o istotny, realistyczny walor.

Podobał mi się męski punkt widzenia, który wyraźnie dzieli tony powieści – ten PRL-owski ma odcień ciepły, współczesny natomiast jest zimny - nie ma tutaj dorabiania ideologii na temat sensu cierpienia, a opieka nad chorym ojcem to mordęga. To kontrastowanie jest pozbawione litości, znajdziemy tu natomiast trudną refleksję nad zaakceptowaniem starości i choroby przez mężczyznę. W całym tym rozważaniu, dlaczego mężczyźni żyją krócej, mam swoją teorię, którą książka Staszewskiego zdaje się potwierdzać. Być może jest tak, że mężczyźni nie są wystarczająco silni, by znosić upokorzenia starości i choroby. Może nie jesteśmy w stanie zaakceptować naszego obrazu bezradności i skazania na czyjąś łaskę, a dużo łatwiej jest nam przyjąć do wiadomości obrazek z trumną i czarnym garniturem. Jak zawsze – lubimy iść na łatwiznę.
Ciekawy jest też u Staszewskiego obraz miłości synowsko-ojcowskiej. Jest tam dystans, chłód, jest nieumiejętność wyrażania uczuć, wręcz niechęć do takiego emocjonalnego ekshibicjonizmu. Brak matki, wynikający z półsieroctwa głównego bohatera, to brak ciepła. „Ojciec.prl” jest w gruncie rzeczy opowieścią o tym właśnie niedopełnieniu dzieciństwa i skazaniu na emocjonalny dystans, z którego jednak przebijają promienie ojcowskiej miłości, która na ogół pozostaje zasklepiona w skorupie lęków przed otwarciem, pokazaniem swojej prawdziwej twarzy; byle nie dać się więcej dotknąć, byle nie dać się skrzywdzić, byle nie dać się upokorzyć.
Dziennikarski zmysł Staszewskiego, który skrzętnie przechowuje wspomnienia, przenosi nas w świat PRL-owskiego dzieciństwa, jednak język powieści tę klimatyczną podróż powstrzymuje. Jest zbyt poprawny, zbyt precyzyjny w warstwie ukazywania nostalgii. Trochę zabrakło poezji. Cóż – nikt nie jest idealny. Ważne jest przesłanie, które może pomóc nam zrozumieć istotę ojcostwa. Relacje z ojcem w książce nie są wzorcowe, ale są prawdziwe. Czasem wystarczy spojrzeć z dystansem, czasem wystarczy zyskać świadomość, że nikt bliski tobą w dzieciństwie nie poniewierał. To bagaż, który niesiemy przez życie mimo wad i ludzkich ułomności – szacunek do samego siebie. To powiedziała mi książka Wojciecha Staszewskiego.

wtorek, 8 maja 2012

Częstochowa Muńka

Wszystko tu podwojone, w tej CZ. Pewnie tak samo jak w P. Ale stojąc w niedzielę na placu, myślałem, parafrazując Jarosława Wielkiego, tu jest Częstochowa, moja Częstochowa.


zająłem strategiczną pozycję blisko parasolek,  za to dość daleko od sceny

Kilkanaście gwiazd polskiej sceny, autentycznych gwiazd, nie jakichś "schabów", zaśpiewało dla Muńka z okazji jubileuszu 30 lat jego muzycznej działalności. Tak jak na plakacie. Nazwiska mówią same za siebie:
Martyna, Kasia, Grabaż, Olej, Marek Piekarczyk z TSA, Soyka, Yanina, założyciel Formacji Jacek  Pałucha, Titus, Habakuk, Adam Nowak z Raz Dwa Trzy, sam Piotr Machalica
częstochowskie klimaty: Menhor i Shamboo, Ziut
i sam Muniek

Jak dla mnie wystarczy,. było naprawdę super - autentycznie i bez lipy. Częstochowianie (i nie tylko) dopisali tłumnie i zapełnili świeżutkiego i szerokiego jak Plac Czerowny Biegana. Pewnie wśród tysięcy przybyłych w niedzielę Częstochowian nie było nikogo, kogo nie rozpierałaby duma z "miasta Świętej Wieży".  

"Jest super, więc o co wam chodzi?" Dziwne były te gwizdy dla prezydenta Matyjaszczyka, gdy wstąpił na scenę. To On, jak nikt do tej pory, próbuje zmienić pokutne oblicze naszego pięknego miasta. Po świetnym koncercie Acid Drinkers to już drugie udane show na placu. Gig jakiego w tym mieście nie było.  A zapowiadają się następne - w piątek wielka gwiazda rdzennego reggae Lee "Scratch" Perry.

W Częstochowie wieje zatem "Wind of Change". I tak ma być. Całe szczęście tylko, że Muniek nie gonił w koszulce Rakowa, którą otrzymał w czasie koncertu,  tych biednych fanów żużla, co spokojnie jechali na koncert. 

Wybieram Częstochowę Muńka. Nie Najmana, nie "schabów" (no chyba że z ery Jacka Pałuchy - JP to takie symboliczne inicjały; piszę o tym w recenzji "Dziennika "Pilcha). Z Rakowem i Włókniarzem. Z AZS-em. Z Najświętszą Panienką i pielgrzymkami. Ze wszystkim, co może stanowić o oryginalnym klimacie tego miasta, które staje się coraz bardziej kolorowe. 

Tyle nasłuchałem się o tym wyrodnym Muńku, który zdradził miasto. Dziś mogę powiedzieć - jest ON Częstochowy twarzą i najlepszą jej reklamą.

Krajobraz pełen paradoksów. O "Dzienniku" JP

Krajobraz pełen paradoksów

8 maja 2012
oficrec

Rzecz będzie o „Dziennikach” J.P. Tego słynnego „jp” z wiersza Marcina Świetlickiego „Nieprzysiadalność” – „spotykam jp/jest pijany jak świnia/a ja jestem trzeźwy/jak świnia”. W „Dzienniku” nie ma alkoholu. O alkoholu, raczej o alkoholizmie, jest „Pod mocnym aniołem”, ale nie dziennik J.P. Wydaje mi się, że „Dziennik” nie jest o kobietach. Jak to było w tym wierszu Świetlickiego? „Nas jest dwóch/i one są dwie/może się przysiądziemy” – jakoś tak. O kobietach jest „Spis cudzołożnic”. Jeśli obierzemy prozę J.P. z kobiet i alkoholu, co nam pozostanie? Mizantrop z okładki, spoglądający z niechęcią na ten nieciekawy polski krajobraz? Zarażony „nieprzysiadalnością” kontestator nawet Pana Boga, nawet swego ukochanego klubu Cracovia Kraków?
J.p. – brzydko chuligani wykrzykują; JP – pokolenie takie jest, jeśli dodać 2; J.P. – wielki Polak, ojciec wąsaty naszego narodu; J.P. – Jerzy Pilch w końcu. Czy wszystkie grupy społeczne są usatysfakcjonowane? Można rzec – każdy ma swojego J.P. Albo – każdy ma takiego J.P., na jakiego sobie zasłużył. Ja mam Jerzego Pilcha i wcale nie rokuje mi to dobrze jako internetowemu grafomanowi płci męskiej wyznania katolickiego, który ośmiela się pisać o jego „Dziennikach”. Bo skoro J.P. „foszy” P.B., albo, co gorsza, Cracovii Kraków, to jakie szanse ma mieć ktoś taki jak ja? Pozostaje zawsze nadzieja, że J.P. się nie dowie.
„Dziennik” to zapis prowadzonych przez autora rozważań, które spisał był on w latach 2010-2011, a pierwotnie zamieszczone były one na łamach „Przekroju”. Jak już wyżej się rzekło alkoholu i kobiet tutaj szanowny czytelnik nie uraczy. Ale niech potencjalny czytelnik rąk nie załamuje, bo w świat Jerzego Pilcha to nie tylko te dwie pasje, które znamy z kart jego powieści i opowiadań. Znajdziemy tutaj refleksje o czasie, który z wiekiem zaczyna przyspieszać; o literaturze, która czasem drażni, ale nieustannie potrafi zadziwiać; o piłce i Cracovii – czyli o miłości i nienawiści; o byciu protestantem w takiej Polsce naszej monolitycznej i jednowyznaniowej; o polityce, o której pisać trzeba, choć wiadomo, że to musi skończyć się fiaskiem pisarskim (jeśli ktoś się zaczaja na łakome kąski po tragedii smoleńskiej, niech lepiej sobie lekturę odpuści); w końcu o konradowskim geście pisarza, który z samym P.B. ma tutaj swoje porachunki. Najsłabiej wypadają dla mnie wstawki polityczne, najlepiej futbolofilskie – tylko J.P. mógłby napisać piłkarską epopeję na Euro, ale wiadomo, że ten tani chwyt nigdy by nie przeszedł.
Jest J.P., wyłaniający się z kart „Dziennika”, mizantropem, malkontentem, samotnikiem, którego drażnią ludzie, bo wszyscy porządni są już po drugiej stronie, albo w jakimś rozdrobnieniu, w jakiejś mniejszości wobec zamieszkującego planetę Polska tłumu ludożerców. Czy to rozdrażnienie starszego pana, przypominające „świra” z filmu Marka Koterskiego? Dla mnie to bardziej krajobraz paradoksów, z których autor zdaje nam sprawozdanie, bo tak naprawdę bez literatury, gazet i polityki, bez futbolu, a przede wszystkim bez P.B. życia sobie nie wyobraża. To paradoks, który mówi – to, co kocham, wkurza mnie najbardziej.
Ale jest jeden paradoks, który czyni tę książkę wręcz rozkoszną – radość pisania, radość języka, niwelująca całe to starcze narzekanie. Ten język – ironiczny, wręcz sarkastyczny – jest pełnym śmiechu komentarzem do rzeczywistości. To żywa, zmieniająca się struktura, gdzie gawęda przechodzi w aforyzm, a nostalgia miesza się z szyderstwem. To wszystko sprawia, że jaśnie oświecony rozum wielkiego J.P. skrzy się barokowym bogactwem odświeżonej polszczyzny.

sobota, 5 maja 2012

Taka piękna katastrofa? Koko-spoko

Jak Zorba zniszczył wielką inwestycję, należącą do swojego pracodawcy, rzekł: "Jaka piękna katastrofa".  Na ten wielki upadek złożyło się wiele wcześniejszych elementów. Jak patrzę na występy naszej reprezentacji w Korei, Niemczech i Austrii, które okazały się może nie pięknymi, ale na pewno wielkimi katastrofami, to widać było jak na dłoni, że wszystko zaczęło się psuć wokół reprezentacji dużo wcześniej - Engel wydał książkę i zwolnił Iwana, Edyta zaśpiewała jakąś industrialną wersję hymnu; Janas znikał, powoływał dziwnych piłkarzy zamiast Frankowskiego i dziwnie mówił na konferencjach; Leo obraził się na cały świat. Tych elementów  było dużo więcej. Ale koko-spoko. Czy kuriozalny hymn w wykonaniu pań z Kółka Gospodyń Wiejskich "Jarzębina" może mieć wpływ na wynik sportowy?

                                                                         

To kpina z Euro i z piłki. Prezenterzy się śmieją, dziewuszki się śmieją, internauci się śmieją. Kibice wyją, że to jedno wielkie żenua. Tak się tworzy atmosferę wokół reprezentacji ? Chcecie z gości, którzy mają wygrywać mecze zrobić klaunów, a z wielkiej imprezy, na której stworzenie wydano ciężkie pieniądze, cyrk dziwadeł? A wystarczyło, aby nominowane piosenki śpiewali ludzie, którzy kochają piłkę. Tak jak w wypadku hymnu Irlandii "You'll never beat the Irish".



Cieszy jedynie postawa Franza, który stara się do wszystkiego zdystansować i zachować spokój, a akcje marketingowe zrobił dobre pół roku temu, żeby skoncentrować się na tym,  co najważniejsze. W nim nadzieja, że medialne głupoty nie będą miały wpływu na święto futbolu. Koko-Euro-ZeroSpoko.
.

piątek, 4 maja 2012

Wstrząs

Wczoraj przyszła ta tragiczna wiadomość - Marcin Najman kończy sportową karierę. W momencie, gdy dotarło do nas, że nie zwycięstwo, a sam udział; nie walka, a poddanie; nie ambicja, a chęć szczera. Wraz z walkami Marcina Najmana odchodził mit o walecznych Polakach, a docierała prawda o zapyziałych i butnych nieudacznikach, którzy zawsze, tak czy siak, dostaną baty. Nasz bokser był prawdą, walącą po oczach  bardziej niż pięści Mike'a Tysona. Wszyscy dzięki niemu mogli leczyć swoje kompleksy i odreagowywać własną frustrację. Dzisiaj musimy sobie poszukać innego anty-bohatera, ale wiem, że nie będzie łatwo znaleźć kogoś, kto wypełni to puste miejsce. Chociaż jest nadzieja, że w tej czy innej formie Pan Marcin powróci. A jeśli chodzi o polski boks, to fakt, że po raz pierwszy w historii Igrzysk nasza reprezentacja nie będzie mieć swojego przedstawiciela jest według mnie wystarczająco upokarzający i pokazuje, że medialne hucpy nazywane galami sportów walki, gdzie współcześni "gladiatorzy" młócą się cepami, kopią i duszą z zapamiętaniem, nie mają wiele wspólnego z tradycją polskiego boksu i sportem w ogóle.

PS.

Wczoraj śnił mi się Szymon Majewski - przebrany i ucharakteryzowany na trędowatego wkręcał Matkę Teresę z Kalkuty.

czwartek, 3 maja 2012

Częstochowa Najmana


Kolejny upadek i odklepane poddanie. Kolejny sukces – no właśnie kogo: zawodnika MMA, boksera, celebryty? Wszystkie określenia chybione. Bowiem na zawodowej mapie Polski pojawiła się nowa profesja – notoryczny przegrywający. Jest to ktoś, kto, zamiast trenować, robi szum, zamiast walczyć, się poddaje, zamiast zwyciężać, przegrywa. I na dodatek kasuje za to niezłe sumki.


Za co płacimy Najmanowi? Otóż ów zawodowy przegrywacz robi to, co jest doświadczeniem przeciętnego Polaka-szaraka – publicznie się kompromituje i dostaje w skórę. To nie byle jaka profesja. O ile swoje upokorzenia jesteśmy w stanie dosyć dobrze znosić w zaciszu swej jaźni, o tyle mało kto poradziłby sobie z publicznym daniem ciała na dużą skalę. W wypadku zawodowego przegrywacza mamy do czynienia z wyjątkowym talentem bezrefleksyjnego przyjmowania “na klatę” wszelkiej maści obsobaczeń. No i nie tylko publiczne wyśmiewanie wchodzi tutaj w grę – wszak Marcin Najman, pseudonim „El Testosteron”, dostaje także całkiem realne i dotkliwe cięgi.

Nic mi nie wiadomo o zwycięstwach zawodnika na bokserskim ringu. Do jedynej walki, jaką udało mi się zobaczyć przygotowywał się w polsatowskim programie Big Brother, gdzie słynął z tego, że wiódł bój o tytuł najbardziej inteligentnego uczestnika ze słynną Jolą Rutowicz. Z walki pamiętam jedynie, że po poddaniu pojedynku, bokser przepraszał swojego niezbyt utytułowanego kolegę za to, że dał mu się tak sromotnie zbić. Po owej heroicznej porażce nasz gladiator przeszedł do stajni MMA, gdzie najpierw dostał w skórę od już mocno zaawansowanego wiekowo byłego pięściarza, który wcześniej zasłynął z oddania nerki swojej chorej córce, potem uległ dwóm mięśniakom – strongmanowi Pudzianowi i słynnemu “hardkorowemu Koksowi”. Wszyscy trzej na Najmana mieli jeden sposób – najpierw przegonili go po ringu, by po chwili tenże na plecach z podkulonymi nóżkami walił panicznie w deski w celu poddania walki.

Częstochowa słynie z narzekactwa. To nie jakaś jednorazowa chwila słabości. To permanentny stan trwający od dawna. Sukcesy Marcina Najmana mogą być doskonałym wytłumaczeniem tego zjawiska. Sportowiec oto przestał narzekać, wziął się w garść i wobec braku talentu, odwagi, za to obdarzony dużą dawką lenistwa i innych negatywnych elementów towarzyszących jego naturze, postanowił to, co jest wadą, przekuć na zaletę. Został chłopcem do bicia, spełniając tym samym ważną funkcję kompensacyjno-terapeutyczną w naszym mieście, leżącym u stóp Jasnej Góry. Zdziałać czegoś  na własną rękę przeciętny obywatel tutaj nie ma sposobności; kto coś potrafił – wyjechał, ten kto pozostał skazany jest na pogłębiającą się prostrację. Zamiast walić głową w mur obejrzyjmy kolejną walkę. Może, i tak już niski, “el testosteron” nam opadnie, ale przynajmniej na chwilę poczujemy ulgę.

Ktoś może zarzucić mi zechce, że leżącego się nie bije, że postać naszego bohatera zbyt łatwym celem jest. Wszystko racja, z tym, że mój podziw jest autentyczny i szczery. Wyznam – gdy widzę jego postać przemierzającą korytarze Galerii Jurajskiej już chcę biec po autograf i ostatkiem sił woli mówię sobie – „nie”. Jeśli myślę dziś o jakimś anty-idolu, o buncie, o kontrkulturze, to, widząc cały pic współczesnej rebelii, ostatni jej bastion upatruję w Marcinie,  Joli, kandydacie Kononowiczu i wszystkich tych, których gremialnie opluwamy, wywalając na nich własny nawóz. Oni na nim urosną.

niedziela, 29 kwietnia 2012


Futbol a sprawa polsko-ukraińska

     oficjalna recenzja


Nad historią Mistrzostw Europy ciążyło jakieś fatum. Nawet w czasach największej chwały polskiego futbolu naszej reprezentacji nie udało się awansować do elitarnego grona zespołów, które występowały w tych rozgrywkach. Dopiero w 2008 roku drużyna Leo Beenhakkera odniosła historyczny sukces i po dziwnych eliminacjach, w których pokonaliśmy Belgię i Portugalię, remisowaliśmy z Serbią, a w skórę dostawaliśmy od Armenii i Finlandii, udało się przełamać tę „europejską” klątwę i pojechać do Austrii na Euro. Szału nie było – baty od Niemców i Chorwacji i gorszy od nich stokrotnie remis z Austrią po absurdalnym karnym, podyktowanym przez sędziego w doliczonym czasie gry. Jednak przekleństwo ciążące nad biało-czerwonymi zostało przełamane. 18 kwietnia 2007 roku – kolejny szok. Legenda francuskiej piłki, Michel Platini, ogłasza wybór gospodarzy Euro 2012. Mają nimi być Polska i Ukraina. Upadłem, ale się podniosłem.
Wydawnictwo „Czarne” od lat wędruje w swoich książkowych eskapadach w niezbyt odległe, ale cały czas egzotyczne dla nas rejony – często są to kraje, które powstały po rozpadzie Związku Radzieckiego. Ukraina znajduje się w spektrum zainteresowania „Czarnego” od samego początku, to dzięki niemu możemy poznać twórczość świetnych ukraińskich prozaików – Serhija Żadana, Jurija Andruchowycza i Natalii Śniadanko. Zespół ukraiński uzupełnia Ołeksandr Uszałkow. To właśnie ich eseje możemy przeczytać w tomie „Dryblując przez granice. Polsko-ukraińskie Euro 2012”, który traktuje o naszych narodach w kontekście piłki nożnej i zbliżającego się wielkimi krokami święta europejskiego futbolu.
Po polskiej stronie występują: Marek Bieńczyk, Paweł Huelle, Natasza Goerke i Piotr Siemion. Każdy z autorów napisał tekst o mieście, w których rozegrane będą mecze Euro i o roli piłki nożnej w historii Warszawy, Poznania, Gdańska i Krakowa. Wynik meczu 3-3. Niestety dwie panie strzelają do własnych bramek, bo piszą bardziej o historyczno-społecznym tle gospodarzy Euro, miast o pięknie futbolu. Szkoda, bo to by dopiero pojechało po stereotypach, jakby znaleźć taką zakochaną w piłce poetkę. Taką strategię przyjął także częściowo Piotr Siemion, który pisze o drużynie Śląska, ale bardziej go zajmują dzieje Wrocławia i chyba nie wyszło to jego tekstowi na dobre. Przebiegałem po linijkach wyżej wymienionych esejów, czytając o poplątanych losach Poznania, Lwowa i Wrocławia, na próżno wypatrując, gdzie ta piłka się toczy. Jurij Andruchowycz w swoim eseju słusznie jednak zwraca uwagę, że piłka nożna to męska rzecz. Pozostali autorzy wiedzą jak wykonać zwód czy uderzyć z woleja i dzięki nim powstała pełna nostalgii, wspomnień i futbolu książka o krajach, które łączy tak wiele, a dziś, dzięki Euro, wchodzą wspólnie do historii piłki nożnej.
Ja pojadę do Wrocławia. Lubię to miasto, dolnośląską atmosferę, gdzie duch Wschodu, pamięć przesiedlonych z radzieckiego po wojnie Lwowa łączy się z poniemieckim „ordnungiem”; jak słusznie zauważa Piotr Siemion – miasto renegatów, gdzie każdy może czuć się jak u siebie. Nie mam biletu – nie znam nikogo, kto ma, ale pojadę właśnie tam pooddychać klimatem Euro, gdzie Polacy zagrają z tymi, których wolałbym jako współpartnerów do organizacji imprezy, czyli z Czechami. Ale Czesi są tak europejscy, że nawet wydawnictwo „Czarne” rzadko wydaje książki naszych południowych sąsiadów. Boisko i tak zweryfikuje, kto, z kim, po co, gdzie i jak.
„spotykam j.p.
Jest pijany jak świnia
A ja jestem trzeźwy
jak świnia”.
Pamiętacie legendarnego „j.p.” z wiersza „Nieprzysiadalność” Marcina Świetlickiego? To on powinien napisać o futbolu, i to nie esej ale całą książkę, tylko on stworzyłby dzieło na miarę piłkarskiego „Pana Tadeusza”. Ale Kraków nie organizuje Euro, „Czarne” nie wydaje „j.p.”, więc tenże dalej będzie pisał o swojej Cracovii . I tą lekko smutną konstatacją kończę swoje refleksje o rzadkim zjawisku, jakim jest ewenement na naszym rynku książka „Dryblując przez granicę....”, książka, której tematem jest futbol.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Tylko koni żal


Tylko koni żal

24 kwietnia 2012
Autor:  lapsus
oficjalna recenzja


Konie pędzące przez pustynny krajobraz pogranicza Teksasu i Meksyku – jeśli ten obraz jest dla czytelnika dobrym pretekstem do sięgnięcia po książkę, to nie zawiedzie się na pewno. „Rącze konie” – pierwsza część „Trylogii Pogranicza” autorstwa Cormaca McCarthy’ego – łączy klasyczny western z powieścią drogi i powieścią inicjacyjną. Mamy tutaj wszystko, czego potrzeba dobrej książce tego typu, ale mamy też coś więcej. Cormac nie byłby sobą, gdyby do typowych wątków nie dodał głębszej perspektywy, skłaniającej do refleksji. Ta historyczno-filozoficzna myśl czai się nieustannie za fabularną warstwą powieści. A jeśli i tego za mało, to pozostaje jeszcze język – czysty, niemal ascetyczny, a jednak w swej prostocie poetycki. To, czego już u Cormaca doświadczałem nie raz, a co stanowi o istocie jego pisarstwa, to udane połączenie odległych literackich brzegów – powieści popularnej i prozy w swej strukturze zbliżającej się do poezji.
U Cormaca McCarthy’ego nie mamy zbyt wiele uśmiechu. Jeśli już go znajdziemy, to w charakterystycznym, groteskowym zniekształceniu, obnażającym zmaterializowane zło. Podobnie świat ukazany w „Rączych koniach” jest bardzo serio. Powiedziałbym, że jest to świat fundamentalny, świat podstawowych wartości, które ukazane są w kontekście rzeczywistości amerykańskiego Południa lat pięćdziesiątych. Bohater to 16-letni chłopak, John Grady Cole, który po śmierci dziadka wyrusza z rodzinnego Teksasu szukać szczęścia. Towarzyszą mu dwaj chłopcy, z którymi łączy go miłość do koni. Gdy przekraczają granicę Meksyku muszą stanąć twarzą w twarz z największymi niebezpieczeństwami. John Grady Cole musi przejść próbę dojrzałości. Staje też w obliczu wielkiego uczucia, które w świecie brutalnych praw nie może zaistnieć.
To wszystko brzmi znajomo, ale tak ma być. McCarthy reanimuje w swojej prozie mit o świecie prostych wartości i wierności zasadom. W tym kontekście „Rącze konie” to powieść bardzo męska, która pokazuje młodego człowieka w świetle wyborów, które mają pozwolić mu stać się mężczyzną. Uczciwość, honor, bezwzględna szczerość wobec samego siebie i zdolność do podejmowania trudnych decyzji oraz ponoszenia ich konsekwencji – w swej warstwie ideowej powieść McCarthy’ego jest niemal klasyczna. Z jednej strony przywołuje ona archetypiczny wzorzec męskości, z drugiej mówi jednak, że współczesny świat pogrąża się w bagnie konsumpcyjnej chciwości, w której mężczyzna to tylko pieniądz i władza, a nie ma w niej miejsca na uczciwość i szczerość. Podstawowym rysem stylistycznym „Rączych koni” jest nostalgia za światem minionych, prawdziwych wartości.
Brakowało mi tego metafizycznego dygotu, na który natrafiamy w „Krwawym południku” czy przede wszystkim w książce „Outer Dark”. Czekałem na te ociekające bólem wewnętrznym fragmenty, które przeniosą czytelnika w nierozpoznany ogrom nieuświadomionych, pierwotnych lęków. Tego tutaj nie znajdziemy. Chociaż ujrzymy w powieści mroczny pejzaż ludzkiego zła, to przeciwstawiona mu zostanie jasność głównego bohatera. Moim skromnym zdaniem właśnie o to chodziło McCarthy’emu, aby przełamać ten zwierzęcy lęk w sytuacji zwanej przez egzystencjalistów graniczną i wskazać na zapomniany heroizm człowieczeństwa. „Rącze konie” w całej swej złożoności to powieść, będąca apoteozą wolności – wolności, której symbolem są tytułowe konie.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Prawo pierwszej nocy - o spotach wyborczych W. Putina (Filmradar nr 3)


PRAWO PIERWSZEJ NOCY

Tym razem zafascynowały mnie dwa krótkie filmy, których cichym bohaterem jest Władymir Putin. Cichym, bo obecnym tylko na papierze. Ale za to jak obecnym! Już prawie miesiąc po wyborach, a ja po raz setny patrzę na krasawice, chcące ofiarować swe młode ciała samcowi superalfa. Mało tego – nie tylko ciała. Także swoje głosy. Głosy na miarę ponad 60-procentowego poparcia i zwycięstwa w pierwszej turze wyborów. To już za nami. Nasi rodzimi politycy też szukają recepty na wyborcze wiktorie. Może ta podpowiedź będzie skuteczna? Szukać po czesku znaczy wiadomo co…

Spot 1: Krasawica u psychoanalityczki
Kozetka u psychoanalityka. Krasawica na niej ułożona zdradza objawy nerwicy natręctw. Mówi, że boi się pierwszego razu. Że chciałaby go przeżyć z miłości. Rosyjski Pan Freud odpowiada, że nie ma co się bać. Jej kochankowi można wierzyć. To sam Władymir Wielki – car Rosji, który spogląda przyjaźnie z okładki czasopisma Times. Rosjanin i kosmopolita w jednym. Gdy krasawica udaje się na miejsce, gdzie odbyć się ma defloracja, zauważamy, że jest to lokal wyborczy. Na koniec niedwuznaczny napis informuje nas – „Pierwszy raz – tylko z Putinem”.
W dawniejszych czasach obowiązywała piękna tradycja – tak zwane „Prawo pierwszej nocy”. Udzielny władca danego terytorium miał prawo do pierwszej nocy z młodą mężatką. Było to ze wszech miar słuszne. Władca, jako że był pierwszy, nie był już zazdrosny. Małżonkowie mogli zatem sypiać spokojnie. Bez obaw, że wysłannicy władcy pojawią się którejś nocy u ich drzwi. W Rosji ta piękna tradycja powraca. W tym kontekście przestaje być Władymir Putin carem, a staje się dobrym wujciem. Tym, co to posadzi na kolanka. Pogłaszcze po płowej główce. Przytuli. Popieści. Itede. Itepe.

Spot 2: Krasawica u lekarza
„O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna? Kiedy z pąka zamienia się w kwiat?” Teraz już wiemy – marzy o mężczyźnie w sile wieku. Samcu superalfa. Dojrzałym, silnym, władczym facecie. Nie o jakimś mydłku z telewizora. Tylko z kimś takim młoda krasawica będzie czuć się bezpiecznie. Tylko z kimś takim może śmiało patrzeć w przyszłość. Z takim tatą, wujkiem, przyjacielem, kochankiem młoda Rosja może czuć się szczęśliwa. Z kimś takim młoda Rosja będzie piękna i wielka. On ją uwiedzie. On ją powiedzie. On ją osłoni. On ją obroni. Tylko On spłodzi z Nią następnych maładców i krasawice – „naród zwycięzców”. Tylko w Nim ten piękny, wielki gen siły i tryumfu. Tylko z nim orgazm jak tsunami, który zmiecie wszystko, co słabe i wątpliwe. Krasawico, Dziewico, Rosjo – nie wahaj się. Otwórz się przed Nim, jak Europa przed nadciągającymi Mongołami.
Putin na koniu. Putin na polowaniu. Putin na niedźwiedziu. Putin w batyskafie. Putin na stepie. Putin w kosmosie. Putin na Syberii. Putin nurkujący w Bajkale. Bajkał wódki nurkujący w Putinie. I tylko jedno pytanie. Gdzież wam Tusku, Jarku, Antku, Bronku, Stefku, Waldku do Niego? Polska też jest kobietą. Tak samo jak Rosja. 

wtorek, 10 kwietnia 2012

Czeski film – śmiech i refleksja

oficjalna recenzja


Zacznę po polsku, czyli od „Rejsu”. Do dziś zachwycamy się tymi zwykłymi bohaterami, którzy nie są przecież nam najbliżsi, ale jednak w całym swoim politowaniu budzą coś na kształt sympatii. Nawet „gupi kaowiec”. Marek Piwowski i spółka odpowiadali po swojemu na klasyczne, gogolowskie pytanie: „Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!”, a my do dziś zachwycamy się duetem Himilsbach-Maklakiewicz i improwizowanymi dialogami tych dwóch panów. „Rejs” powstał w 1970 roku, gdy w Czechosłowacji odpłynęła już Nowa Fala – jeden z najważniejszych nurtów kina europejskiego – i rozpoczął się smutny i szary okres tzw. „normalizacji” wedle założeń Gustawa Husaka, który niweczył dokonania i pragnienia twórców Praskiej Wiosny 1968. W 1983 roku brytyjski filmoznawca, Peter Hames, stworzył monografię zatytułowaną po prostu – „Czechosłowacka Nowa Fala” – do dziś najpełniejszy obraz kina naszych sąsiadów z drugiej połowy lat sześćdziesiątych.
„Rejs” przypomina styl pierwszych filmów Formana, które były tworzone w klimacie Cinéma Variétés z naturszczykami i zwykłymi ludzkimi sprawami w roli głównej. Jednak był to u Formana obraz bardzo krytyczny, śmiech, który towarzyszy obserwowaniu bohaterów, którymi jesteśmy my sami, jest u reżysera śmiechem drapieżnym. I znowu przychodzą na myśl słowa, które miał na temat Czechów wypowiedzieć Reinhard Heyndrich, jeden z czołowych nazistów i gubernator Protektoratu Czech i Moraw, który zginął w słynnym zamachu, przeprowadzonym przez czesko-słowacki desant w Pradze – „Czesi to śmiejące się bestie”. Cały czas, gdy zastanawiam się nad „czeską modą” w Polsce, myślę o tym okrutnym niejednokrotnie dystansie do samych siebie, który towarzyszy od zawsze kulturze naszych południowych sąsiadów – zaryzykuję stwierdzenie, że wyżej wymieniona postawa stała się czeską taktyką samoobrony, dzięki której umieli wyjść bez większego szwanku ze swojej trudnej historii małego narodu.
Dwa najbardziej znane osiągnięcia tego nurtu to oczywiście oscarowe „Pociągi pod specjalnym nadzorem” Menzla i „Sklep przy ulicy głównej” Kádara i Klosa. Pamiętamy o dokonaniach Formana z jego nieśmiertelnym manifestem przeciw odczłowieczeniu, jakim jest „Pali się, moja panno!”. Być może ktoś podpowie tu filmową anty-sagę o rodzinie Homolków. I czy to już wszystko? Książka Petera Hamesa traktuje powyższe filmy i reżyserów na równi z innymi. Nie miałem wrażenia, że palma pierwszeństwa przypadła tutaj Formanowi bądź Menzlowi. Autor kieruje naszą uwagę na mniej znane nazwiska i filmy, które, będąc dużo bardziej wymagającymi, zeszły na dalszy plan wobec atrakcyjnych, dzięki komediowemu klimatowi, obrazów. To ważne przypomnienie, że kino czechosłowackiej Nowej Fali to także twórcy tego kalibru co Jireš, Passer, Schorm, Nemec czy feministyczna eksperymentatorka Vera Chytilova w Czechach oraz tacy reżyserzy jak Herz czy Jakubisko ze strony słowackiej.
Peter Hames bardzo dokładnie opisuje fabuły najważniejszych według niego filmów – czyni to, by przybliżyć anglojęzycznemu czytelnikowi pełny wachlarz zjawiska, wiedząc, że dotarcie do tych tytułów może być bardzo trudne. Mnie taka drobiazgowość zrobiła niesamowity apetyt na kontakt z niektórymi filmami, szczególnie z twórczością Słowaka Juraja Jakubisko, który jest u nas praktycznie zapomniany. Trochę dziwi mnie brak indeksu tytułów na końcu książki, nie ma też spisu treści i bibliografii – szkoda, bo umożliwiłoby to dalsze poszukiwania i lepsze nawigowanie po samej książce. Niemniej temat jest omówiony szczegółowo i daje pełny obraz, czym była i jaką rolę w historii kinematografii spełniła czechosłowacka Nowa Fala.
Sławomir Domański

W rocznicę



Sam nic z tego, co wydarzyło się dwa lata temu, nie rozumiem zbyt wiele. Im więcej czasu mija, tym bardziej to wszystko mniej prawdopodobne się wydaje, wręcz niemożliwe. Myśl tylko, że nie miało prawa się coś takiego zdarzyć. 

W tym wszystkim walczą ze sobą skrajne emocje. Z jednej strony nie umiem zaakceptować chamskiej szydery, która cieszy ludożerców - "samolot wystartował, nieeeee wylądował" hicior śpiewany przez idola mas Kubę W., albo zamawiany "zimny Lech", czy "kaczka po katyńsku". Uważam to za równie obrzydliwe, jak obrzydliwie musi smakować "mięsny jeż". Z drugiej strony ten tragiczny narodowy spektakl, dzielący Polaków na tych dobrych i tych złych; na tych z krzyżem i na tych z niczym; na tych z "Radia Maryja" i tych z "TVN-u". Jakby to wszystko było takie proste, jakbyśmy potrafili zrozumieć, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010.

Żerowanie na silnych emocjach jest okrutne. Nie wolno nam poddawać się wojennemu nastrojowi, który sieje nienawiść i dzieli; nie wolno nam pluć na groby - nawet jeśli nie zgadzaliśmy z wizją Polski, którą reprezentował śp. Prezydent Lech Kaczyński. Wątpliwości nękające nas wobec tej tragedii uważam za coś naturalnego ale zaraz za tymi wątpliwościami powinno padać pytanie o to, co dalej? Dokąd mogą nas one zaprowadzić? Na wojnę? Jeśli tak to tylko polsko-polską.

Tak trudno zachować spokój i przywołać głębszą refleksję, która skierowałaby nasze myśli ku tej marności, objawionej nam gwałtownie dwa lata temu. Ta zaduma winna być spokojna i opatrzona świadomością, że musimy iść dalej. Nie można budować sensu na śmierci, do sensu potrzeba życia.

Taka spokojna refleksja towarzyszy felietonom księdza Adama Bonieckiego, które możemy czytać w Tygodniku Powszechnym, a zebranym w tomie "Lepiej palić fajkę niż czarownice...". Trochę to dziwne, że te spokojne słowa budzą tyle kontrowersji i rodzą negatywne emocje. Ale medialny świat woli tych , co palą czarownice zamiast fajki. Od czasów średniowiecza w naszych głowach niewiele się zmieniło - cały czas chcemy w sferze zbiorowej wyobraźni żywić się krwią, nienawiścią i strachem. Dlatego tak drażnić może pragnienie rozwagi i duchowej zadumy wobec tego, co nas przerasta. Łatwiej dokładać do pieca rozbuchanych do czerwoności emocji, nie ponosząc odpowiedzialności za skutki, a temu, który nie staje po żadnej ze stron, zamknąć usta. Jakbyśmy skazani do końca byli na opozycję Palikot - Rydzyk.

"Może aż taki wstrząs był potrzebny, by uświadomić nam, że wspólny los i bliskość między nami zbudowane są przez kruchość życia nas wszystkich, wierzących i niewierzących, z różnych obozów i opcji politycznych. Wbrew sceptycyzmowi mędrców, znawców ludzkich dziejów, którzy nie wierzą, by ten wstrząs coś na trwałe zmienił w stylu naszych walk politycznych, wierzę, że ślad pozostanie, że już się nie da powrócić do bezpardonowej zaciekłości sprzed 10 kwietnia" - pisał tuż po katastrofie ksiądz Adam.

czwartek, 5 kwietnia 2012



A nowy Filmradar nadchodzi i nadchodzi, powoli, jak żółw ociężale, a w nim Putin zakochany w Klossie, czyli moje teksty o dwóch największych ikonach światowego szpiegostwa. No ten Kloss to do spółki z Adamem ;) Rejestrować, czytać, lubić!