Dom (zly)

Dom (zly)

czwartek, 20 grudnia 2012

na wszelaki wypadek końca świata

Ktoś wspominał (Hrabal?) , że kula ziemska z kosmosu przypomina zielonkawą kulkę zgniłego sera. Wszystko, co żywe, gnije. Jest obrazą martwej, kosmicznej doskonałości. Ludzkość, zdając sobie sprawę, że jest wstrętną , bakteryjną kolonią w bezmiarze, oczekuje już od dawna na końcówkę. To jest takie tam moje banalistyczne skoja - wszechświat w końcu musi iść do dentysty.Chociaż specjalisty od końcówkowania - Świadkowie Jehowy z Samuelem Beckettem na czole - wiedzą i mówią, że to jeszcze nie koniec spleśniałej serowej kulki.

Zanim wypalą nas ogniem nieugaszonym, wieczystym i kosmicznym. Posłuchajmy "Last Christmas" skowerowany przez  Mayhem.

Mój ulubiony autor i tłumacz- Krzysztof Bartnicki - nim dobił do rubikony wyprzedał się w książce, wystawił się na egzystencjalnej giełdzie w "Prospekcie emisyjnym". Nie da się lepiej, co składa się na nasz. I ta książka niczym się nie domyka. Pieprzona bakteria a taka przeładowana ten człowiek jeden.

zespół Video - środa, czwartek - i niech stanie w miejscu czas, nikt nie paczy na mnie tak jak ty

Gdybym tak chciał się opisać, więc to nie ma sensu. Można coś powiedzieć na wszelki wypadek do widzenia gdyby się jednak okazało, że czas? A dla mnie drogie czyli bezecne.

- stokrotki - nie ma piękniejszych - wiec szkoda będzie - jakbym się gapił Bogu w oko
- kwaśne mleko z tłuczonymi ziemniakami u dziadków w starym domu, który widzę jak przez mgłę i taki misie pokazuje baśniowy, że nie wiem, czy był- niczego nie trzeba dodawać, to że utyłem, bo szukałem tego smaku w dostatkach hipermarketu
- barszcz czysty czerwony przez nią zrobiony - moje prywatne lsd
-truskawki z pola na Podlasiu - kwaśne i słodkie razem, z piachem między zębami
- las - ale taki jak jest dzisiaj, szaro-chłodny w siwej poświacie
-papierosy caro - niebieskie z bibułko, czerwone z perfumo; carmen z perfumo; zefir z mięto; wiarus z karoryfera, golłaz z bibułko gruby, żitan bez filtra
- piwo Kmicic w łęgu nad Stradomką
- stułbia płowa poznana na biologii - pierwsza miłość; co miała w sobie, że przez lata trzymałem jej zdjęcie nad łóżkiem, spłonęła  po remoncie
- buty Podhale - srebrne i pękate, buty sofix, deser - krem sułtański
- kaseta ":Posłuchaj to do ciebie" - przepadła tak jak 300 innych  spakowanych do reklamówki z Plusa, stare piraty i legale wywiezione na cmentarz, może ktoś je tam znalazł?
- koty - puchate i seksowne
- fontanna poobiednia z karuzeli łańcuchowej
- zdjęcie z autografem Dustina Hoffmana od Ewy, ofiarowane Izie
-rwanie bram w Wigilie
- "Dzikość serca" i scena na schodach - Sailor i Lula
- z czterech pancernych Gruzin; J-23 nie zbyt dosko, jusz lepszy Brunner
- "Zbyt głośna samotność" - Pan Hantia to ja
- ich oczy

Europe - it's a final countdown

To do jutra ;)





piątek, 14 grudnia 2012

Recenzja książki pod red. Jerzego Szyłaka "Kino Nowej Przygody"

oficrec


Od "Gwiezdnych wojen" do "Avatara"
Moje pierwsze wspomnienia związane z kinem to „Gwiezdne wojny”. To był rok bodajże 1980. Małe przyzakładowe kino „Włókniarz” na peryferiach Częstochowy. I dwie godziny bezdechu u ośmiolatka wpatrzonego w rozświetlony ekran. Potem „Poszukiwacze zaginionej arki”, „ET”, „Obcy”, oczywiście „Imperium kontratakuje” i „Powrót Jedi”. Cała fascynacja fantastyką, której apogeum przypadało na lata 80., brała swoje źródło w zjawisku nazywanym „Kinem Nowej Przygody”.
Termin ten wprowadził do filmoznawczego obiegu Jerzy Płażewski, który w artykule „Nowa Przygoda i co dalej?”, pochodzącym z miesięcznika „Kino” z 1986, starał się opisać zjawisko, które w tamtym czasie zdominowało zarówno amerykański przemysł filmowy, jak i widownię kin na całym świecie. Wydawnictwo „Słowo/obraz terytoria” zaskoczyło mnie przebogatą monografią dotyczącą tego fenomenu - „Kino Nowej Przygody” pod redakcją Jerzego Szyłaka.
W skład tego ważnego opracowania wchodzą eseje polskich autorów, które w doskonały i wielowymiarowy sposób ukazują wyżej wymienione zjawisko. Ich tematyka to: próba określenia sensu znaczeniowego pojęcia, KNP i fantasy, KNP i gry komputerowe, przemysł filmowy w latach 80. w Stanach Zjednoczonych, KNP i wątki religijne, rola animacji oraz najciekawszy moim zdaniem esej, dotyczący polskiej wersji Kina Nowej Przygody. Powyższe teksty to pierwsza i wcale nie najważniejsza część książki, bowiem jej najistotniejszy element stanowią wnikliwe analizy filmów od „Gwiezdnych wojen” z 1977 po „Avatara” z 2009. Jest zatem monografia pod redakcją Jerzego Szyłaka intrygującą podróżą przez filmowe dzieła gatunku i wnikliwym studium zjawiska Kina Nowej Przygody.
Po okresie dziecięcego zauroczenia konwencją fantastycznych baśni przyszedł okres buntu, odrzucenia filmowych, hollywoodzkich blockbusterów. W latach 90. i pierwszej dekadzie XXI wieku zwróciłem się ku kinu europejskiemu w niezależnym wydaniu. Zanegowałem niemal wszystko, co przywodziło na myśl pojęcie kina jako przemysłu. Po latach jednak dochodzę do punktu wyjścia i nadrabiam zaległości z opuszczonych części „Gwiezdnych wojen”. Nie odbieram tych filmów już tak silnie i emocjonalnie jak trzydzieści lat temu, ale dostrzegam to, co wartościowe, jak na przykład postmodernistycznie zakręcone filmy Zacka Snydera takie jak „Watchman” czy „Sucker Punch”. Monografia „Kino Nowej Przygody” jest świetnym przewodnikiem w tych moich filmowych podróżach do krainy dzieciństwa.



czwartek, 29 listopada 2012

Michael Nyman w Częstochowie

Czekałem na ten koncert, który był przecież finałem Ars Cameralis, już od kilku tygodni, od momentu, gdy zakupiłem bilety, od momentu, gdy dowiedziałem się, że Michael Nyman wystąpi w Częstochowie. Wszystko to z miłości do barokowej formy i filmów Petera Greenawaya. A może na pierwszym miejscu do muzycznych fraz, które rozbrzmiewały w filmach angielskiego reżysera. "Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek" -  to jakieś 17 lat ćwierć wieku temu i pierwszy szok, że kino może być jak muzyka. Piękne dla samego piękna.

Michael Nyman to twórca pojęcia "minimalizm", które stworzył w latach 60-tych dla opisania zjawisk muzyki współczesnej. Swoje fascynacje muzyką eksperymentalną opisał w książce poświęconej temu właśnie nurtowi i twórczości takich kompozytorów jak Cage ze swoim sztandarowym utworem "Cisza 4'33''. Jakże  daleko odbiegł kompozytor od swoich teoretycznych rozważań we własnych kompozycjach. 

Bo muzyka Nymana płynie z baroku i idealnie komponuje się z dziwnymi światami Greenawaya. Jednak jest to barok okiełznany, barok, który frazą przystaje wpół drogi i wraca, miast rozwijać się w wielobarwną wstęgę wstrząsaną kontrapunktem. Tyle lajkonik lapsus na temat barokowego minimalizmu Nymana. Cóż za oksymoroniczne, rzekłbym iście barokowe, zestawienie. U Hrabala wyczytałem taką maksymę, że "poryw okiełznany - oto szlachetność". Taka jest muzyka Nymana. Chyba starczy. 

Pierwsza część koncertu  była dla mnie prawdziwą ucztą. Od "Kontraktu rysownika" przez "Zed i dwa zera" z genialnym "Time Lapse"  po dojrzałą formę muzycznych motywów z "Księgi Prospera". Wszystko to muzyka filmowa do dzieł Greenawaya. Fantastyczna i bezkompromisowa. Druga część dojrzalsza i doceniona - głównie wielokrotnie nagradzana muzyka do filmu "Fortepian". I trochę mi nudą powiało. Ale jak to mówią - nie wiem, nie znam się. Dopiero utwór "Memorial", pochodzący z filmu "Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek" doprowadził do "grande finale" w iście neobarokowym stylu, owacji na stojącą i bisu  skromnie fortepianowego. "Memorial" był ilustracją do filmu Nymana, który utrwalił kamerą uroczystość odsłonięcia pomnika częstochowskich Żydów przy ulicy Strażackiej - miejsca skąd do Treblinki wywieziono 40 tysięcy ludzi. W informacjach prasowych nie znalazłem niczego na temat pobytu Nymana w Częstochowie w 2009 roku  na tej skromnej uroczystości. Okazuje się, że przodkowie światowej sławy kompozytora pochodzili z naszego miasta.

Tak oto historia i dzieje rodzinne uzupełniły muzyczną ucztę, którą przygotowała Filharmonia Częstochowska. Kolejna niesamowita impreza kulturalna ożywiła nasze miasto. Należą się za to podziękowania wszystkim, którzy doprowadzili do tego nadzwyczajnego wydarzenia. Podziękowania od wdzięcznego częstochowianina, łaknącego kultury na najwyższym, światowym poziomie. To wydarzyło się w środę.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Częstochowskie klimaty na lapsusofilu - recenzja powieści Aleksandra Wiernego "Teraz"


Z Częstochową w tle

oficrec







Po pierwszej kryminalnej powieści Aleksandra Wiernego, zatytułowanej „Światło”, bardzo byłem ciekaw jego najnowszej książki, która wyszła właśnie nakładem Wydawnictwa Oficynka i nosi tytuł „Teraz”. Nie będę ukrywał, że wcześniejsze dzieło nie przypadło mi do gustu – „Światło” było dziwne, bowiem łączyło filozoficzną refleksję i konwencję kryminału. Pół biedy, że łączyło, bo kuchnia fusion zna wypadki, gdzie składniki o skrajnych smakach do siebie pasują, ale bolało mnie językowe raczkowanie, bliżej nieokreślony opór, który stawiały słowa. Chciałem, by książka, której tłem jest moje rodzinne miasto, Częstochowa, porywała i niosła ulicami, ukazywała genius loci znanych mi od urodzenia miejsc. Nic takiego nie miało miejsca.
Dlatego ucieszyłem się, że Aleksander Wierny wydał nową powieść, której głównym bohaterem jest Częstochowa właśnie. Efekt jest taki, że zastanawiam się na ile opis miejskiej przestrzeni dociera do czytelników spoza Częstochowy. Kryminalne powieści Marka Krajewskiego, które dzieją się w przedwojennym Wrocławiu, przyciągają jednak niepowtarzalnym klimatem i opisami, atmosferą przedwojennego świata. Tymczasem u Wiernego są znane mi miejsca, budynki, ulice, ale klimatu brak. Może go zatem wcale nie ma, a próba literackiej mityzacji była z góry skazana na porażkę? Z jednej strony literatura jest po to, by opisywać światy dla nas ważne, zatrzymywać pamięć o miejscach, które przemijają, ale czy powinna to robić za wszelką cenę? Innymi słowy – czy sam pisarz wierzy w Częstochowę? W sumie też bym chciał, by moja nie taka znowu mała ojczyzna była mityczna i mitotwórcza, była tym epicentrum współczesnych dylematów moralnych, metafizyczną Polską w pigułce.
Jak możemy przeczytać na okładce: „Kilka osób w podejrzanych okolicznościach otrzymuje intratne propozycje. Nie do końca wiedzą, co mają robić, nikt nie wie też, o co może naprawdę chodzić. Ale stany ich kont znacząco się zwiększają, a to jest przecież najważniejsze. Do czasu… Żądze, pragnienia, manipulacja, wewnętrzne konflikty i dramaty – oto materia, z której utkany jest kryminał Aleksandra Wiernego.” Opis ten brzmi intrygująco, mamy tutaj także trupa i Berettę 92 FS, ulubioną broń włoskich i amerykańskich policjantów jako główny rekwizyt powieści. Ale mamy też dziwne postaci, które przez ekran swojego laptopa obserwują losy bohaterów i sterują nimi, niczym w „Simsach”. Nie wszystko jest tutaj zatem na swoim, przewidywalnym miejscu (na pewno nie na swoim miejscu jest reklama pewnej firmy na wewnętrznej stronie okładek).
„Teraz” nie jest bowiem typowym kryminałem. Miesza się tutaj konwencja powieści sensacyjnej z thrillerem, który z braku lepszego określenia, można nazwać metafizycznym. Jeśli miałbym szukać punktów odniesienia dla tej książki, to przychodzi mi na myśl film „Siedem” Davida Finchera. Zamiar to, nie ukrywam, ambitny, ciekawy i oryginalny – stworzyć dzieło w popularnej konwencji, wyjść poza rzemieślniczą, sprawną intrygę i podążać odważnie w stronę uniwersalnych treści; sprowadzić czytelnika na manowce sensacyjnej fabuły i skłonić ku głębszej refleksji. Czy się powiódł? Nie podejmę się ocenić tej kwestii. Myślę, że struktura powieści oparta na szybko zmieniających się obrazach i wartkich dialogach może okazać się dla wielu czytelników na tyle atrakcyjna, by podjąć grę prowadzoną przez Aleksandra Wiernego.
Jednak towarzyszył mi podczas lektury odwieczny dylemat konsumenta kultury – czy można jednocześnie mieć ciastko i zjeść ciastko? Czy kryminał, metafizyka i konsumpcja, która nomen omen jest przewodnim tematem książki, łączą się tutaj w jakiś nowy, ciekawy smak? Różne są gusta, różne są upodobania, ale myślę też, że warto było spróbować. Osobiście cały czas pozostaję w nadziei na to, że autor pozostanie przy tej tematyce i doczekam się kryminału metafizycznego z Częstochową w tle godnego tego wyrafinowanego miana.

sobota, 24 listopada 2012

Sputnik jeszcze nie doleciał do Częstochowy, ale recenzja już jest!


PRZEZ NATURĘ, PRZEZ MIŁOŚĆ, PRZEZ WOJNĘ, PRZEZ PIEKŁO (SPUTNIK 2012 - RECENZJA KONKURSOWA FILMU "IDŹ I PATRZ")

 
fot. filmaster.pl
W OKRESIE II WOJNY ŚWIATOWEJ 628 BIAŁORUSKICH WSI ZOSTAŁO ZRÓWNANYCH Z ZIEMIĄ - TAKA INFORMACJA WIDNIEJE NA KOŃCOWEJ PLANSZY FILMU "IDŹ I PATRZ". JEDNAK FILM TEN, KTÓRY OPISUJE JEDNĄ Z WIELU STRASZNYCH SYTUACJI, KTÓRE MIAŁY MIEJSCE PODCZAS II WOJNY ŚWIATOWEJ, NIE JEST TYPOWYM OBRAZEM ROZLICZENIOWYM I TYM SAMYM DALEKO MU DO STANDARDOWEJ LEKCJI HISTORII W HOLLYWOODZKIM STYLU.

Ukazanie wojny oczami nastoletniego chłopaka ma wymiar apokaliptyczny. Główny bohater - Flora, wrzucony w wir dziejącej się dookoła hekatomby, nie jest w stanie uporządkować otaczającego świata. Rzeczywistość, która uległa deformacji, powoduje u chłopaka skrajne stany emocjonalne - na przemian: szalony, diabelski śmiech i dramatyczny, spazmatyczny płacz. Taki właśnie w klimacie jest film białoruskiego reżysera Elema Klimowa.
Apokaliptyczna wizja jest w tym filmie stokroć bardziej uniwersalnym przedstawieniem zła niż konkretnym odniesieniem do samej wojny. "Idź i patrz" to film schodzący do pierwotnych instynktów - strachu, walki, nieokiełznanej, zwierzęcej nienawiści. Świat ukazany w obrazie to rzeczywistość pozbawiona ludzkiego sensu. Wojna jawi się tutaj jako szał pierwotnych instynktów. Owo groteskowe pomieszanie i zawieszenie w absurdzie wzmaga ludowość białoruskiej wsi bardzo świadomie wykorzystana przez Klimowa dla tworzenia filmowej wizji.
Wizyjność to najważniejsza cecha tego dzieła. "Idź i patrz" nie kieruje się tradycyjną, przyczynowo-skutkową narracją. To kolejne obrazy, które przemawiają wyjątkowym, baśniowym klimatem, ale cóż to za baśń! Przerażająca, oniryczna, baśń a rebours. Właśnie ta odwrócona baśniowość tworzy jedyny w rodzaju nastrój filmu, który sprawia, że możemy odczytać "Idź i patrz" nie jako jeden z wielu filmów o wojnie, ale ponadczasową przypowieść o świecie utopionym w złu.
Aby osiągnąć ten porażający efekt Klimow sięgnął do świata ludowych mitów i wyobrażeń. W jednej ze scen zgromadzeni na wyspie pośród bagien ludzie, którzy zbiegli przed masakrą, tworzą z ludzkiej czaszki totem, który jest karykaturalnym wizerunkiem Hitlera. Z jednej strony mamy tu żarty i prześmiewcze uwagi ludowego artysty i obecnych, z drugiej ta fantastyczna figura jest jak lalka voodoo, która będzie, jako obiekt pogańskich obrzędów, ściągała na siebie całą ludzką nienawiść, żal i ból. Powraca w tych ludowych fragmentach przekonanie zapisane w ustnych podaniach i dawnych legendach, że ludzka krzywda nie pozostanie bez kary, że przelana niewinna krew woła z ziemi, w którą wsiąknęła. To ponadczasowa moralna wymowa, która jest aktualna i dziś. To ona czyni z filmu Klimowa arcydzieło.
Można by jeszcze długo o diabolicznej naturze w pięknych kadrach, o dziewczynie-wiedźmie w magicznych wizjach. W zasadzie każdą scenę można oglądać tutaj przez lupę i wyciągać coraz głębsze pokłady znaczeń i wrażeń. Chciałbym jednak skoncentrować się na najważniejszej - pogromie białoruskiej wioski przez oddział Sonderkomando. Dla mnie ta wizja jest jak zejście do ostatniego kręgu dantejskiego Piekła. Przypomina ona krwawe bachanalia, jakiś diaboliczny festyn śmierci, gdzie nad ludzkim cierpieniem rozlega się bezduszny śmiech oprawców - przecież ludzi takich samych jak my, ale wyjętych poza świat obiektywnych norm moralnych.
"Idź i patrz" to wizja apokaliptyczna, sam tytuł jest nawiązaniem do Apokalipsy Św. Jana. Koniec świata, jaki widzimy w filmie, jest końcem człowieczeństwa. Ta prawda, często trywializowana przez kulturę masową, została ukazana w filmie Klimowa jako przypowieść, łącząca tradycje ludową z biblijną. W tym tkwi siła jego uniwersalnej wymowy.

piątek, 9 listopada 2012

Recenzja książki Oriany Fallaci "Kapelusz cały w czereśniach"




Efekt końcowy

Ta piękna kobieta z okładki, siedząca przy maszynie do pisania, to Oriana Fallaci. To mądre spojrzenie dojrzałej kobiety będzie ci towarzyszyło za każdym razem, gdy otworzysz tę księgę, to opasłe tomisko, którego nie sposób zmieścić do podręcznego plecaka czy torebki. Ale nie łaszcz się mimo wszystko na wersję elektroniczną, bo utracisz to spojrzenie, bo utracisz szansę poczucia fizycznego ciężaru tych wielu pokoleń opisanych przez autorkę, które złożyły się na jej indywidualny genom.

Powieść typu sagi – trochę to się źle kojarzy, przynajmniej mi. Z jakimś tasiemcowym serialem, z jakąś „operą mydlaną”, gdzie ukazano losy wielu pokoleń danej rodziny, licząc na przykucie do fotela jak największej liczby emerytów i coraz mniejszą liczbę gospodyń domowych, zerkających na ekran podczas prasowania. Nudne to jak flaki z olejem, byle się snuło i snuło tę familijną opowieść. Tego jednak nie znajdziemy w książce włoskiej pisarki. „Kapelusz cały w czereśniach” jest bowiem, oprócz całej swej genealogicznej plątaniny, opowieścią o uwikłaniu w historię i o roli przypadku, a może lepiej powiedzieć przeznaczenia, które jest największą ludzką tajemnicą.

Patrzymy zatem na zdjęcie na okładce i za każdym razem zmuszeni jesteśmy zastanowić się, co złożyło się na to spokojne, mądre, silne oblicze. Mężczyznę, czyli mnie, uwodzi ono tą kobiecą odmianą pewności siebie, który nie musi hałasować, by być w centrum. Co stworzyło ten biologiczny kształt, który za każdym razem jest cudem zderzeń i połączeń rozproszonych w świecie genów? W swojej opowieści autorka sięga do XVIII wieku, by zacząć od losów swojego przodka Carla Fallaciego. Któż z nas potrafi sięgnąć tak daleko w rodowe historie, jeśli nie ma arystokratycznych korzeni? A przodkowie Oriany Fallaci byli prostymi ludźmi. Każda z tych historii jest połączeniem szczątków, faktów, domysłów i rodzinnych legend, na które pisarka spogląda przez pryzmat historii Włoch. Ale nie tylko, bowiem w genotypie włoskiej pisarki ważną rolę odgrywają także chromosomy polskiej i amerykańskiej historii.

Oriana Fallaci nie zdążyła ukończyć swego dzieła. Udało jej się dotrzeć tylko do przełomu XIX i XX-go wieku. Jakby przeznaczenie, które chciała pojąć, nie pozwoliło opowiedzieć tej historii do końca. Zostało jednak wystarczająco dużo, by zrozumieć piękno i dumę, kryjące się w spojrzeniu kobiety z okładki; zostało wystarczająco dużo, by zrozumieć, co jest istotą kultury europejskiej. Właśnie „Kapelusz cały w czereśniach” jest opowieścią o europejskiej „arce przymierza”, którą symbolizuje „skrzynia Cateriny”, przechowująca pamiątki rodziny Fallaci. O tę tożsamość Europy Oriana Fallaci walczyła całą swoją twórczością. Dzięki tej książce możemy lepiej zrozumieć, że jesteśmy drzewem, które nie może zapomnieć o swoich korzeniach. Bo przecież zdjęcie z okładki w kontekście tej sagi jest efektem końcowym odwiecznej biologicznej loterii, lecz nie jest efektem ostatecznym, gdyż ta historia trwa.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Zło, mroki tartaryjskie, piekło i infantylny feminizm


Gdzie diabeł nie może, pośle Wiktorię Biankowską


                  oficrec




Diablica, anielica?, znana już czytelnikom ze swych poprzednich wcieleń Wiktoria Biankowska w końcu została potępiona. Potępiła ją bowiem sama autorka Katarzyna Berenika Miszczuk w tytule swej najnowszej powieści „Ja, potępiona”, zrzucając swą bohaterkę w mroczne obszary Tartaru. Tak, tak, tak – dla Katarzyny Bereniki Miszczuk piekło i niebo to za mało! Sięga zatem do pogańskich światów i mitów, by poszerzyć obszar swych niecnych penetracji. Tartar stał się dla autorki symbolem nudy i szarości, gdzie spotkać można tak nieciekawe osobistości jak Hitler czy Kuba Rozpruwacz. W przeciwieństwie do ciekawych i kolorowych zaświatów - Nieba i Piekła - Tartar to istny koszmar, z którego nie ma ucieczki. Ale grubo się myli szanowna autorka, jeśli monotonią i nudą chce obłaskawić wieczność.
Bo jeśli z okładki spogląda na ciebie rudowłosa i usta ma pomalowane czerwienią niczym ogień piekielny, to wiedz, że się już coś dzieje. Bo jeśli diabły z aniołami harcują sobie pospołu radośnie i beztrosko, a piekło i niebo są tak samo atrakcyjne, to wiedz, że szatan wyciąga po ciebie swoje czarne jak smoła szpony. Bo jeśli duchy złe i dobre pomieszane, światy chrześcijańskie z mitologiami pomieszane, to wiedz, że to ZŁO miesza w twoim umyśle, by cię omamić i pojmać, by osłabić twój strach przed wiecznością straszną i piekielną, gdzie tylko „płacz i zgrzytanie zębów”. O tak, nad tymi duszami zatraconymi trzeba nam, posiadającym wiedzę o prawdzie, pochylić się z modlitwą, by uratować je przed piekielnym ogniem, by wyrwać je z chaosu, w którym tkwią.
Tak tkwią dusze w powieściowym Tartarze, z którego nie ma ucieczki, a w zasadzie nie byłoby, gdyby nie miłosne perypetie diablicy, anielicy i potępionej w jednym. Bo „Ja, potępiona” to w gruncie rzeczy romans iście diaboliczny. A że bohaterce ludzkiego kochanka mało, to pożąda demonicznie diabła Beletha. Niezmierzone są bowiem sercowe aspiracje Wiktorii. I tak to się wszystko miesza w piekielno-niebiańsko-tartaryjskim boju, a przed oczyma ziemian-czytelników przewijają się korowody takich postaci jak: Elżbieta Batory, Adolf, Kuba Rozpruwacz, archanioł Gabriel, diabeł Azazel, kot Behemot i sam Lucyfer. Są też Perseusz, Achilles i Hades ze swym Cerberem. Taki oto koktajl miłosno-anielsko-diaboliczno-klasyczny serwuje nam Katarzyna Berenika Miszczuk.
A pierwszym pomieszaniem jest wpuszczenie w centralę zaświatów kobiety. Wszak ludowe przysłowie mówi, że „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. Bóg, Szatan, aniołowie i diabły – zaświaty są rodzaju męskiego, a czarownice, wiedźmy różnorakie są jedynie szatańskimi pomocnicami na Ziemi. Arogancja autorki nie zna granic - umieszcza w centralnym punkcie zaświatów kobietę i czyni z Wiktorii Biankowskiej sprawczynię „boskiej komedii”. Tym samym Katarzyna Berenika Miszczuk popełnia grzech najpierwszy – niewieścią pychą chce zdemolować miejsca zarezerwowane w naszym kręgu kulturowym dla pierwiastka męskiego. Stąd wynika całe dalsze pomieszanie wszystkiego. O nie Katarzyno Bereniko Miszczuk! Tej niewieściej ingerencji żadne zaświaty – ani Niebo, ani Piekło, ani nawet Tartar czy co tam jeszcze – by nie wytrzymały! Strzeżcie się zatem diablicy, anielicy, potępionej Wiktorii, bo nieźle może namieszać w waszych głowach!

czwartek, 1 listopada 2012

Mój malowany ptak

recenzja konkursowa, taka jaką bym ją widział
http://lubimyczytac.pl/skodawieszcodobre/dodanerecenzje/2012,10/2



Malowany ptak

lapsus31 października, 21:35

Obcość nam narzucona 

Są książki, które zmieniają postrzeganie świata. Szczególnie gdy czyta się je w okresie licealnych poszukiwań i jest to czas przełomu. Był rok 1989. Dobra książka była jeszcze wtedy towarem deficytowym. Bestsellery w niemożliwie niskich nakładach znikały spod lady, a na półkach zalegały tomy dzieł zebranych Putramenta. Wiało nowe, ale nikt nie wiedział jak ono ma wyglądać. Pierwsze sex-shopy, pierwsze McDonaldy - tyle. 

Literatura kojarzyła mi się wtedy jako dobro bezcenne, narodowa skarbnica wartości. Co prawda nikt nie wiedział, co to za wartości i co one są warte, ale ogólnie wiadome było, że Wielka literatura jest wielka i basta. Nie zna co to brud, znój, pomyje i wymiociny; nie wie, co to miłosne ejakulaty. Nie widzi zła, nie słyszy zła, nie mówi zła. Nie zagląda w zakazane otwory, bo nie chce ujrzeć potwory, wyłaniającej się z bagiennych, mglistych oparów seksualnego uniesienia, które zawsze zanosi istotę ludzką ku wrogim rejonom pierwotnej natury.

 Tym wszystkim uderzał we mnie "Malowany ptak" Jerzego Kosińskiego. Brał w niewolę nasze młode, nieopierzone umysły i mamił onirycznymi, przerażającymi obrazami. Wychodził poza wszystko to, co przypisane było do lektur nieskazitelnie czystych. Schodził do świata zakazanego, ku archetypicznym emocjom, które przez pryzmat dziecięcego narratora nabierały apokaliptycznych form. Była to literatura poza pojęciem bezpiecznej metafory i sugestii. Słowa mamiły czytelnika swą bezpośredniością i wrogością, by pozostawić bezradnego i zauroczonego. Tak - to mroczne piękno, piekielne piękno było wtedy czymś świeżym i wyjątkowym. Może dziś, gdy pop-kultura zagarnęła dla siebie i obłaskawiła wszelkie ludzkie mroki, "Malowany ptak" nie działa na czytelników tak niepokojąco. Dla mnie jednak na zawsze pozostanie tym jedynym w swoim rodzaju mrocznym objawieniem, które mówiło o obcości i wrogości świata wobec człowieka; opowieścią dojmującą tym bardziej, że ukazaną oczyma dziecięcej niewinności.

czwartek, 25 października 2012

Czytaj! Nie Czytaj? Częstochowo!

                                     oto kombo WACC, czyli oprawcy graficzni festiwalu: Czarek i Łukasz

Tak -  to się zadziało. Od 15-21 października, nie bacząc na otwarty dach Stadionu Narodowego i drugi termin meczu Polska - Anglia, odbył się, miał miejsce, trwał był! Jedyny w swym rodzaju, jedyny w tym miejscu, mieście Świętej Wieży! Festiwal Dekonstrukcji Słowa! Numero 2! Anno Domini 2012! Minął ale był!

Ożyły słowa, literatura w różnych odcieniach mieniła się w częstochowskiej przestrzeni - w klubach, na ulicach, w bramach i ciemnych zaułkach. Czytano. A może nie? Nie całkiem?

Jest to w końcu jakiś pomysł na literaturę, żeby ja wyciągnąć z bibliotek, książkowych półek i wywlec w plener. Pokazać! Podokazywać! Pohałasować nią! Że tutaj sieczyta. Nawet nie to , że czyta. Ale tutaj się dekonstruuje. Szpanersko tak, ale każdy sposób dobry. By "wyjść z ukrycia", jak czytelnicy, którzy paradowali w sobotę kolo południa z księgami na pokaz - chyba paradowali, bo nie widziałem, bo w pracy byłem, zapracowany. Ale dobry Bóg z nimi.

a to kadr z filmu, ich filmu, zapowiadającego CZ!
Doświadczyłem tej antyczytelniczej ansy na długo jeszcze przed festem, jak "królewny" kręciły w piękny sierpień materiały do festiwalowych klipów, a to było w tramwaju i jedna pani zajadle, a może nawet i wściekle, ze wścieklizną w oczach. Polska.  Kochana, rozgrzeszona i kato. Plująca siarą w rezultacie.  Że czytać nie wolno w tym tramwaju i w ogóle, że wypierniczać do domu z tą książką. No to może było jednak warto i klipy wyszły pięknie, choć mało jesiennie. Ale oprócz wtorku, gdy Michał W. przywiózł ze sobą mrok, to słońce ładnie, październikowo dawało i zamiast pleneru i grzybowo-brązowo-liściastych poszukiwań było czytanie.



Czytanie na wszelakie sposoby bo i teatralne i plastyczno-instalacyjno-performerskie i muzyczne i hipertekstowe i filmowe i odautorskie czytanie z komentarzami i warsztaty wszelakie komiksowe i pisarskie. I za to wszystko, że było i żesie udało podzięki dla Agnieszki i Adama, głównych dekonstruktorów i podstawowych twórców, którzy ogarniali twardo i dzielnie (żeby mi Adam kolegów nie przesadził, bo przesadził w Rue, jak Święci czytali Bukowskiego, to już całkiem byłoby suber, a tak to kseno jakieś zawiało). Dzięki Tomkowi za to, że mogłem sobie pouczestniczyć, pocieszyć się działaniem, że przyciągnął mnie od LC do Czytaj! i za to, że trwał póki sił na posterunku. To głównie dzięki niemu Cze odwiedzili Michał Witkowski, Sławek Shuty, Katarzyna Bazarnik i Zenon Fajfer ze swoim wynalazkiem, czyli liberaturą. No i dzięki tym wszystkim artystom częstochowskim, których tak wielu, że mi wbijać nadgarstki i paliczki pulsują tyle było tych akcji/atrakcji.
                                       1.  Agnieszka i Adam na finał Czytaj! fot. Marcin Opałczyński
                2.  Tomek(chory, ale jeszcze czytajowy) podczas otwierania poniedziałkowego z Matyldą,    Agnieszką, Anną i psami

Napiszę krótko o tym , co widziałem i przeżyłem.
Poniedziałek - "Lśnienie" do muzyki Krzyśka Niedźwiedzkiego, czyli King, Kubrick i gra muzyka. Świetny pomysł i wykonanie. Szczególnie spodobał mi się montaż scen z filmu. Szkoda, że trochę mało osób to obejrzało, bo warto było.
Wtorek - padało w Częstochowie na wieść, że Michał Witkowski nadciąga, a może chodziło o mecz Polska -Anglia. W Rue czestochowscy futboliści, w swych kosmicznych strojach czytali erotyki, ale co to były za erotyki! Mizoginiczne opowieści największego literackiego twardziela - Charlesa Bukowskiego - wyprowadzały z równowagi i , mam nadzieję, że szokowały, bo to z mojego podpuszczenia.
                                                      fot. Jarosław Respondek
A potem cicho wszędzie, głucho wszędzie z Michałem Witkowskim w Teatrze from Poland. O pisarzu nie dowiedziałem się zbyt wiele, oprócz tego, że kocha czytać swoje książki na głos. Nie było to łatwe zadanie dla Tomka, bo panu Michałowi trochę w tym czytaniu przeszkadzał. Generalnie megajesiennie.
                               Tomasz próbuje pytać, Michał próbuje czytać. fot. Agata Lankamer

W środę był slam. Był, a jakby go w ogóle nie było. Ponura tajemnica slamu. Slam, który znika. W poszukiwaniu zaginionego slamu. Coś jak kryminał.
Czwartek. Najpierw poprasowałem sobie jaszczura. Było to niezapomniane uczucie. Czytajowy jaszczur był autorstwa Anny Wójcik i Sławka Kuśmierza, a na zdjęciu poniżej prasowanie wykonuje sam autor "Jaszczura", czyli Sławomir Shuty.
fot. Agata Lankamer 

A potem opowieść o hipertekstowej dekonstrukcji "Rękopisu znalezionego w Saragossie" Jana Potockiego  snuł jej przyszły autor, czyli Mariusz Pisarski. Na koniec projekcja "Rękopisu..." w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa przyciągnęła do OKF-u wielu kinomanów. Między innymi tego pana.
fot. Agata Lankamer
Piątek. Ogłosiłem to, co czytałem przez dwa tygodnie, mianowicie nagrody za najlepsze recenzje. Tutaj zwyciężyła Florentyna (tym razem bardziej Laur-entyna) z Kopernika, która równo przejechała się po "50-ciu twarzach Greya". Potem były pokazy filmów z tematem literackim, a ja zamiast spać przed spotkaniem ze Sławomirem Shuty, poszedłem posłuchać oldskulowego grania Cree w Stacji w ramach odstresu (dostałem  przywilej prowadzenia spotkania autorskiego w spadku po Tomku, który przypłacił spotkanie z Michałem W. stanem głębokiej utraty zdrowego siebie).
No i stało się w sobotę. Po spotkaniu z Jarosławem Grzędowiczem - mistrzem rodzimego sf - poprowadziłem pierwsze w życiu odpytywanie literata. Chyba tylko dzięki postawie Sławka nie popełniłem samobójstwa do tej pory.
szanowny lapsus próbuje rozmawiać z prawdziwym pisarzem i nie tylko 
fot. Agata Lankamer
 Było to chyba najsympatyczniejsze ze wszystkich festiwalowych spotkań, ale to już tylko dzięki osobowości szanownego mego interlokutora. Potem koncert "ptaków, które drażnią drzewa" z wizualizacją Nogi Żółwia - jak zawsze klimatycznie i energetycznie.
oto bohaterowie niedzielnego popołudnia - Katarzyna Bazarnik i Zenon Fajfer
fot. Marcin Opałczyński
Na niedzielę zostawiłem słowo o liberaturze. I znów spotkanie z przesympatycznymi ludźmi - Katarzyną Bazarnik i Zenonem Fajferem na temat tego czy literatura to tylko słowa, czy także książka.

Pominąłem tak wiele, bo nie sposób było tego samodzielnie ogarnąć. Trochę inaczej o literaturze w Częstochowie się mówiło przez ten tydzień. I to było świetne. Jeszcze raz dzięki!

Oto są dzieła, których recenzować niepodobna, by nie skazić ich w swej wielkości



Tłumacz idzie na wojnę












                                                oficrec



Także tekst może okazać się wrogiem. Już wcześniej, w swoim „Prospekcie emisyjnym”, wydanym przez wydawnictwo Ha!art, Krzysztof Bartnicki demaskował „obcość” polszczyzny jako wrogą wobec odbiorcy. Czymże są upakowane w walizy słowa Joyce'a przy całkiem realnym zagrożeniu prawniczo-korporacyjnej nowomowy. W „Prospekcie emisyjnym” został ujawniony zdrajca, czający się w mowie rodzimej, która obrosła chaszczami zdziczałej polszczyzny zawartej w bibliotekach pism o charakterze użytkowym – przepisów, regulacji, regulaminów, katalogów. Potrzeba tłumacza staje się dziś równie nieodzowna jak możliwość korzystania z opieki zdrowotnej. „Fu wojny”, czyli „kontynuacja wojny innymi środkami” według opracowania Krzysztofa Bartnickiego, ukazuje strategię tłumacza wobec najbardziej ekstremalnego lingwistyczno-literackiego eksperymentu w dziejach.
„Finnegans Wake” Joyce'a było wyzwaniem wręcz niemożliwym do zrealizowania. Spolszczenie dzieła, które świadomie odbiegało od wzorców języka angielskiego i czerpało nie tylko z lingwistycznej różnorodności, ale także eksperymentowało z pojęciem znaku, stawiało przed tłumaczem zupełnie inne wyzwania niż tradycyjna literatura. Po ukazaniu się polskiej wersji dzieła wielu podważało sensowność wysiłku włożonego przez Krzysztofa Bartnickiego. Padały głosy, że lektura „Finnegans Wake” jest zabawą dla wybranych i przybliżanie jej tak zwanemu „przeciętnemu” czytelnikowi nie ma sensu. Niemniej, mimo wielu krytycznych głosów, niemożliwe stało się ciałem i „Finneganów tren” jako dziesiąty na świecie przekład nieprzekładalnego dzieła Joyce'a przyszedł na świat.

Podziwiam Krzysztofa Bartnickiego za butę, ale i za skromność. Że się podjął tego heroicznego wyczynu, ale też podchodził z szacunkiem do osiągnięć rodzimej „joyco(dżojso)logii”. Sam tłumacz twierdził w licznych wywiadach, że w trakcie pracy nad tekstem, podczas tego jedynego w swoim rodzaju „Translate in Progress”, udało mu się doszczętnie znielubić „Finnegan Wake”. Stąd nie dziwi, że taktyka, którą przyjął tłumacz jest strategią prowadzenia wojny, która dzieje się w głowie podczas procesu tłumaczenia. Aby opisać swoje doświadczenia z tekstem Joyce'a Bartnicki wykorzystał starożytne teksty chińskie, których tematem jest przekład. Trzeba to brać na wiarę, chyba że ktoś jest znawcą rozpraw sinologicznych z dawnych wieków. Cóż – o ile dobrze pamiętam, Bartnicki utrzymywał, że „Prospekt emisyjny” jest napisany językiem wilamowickim. Prawdopodobnie autor oparł się w dużej mierze na klasycznym tekście chińskim z VI wieku p.n.e. pt. „Sztuka wojny”, autorstwa Sun Tzu.
Ile w tym kreacji, ile autentycznych źródeł nie mam pojęcia, ani czasu, by to zgłębiać Wyjaśnienie opisu „Fu wojny” ze strony wydawnictwa Ha!art, że jest to „kontynuacja wojny innymi środkami”, wymagałoby co najmniej przyzwoitej rozprawy, nie tych kilkuset słów. Jedno jest pewne – lektura „Fu wojny” nie jest lekturą lekką i przyjemną. Jest to lektura, podobnie jak FW, wręcz niemożliwa, bo odnosi się do hermetycznego zapisu pracy tłumacza, która jest ukazana jako strategia intelektualna. To co „czytelne” zawarte jest w przypisach, gdzie podane są przykłady tłumaczenia poszczególnych fragmentów „Finneganów trenu” - zresztą owe przypisy stanowią przynajmniej połowę zawartości książki. Jak widać Krzysztof Bartnicki stał się specjalistą od dzieł niemożliwych. Czytelnikowi pozostaje jedynie, albo aż, perwersyjna przyjemność z dziubania kawałków „Fu wojny”, które mimo wszystko zbliżają do dzieła Joyce'a bardziej niż tomy przypisów, o których wspominał Lem, że bez nich „czytanie” „Finnegans Wake” jest zajęciem pozbawionym sensu.
Sławomir Domański

poniedziałek, 8 października 2012

Za tydzień rusza Czytaj!


Festiwal Dekonstrukcji Słowa "Czytaj!"

Słowa żyją. W swoim ogromie układają się w rzędy, układają się w sensy. Ludzie rozbijają te konfiguracje, a one powstają wciąż i wciąż na nowo. I gdzieś tam na styku tych zapasów powstaje sztuka, literatura, kino, teatr. Czytaj! Bo inaczej to co najistotniejsze, przemknie ci obok nosa... Już 15 października rozpocznie się druga edycja Festiwalu Dekonstrukcji Słowa „Czytaj!”
Przez cały tydzień przez częstochowską przestrzeń miejską, przez kluby, kawiarnie, galerie, przetoczą się litery, słowa, zdania i książki. Będą one, w rozmaitej formie, przenikając i wynikając z siebie, tworzyć nowe znaczenia czynności zwanej prozaicznie czytaniem. Bo „Czytaj!” niejedno ma imię.
Czytanie to kreacja! - wszystko, co tworzymy w naszych głowach podczas lektury. Czytanie to inspiracja! - wszystko, co powstaje ze źródła słów jako wyraz artystyczny. Teatr, film, sztuki plastyczne.
CZ!ytanie to CZ!ęstochowa – miasto, które będzie przez tydzień przeglądało się w książkach.

Oto program imprezy:
15 X (poniedziałek) – CZ!ęstochowianie CZ!ytają
Jerzy Kędziora - instalacja w przestrzeni miejskiej; Matylda Sałajewska - „Literska!”, instalacja / przegląd filmów amatorskich i niezależnych; Cezary Łopaciński - „Typografia miasta”, wystawa fotografii; Anna Biernacka, Marek Ślosarski - czytanie Mrożka; Aleksandra Florczyk, Piotr Nita - „Mama malowana”, monodram

16 X (wtorek) – Męskie CZ!ytanie
Piotr Kras - „Czytelniku wyjdź z ukrycia”, wystawa fotografii; Saints Częstochowa (drużyna futbolu amerykańskiego) - Święci czytają erotyki; Michał Witkowski - spotkanie autorskie

17 X (środa) – Poezja i gra w słowa w CZ!
warsztaty poetyckie; Scrabble - turniej finałowy; slam poetycki; Unitra Fonica Selecta Live Show

18 X (czwartek) – Szukamy rękopisu, który zaginął w Saragossie
Anna Wójcik, Sławek Kuśmierz - „Czytajpan”, instalacja; zabawy z hipertekstem - Jan Potocki „Rękopis znaleziony w Saragossie”, adaptacja sieciowa; Wojciech Has „Rękopis znaleziony w Saragossie” - projekcja filmu

19 X (piątek) – CZytaj! filmem, teatrem, plastyką, muzyką!
Grupa pod Wiszącym Kotem - „Czekając na Godota”, spektakl; „Czytaj i pisz!” - ogłoszenie wyników na recenzję książki; Grupa Artystyczna Teatr T.C.R - „Skládačka”, akcja; Natalia  Wiśniewska - „Kolekcja”, wystawa; Krzysiek Niedźwiecki - „The Shining”, akcja literacko-filmowo-muzyczna; Anna Wójcik - „Słodkie Słówka”, gra miejska

20X (sobota) – Fantastyczny Jaszczur
warsztaty zinów komiksowych; „Dziecięca mania recytowania” - konkurs recytatorski dla dzieci; „Czytelniku wyjdź z ukrycia” - flashmob; gra półsłówek; Maja Kossakowska, Jarosław Grzędowicz - spotkanie autorskie; Sławomir Shuty - „Jaszczur”, premiera książki, spotkanie autorskie; Wolność Ptaków Drażni Drzewa - koncert

21X (niedziela) – O liberaturze i innych sprawach
Katarzyna Bazarnik, Zenon Fajfer - spotkanie z liberaturą; warsztaty kreatywnego pisania; warsztaty typografii; „Ekoalfabet” - warsztaty plastyczne dla dzieci i rodziców; Teatr Narybek From Poland - „ZŁO/łamane przez/DOBRO”, spektakl; Teatr Ecce Homo - „Gracz”, spektakl

Szczegółowy program: www.czytaj.festiwal.info/czytaj.html
Lubimyczytać.pl jest patronem medialnym Festiwalu.

wtorek, 2 października 2012

Recenzja powieści "Przeprawa" Cormaca McCarthy'ego


Drogą numer 666 prosto w kierunku Sodomy i Gomory


oficrec
 
To już drugi tom „Trylogii pogranicza” wznowiony przez Wydawnictwo Literackie. Po klasycznych „Rączych koniach” przyszedł czas na „Przeprawę”. Jak przystało na trylogię obydwie powieści wiele łączy. Są to różne historie i różni bohaterowie, ale sceneria pogranicza Teksasu i Meksyku, klimat westernu, konwencja powieści drogi, w końcu fakt, że „Przeprawa” jest także powieścią inicjacyjną – wszystko to sprawia, że czytając, wchodzimy w znany nam świat.
Znany, ale jednak odmienny. O ile „All The Pretty Horses” była, mimo charakterystycznej dla pisarstwa Cormaca poetyzacji świata przedstawionego, przygodowo-romansowa, a przy tym wręcz realistyczna. Tymczasem „Przeprawa” wprowadza czytelnika znów w mroczne, metafizyczne rejony, za które niektórzy, w tym piszący te słowa, kochają prozę amerykańskiego pisarza, bowiem jego twórczość dzieje się na Ziemi, czyli miejscu, znajdującym się gdzieś między Niebem i Piekłem.
Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że Cormac McCarthy trwa swoim pisaniem w wewnętrznym dialogu z Bogiem, ale czy jest to Bóg przez wielkie, czy małe „b”, pozostaje dla czytelnika kwestią otwartą, co więcej – wydaje się ta kwestia otwartą dla samego autora „Przeprawy”. W opiniach na temat jego twórczości spotkamy zarówno przekonanie o „pustym Niebie”, jak i o wielkim, wspaniałym Bogu chrześcijan, który objawia się w człowieku. Po środku tego znajdziemy refleksję o obecności zła i dobra, o bezradności człowieka wobec świata i konieczności targania pod górę syzyfowego głazu. Te filozoficzne rozważania są zawsze zanurzone w oparach absurdu, który zawiesza sensowność świata i wartości, a tym samym zmusza odbiorcę do podjęcia elementarnych egzystencjalnych kwestii. Te ważne tematy Cormac McCarthy podaje zawsze w formie konwencji popularnych gatunków literackich. Nie jest mu obca stylistyka horroru, sf, czy kryminału.
„Przeprawa” łączy western i powieść przygodową. Książka sama w sobie jest trylogią, bowiem z łatwością rozróżnimy trzy części, z których każda mogłaby stanowić odrębną całość. Pierwsza to historia przyjaźni chłopca i wilczycy, druga mówi o braterskiej podróży w poszukiwaniu utraconych koni, trzecia opowiada o poszukiwaniu brata. Główny bohater to Bill Parham, któremu w drugiej części towarzyszy jego brat Boyd. Obydwaj w drodze ku przeznaczeniu przeżywają nieprawdopodobne historie i spotykają na swojej drodze dziwnych ludzi z ich niesamowitymi historiami, które wplecione są w główny nurt opowieści. Scenerię tej powieści stanowi dzikie terytorium Meksyku, gdzie nie sięga prawo. W tej trudnej sytuacji bohaterowie muszą zmierzyć się z prawdą o sobie i o świecie.
Głównym tematem „Przeprawy” jest droga, którą symbolicznie możemy rozumieć jako życie. To także podstawowy motyw w twórczości Cormaca McCarthy'ego. Bill Parham musi wyruszyć w drogę, która wiedzie ku przeznaczeniu, ale i ku poznaniu. Inna sprawa, czy owo doświadczenie daje odpowiedź, bowiem „kształtem drogi jest droga.” Ta podróż nie jest radosnym, pełnym atrakcji docieraniem do celu, gdyż prawdziwy cel zawsze pozostaje nierozpoznany. Będzie ujawniał się jedynie chwilami, przebijając się przez mroczną kurtynę świata grzęznącego w złu. Ta „droga” wiedzie „ciemną doliną”. I największą perwersją prozy amerykańskiego pisarza jest zachęta, by wstąpić na szlak, który donikąd nas nie zaprowadzi. Ale tylko tak można poznać, co leży w środku, bowiem „droga” w ujęciu Cormaca wiedzie zawsze w głąb siebie.
Po lekturze „Przeprawy” pozostaje czytelnikowi czekać na ostatni tom „Trylogii pogranicza”, zatytułowany „Sodoma i Gomora”. By znowu wyruszyć w drogę.

piątek, 28 września 2012

Za co lubię Kac Wawę ? Za szczerość.


KAC PO POLSKU

Nie wiedziałem, że to było 3D. Obejrzałem w 2D. Nie zrozumiałem dlaczego robili w 3D. Obejrzałem wywiad u Lisa i tam ktoś mówił, że tę technologię trzeba było sprawdzić w cycach, żeby zobaczyć jak falują balony w okularach trójwymiarowych. Prostym skojarzeniem zapytałem sam siebie, czy istnieją pornosy 3D?Już jakiś czas temu, dawno po prostu, przetoczyła się jak fala tsunami dyskusja o stanie polskiego kina. Chodziło konkretnie o film "Kac Wawa", określonym jako dno dna. Dyskusja wróciła, gdy wszechmogący internet ogłosił, że "Kac Wawa" jest najgorszym 3D filmem w historii.
Raczek ogłuszył twórców, miażdżył ich opinią skrajną i jednoznaczną. A mnie szkoda ich, bo robią za kozły ofiarne. Polskie kino popularne od wielu lat schodzi na psy i "Kac Wawa" nie jest w tym przypadku żadnym wyjątkiem. Musi być do śmichu, a raczej rechotu, trochę wyrazów na k , p itp. Musi być Milowicz , Pazura, Bohosiewicz, albo Mucha. Karolak się przyda też. I luksus, i samochód drogi, dla chłopaka i ciuchy dizajnerskie dla dziewoi. Film nie powinien mieć scenariusza tylko jakieś motywy przekopiowane z ameryckich komedii: romantycznych albo jeszcze bardziej idiotycznych kacwegasów. Piosenkę powinna śpiewać Edyta. I to wszystko dla widza, któremu się należy - porcja rozrywki nieskomplikowanej, ładnej, szybkiej, kolorowej. I to sprawdza się. Tłumy walą do Multikin. Panienki prowadzą swoich hożych chłopaków do multipleksów  i taki "Dlaczego nie" " Pokaż kotku" bije rekordy w polskich kinach. Polski lud prze na taki film, bo odprężyć się chce, zrelaksować. To mu dać trzeba, to musie należy. Po charówie w robocie.
I tu misie nie zgadza z Tomaszem Guru Raczkiem, bo on zawsze mówił, że film winien dla człowieka być. Jak człek głupi to dla głupiego, ogłupionego człeka. Czemuże pan Raczek teraz na tegoż widza się wypina.To pierwszy raz kicha polskokinna rządzi? Nie, przypomnijmy, denna i imbecylowata "Samotność w sieci" chwalona , wielbiona. A te wszystkie romantyczne bzdury, które na top listach wiodą prym, pokazując , jakimi potrzebami dysponuje żeński, kinowy elektorat, także z entuzjazmem i zrozumieniem przyjmowane.
Właśnie tym tropem poszli twórcy "Kaca Wawy", że skoro głupie filmy dla pań są płodne i przynoszą kasę, to zrobi się dla facetów takie samo coś i kasa łatwa, przyjemna , z cyckami. No i dlaczegóż im tego bronić, skoro oni tego widza rozumią jak nikt, skoro oni go pod skrzydła biorą, by myśleć nie musiał, aby mu tylko obrazki kolorowe śmigały i od czasu do czasu tylko jakaś kurwa z głośnika poleciała. Stanąć nam trzeba po stronie widza panie Raczku, dać mu oglądać, co lubi, gupie, nie gupie. To on to chce, to jemu podoba się. Nie zdradzać widza, nas, panie Tomku.
Polski sukces to nie myśl, idea, wartości. Polski sukces to lemingowy style, disko, beemka, model ipoda najnowszy. Tu nie ma przebacz. Tu jak nie zjesz, to ciebie zjedzą, tu jak myślisz za dużo, albo zgoła cokolwiek, to już masz w plecy. Zrobić w jajo, oszukać, zapierdzielić, po trupach do celu, byle się nachapać. Amber Gold, PZPN, PKP,Sejm i Rząd. I jedno pytanie - jak tu się k. nachapać, jak wydymać. Tego nas uczycie, tego nauczyliście społeczeństwo przez te ostatnich kilka lat. Prawo bogatych prymitywów, gdzie człowiek jest targetem. Gdzie ludzie po studiach nie mają pracy, gdzie nie ogląda się dobrych, mądrych filmów, tylko szmirę, gdzie nie czyta się dobrych, mądrych książek, bo się za to w tyłek dostaje. Hitler chciał z polskiej rasy uczynić roboli Europy. To doskonale udaje się nam samym - niewykształconej, pozbawionej smaku hołocie. To największy sukces polskiego liberalizmu.
Duża część "Kac Wawy" dzieje się w burdelu, gdzie właściciel, klasyczny polski liberał, dyma jak może swoich klientów, którzy słono płacą, ale z usług nie korzystają, dojeni bez litości. Na tym to polega, świetna charakterystyka Polski dzisiejszej, która wiele obiecuje, a zostawia cię z ręką w nocniku. I choćby za to polubiłem Kac Wawa - że nie obwija, że mówi jawnie: "chcę cię wydymać, płać za tę kupę i nie marudź, to twój świat, dziś ja ciebie, jutro ty mnie, może się w końcu nauczysz". W jednej ze scen Michał Milowicz biega do kibla zamiast bzykać, bo panienka do szampana dorzuciła środek wywołujący biegunkę i płaci po 100 złych za skorzystanie z klopa. W sumie doskonała metafora tej zasranej rzeczywistości.

wtorek, 18 września 2012

O Rambie


"You Not Expendable", Rambo!

w lipcu dedykowane Mazurkowi, po upadku Filmradaru też - za wierność Filmasterowi

Nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tylko jednemu” Ronald Reagan
Czujesz się czasem zbędny? Tyrałeś całe życie, starałeś się, poświęcałeś. Wszystko dla innych. I co? Dostajesz kopa za kopem. Wylewają na ciebie wiadra pomyj. Że jesteś z innej epoki, że cuchniesz naftaliną, że nikt ciebie już nie potrzebuje. Jesteś jak wyrzut sumienia, jesteś jak wrzód na tyłku, jesteś zbędny. Świat się zmienił, a ty siedź cicho w lamusie historii, melduj się na tym swoim oldskulowym wycugu i ciesz się, że nikt ciebie tam nie szuka. Jesteś zbędny, jesteś śmieciem, wyrzutkiem, „ expendable” – tak odpowiada John Rambo na pytanie, zadane mu przez piękną agentkę Co Bao w drugiej części cyklu, o to kim jest.
Ale przychodzi taki moment, że znowu stajesz do walki, że znowu bierzesz w dłoń swoją półmetrową kosę, która przypomina maczetę i przy jej pomocy wycinasz wszystko, co się w jej zasięgu znajdzie. Tniesz równo, niezależnie od tego, czy jest to surowość amerykańskiego, północnego lasu, czy dzicz wietnamskiej dżungli. Dla ciebie nie istnieje słowo „ekstremum”. Ty dajesz radę tam, gdzie świetnie uzbrojona armia musi się wycofać, by ratować życie sobie podobnych; tych, o których istnieniu wolelibyśmy zapomnieć i zostawić ich w głuszy, w towarzystwie robactwa, dzikich węży, azjatyckich rzezimieszków i radzieckich sadystów. I wtedy spełnia się przepowiednia Co Bao: „ You not expendebale”. Rambo – wiadomo, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale to ostatnia rzecz, którą można o tobie powiedzieć.
Treść piątego przykazania nie bardzo do ciebie pasuje. Jak tu rozumieć: „nie zabijaj”, gdy dokoła kilkaset osób, uzbrojonych po zęby w najnowocześniejszy sprzęt, nie próbuje nic innego, niż cię unicestwić. Pamiętasz tego idiotę, szeryfa Teasly’ego, który nie dał ci nawet zjeść posiłku w tym zapyziałym miasteczku, przypominającym „South Park”? I ten jego kumpel Galt, który próbował rozwalić cię z helikoptera, gdy wisiałeś na jednej ręce na skalnej półce. Nie powinieneś wtedy rzucać kamieniem w śmigłowiec – wszak wiedziałeś, że kamień w twoich rękach to granat dużej mocy. Żal ci było Galta, twojej pierwszej ofiary, ale już poszedłeś na wojnę, z której mógł uratować cię tylko pułkownik Trautman – ten, który cię stworzył. Oprócz Galta nie zginął już nikt, ale to tylko dzięki twojej wrażliwości – szkoda było ci rodzin, które pogrążyłbyś w żałobie. Rodzina, której nie miałeś – dla ciebie to słowo-świętość, ty „czuły barbarzyńco” amerykańskiego desantu!
Za akcję w miasteczku skazali cię na ciężkie roboty w kamieniołomie, co traktowałeś jak miesiąc miodowy na Hawajach. Ale już zbliżała się następna akcja. Musiałeś wyciągnąć z wietnamskiego piekła uwięzionych tam „żołnierzy wyklętych”, którzy, jak wiadomo, są w każdej armii w historii. To tutaj spotkałeś piękną Co Bao, która musiała skonać na twych rękach. To tutaj demonstrowałeś swój pobliźniony tors pułkownikowi Podowskiemu, który oddał cię w ręce sadystycznego sierżanta Juszyna. Wielce oryginalnym pomysłem było w tej części wykorzystanie starego łóżka ze sprężynami, które podłączone do prądu i twojego stalowego grzbietu, stanowiło źródło wielu niezapomnianych wrażeń. To jak przezwyciężałeś ból: w pierwszej części ściegiem na okrętkę, fakt – niezbyt oryginalnym i skomplikowanym – zszywałeś rozorane ramię. W trzeciej części ranę postrzałową wypalałeś przy pomocy świetlnej racy, co umożliwiło ci dalszą akcję ratunkową twojego przyjaciela – pułkownika Trautmana, który zaginął w Afganistanie.
No właśnie – Afganistan. Chociaż o interwencję prosił cię sam Trautman, to czułeś, że sprawa jest śliska. Rok 88, czasy pierestrojki, a ty musiałeś zestrzelić przy pomocy łuku, który miałeś w ekwipunku już w części drugiej, dwa śmigłowce (zawsze to krok do przodu w porównaniu do kamienia z „Pierwszej krwi”), odręcznie unieszkodliwić czołg z załogą i zabić przynajmniej pół setki radzieckich żołnierzy, wałęsających się po afgańskiej, skalnej pustyni. Poznałeś fajnych ludzi, zwanych talibami, być może członków Al-Kaidy. Kto wie – może w szeregach rebeliantów spotkałeś samego Osamę? Albo któregoś z kolesi, którzy 12 września zaliczyli bezbłędnie lot na dokładność, lądując w dumne wieże WTC? Pamiętasz, jak integrowałeś się z nimi, grając w rzut do celu martwą owcą? Ważne, że uratowałeś Trautmana. W Birmie już go przy tobie nie było. I chyba dlatego sam film przypomina krwawą łaźnię, gdzie głowy rozpryskują się jak arbuzy, którymi kiedyś grałem w przypływie fantazji w bule na betonie. Obrazu zgrozy dopełniają tutaj zdjęcia dokumentalne, przedstawiające zmasakrowane zwłoki, ale chyba współczesnego widza, internetowego ekstremistę, trudno dziś czymkolwiek zaskoczyć. Ale i tak dałeś radę – jak zawsze. Misjonarze, z Sarą Miller na czele, zostali uratowani.
Kiedyś obrońcy moralności grzmieli, że twój samczy, biały szowinizm może skazić młode umysły. Dziś brutalność serwowana na zasadzie „reality show” powoduje, że filmowa fikcja przestała razić, a za sprawą Tarantino krew i flaki stały się elementem popkulturowej gry. Ale ciekawe, czy kiedyś wrócisz, by skopać tyłki talibom, którym pomagałeś w Afganie? Może do spółki z pułkownikiem Zajcewem? Ale to raczej niemożliwe, biorąc pod uwagę, że jego helikopter zestrzeliłeś z łuku.




czwartek, 13 września 2012

Recenzja książki "Szulkin. Życiopis"




Szulkin!

                                                                        oficjalna recenzja
W rozmowie Piotra Kletowskiego i Piotra Mareckiego z Piotrem Szulkinem, zatytułowanej "Życiopis" i wydanej ostatnio przez Ha!art, reżyser "Golema" wspomina pewną anegdotę. Otóż Szulkin skontaktował się z wybitnym poetą, Mironem Białoszewskim, by ten napisał wiersz do jego filmu. Okoliczności przekazania utworu reżyser wspomina jako tajemnicze i magiczne. Spotkali się w trzech, wraz z pośredniczącym między nimi Tadeuszem Sobolewskim – wybitnym filmoznawcą i krytykiem filmowym – po zmroku w tramwaju. Ubrany w dziwaczny płaszcz z kołnierzem obszytym futrem Białoszewski podszedł w pewnym momencie do dwójki przyjaciół, wyciągnął zaciśniętą dłoń i podał młodemu twórcy zwitek papieru, wymawiając jego nazwisko "Szulkin". Dla reżysera zabrzmiało to jak zaklęcie, magiczne namaszczenie na artystę.
Zaczepiony na włosku nieba i poczucia
To jest miejsce ulepienia - ulepiony
To jest miejsca utajenia – utajony
Rozpuszczenia – rozpuszczony
Zapalenia – zapalony
Bo to ja sam schodzę
do siebie
To schodzenie do siebie jest bliskie twórczości Piotra Szulkina. W swoich filmach cały czas poszukiwał "siebie", czyli prawdy o człowieku zawieszonym w świecie. O genezie jego twórczości i tym, co myśli o rzeczywistości, możemy przeczytać w tej książce, która jest obszernym przesłuchaniem ze wszystkiego, co artysta stworzył.
W typologii zaproponowanej przez redaktorów Ha!artu w książce „Dzieje grzechu. Surrealizm w kinie polskim” do dwóch głównych i najbardziej reprezentatywnych nurtów polskiej kinematografii, czyli "polskiej szkoły filmowej" i "kina moralnego niepokoju", dołącza formacja tworząca w duchu surrealizmu. Na jej czele stoi Wojciech Jerzy Has, ze swym ekstremalnie autorskim oniryzmem, za nim tacy twórcy jak Królikiewicz, Żuławski, Borowczyk i Szulkin właśnie. Zresztą Piotr Marecki i spółka już wcześniej pod lupę wzięli twórczość Królikiewicza. Teraz powstała ta długa i potrzebna rozmowa. Wszystko po to, by zaprezentować nieopisane do tej pory zjawiska w polskim kinie. Sam Szulkin, chociaż zaskoczony taką typologią, jednak chętnie przystaje do takiego zaszeregowania.
Nawet jeśli mierzyć tych wszystkich reżyserów surrealistyczną miarą, to jednak rzuca się w oczy, że należą do różnych epok, a więc nie łączy ich przynależność pokoleniowa. Wydaje mi się, że wspólnym mianownikiem tej formacji jest paradoksalnie twórcza odrębność, autorski wyraz, którego jedyną wspólną miarą może być nieokiełznana wyobraźnia. W tym kontekście znaczną część dorobku filmowego Szulkina można określić jako surrealizm egzystencjalny, gdzie artysta, operując obrazem i symbolem, mierzy się z sytuacją najbardziej autentycznego „ja” wobec mechanizmów społecznych i relacji z innymi ludźmi. Zresztą dla Szulkina wyraz plastyczny jego filmów jest niezmiernie ważny i wspomina o tym w rozmowie wielokrotnie, prezentując koncepcje plastyczne swoich filmów. "Golem", "Wojna światów – następne pokolenie", "O-bi, O-ba - Koniec cywilizacji", "Ga-ga - Chwała bohaterom" - słynna tetralogia Szulkina to owoc tych plastyczno-filozoficznych poszukiwań prawdy o człowieku, który jest za każdym razem niepokojący i skłaniający do refleksji.
Takiego kina dziś brakuje. U Szulkina zawsze występowali najwybitniejsi aktorzy, zatrudnieni byli najlepsi operatorzy. Pieniądze zawsze były dla tego reżysera czymś drugorzędnym wobec efektu artystycznego. Efekt jest taki, że po nakręceniu swoich dwóch ostatnich filmów za państwowe pieniądze, "Feminy" i "Mięsa", nastąpiła wieloletnia przerwa, po której nakręcił jedynie ascetycznego w formie "Króla Ubu" wg Jarry'ego. Dziś, kiedy kino musi być czytelne i zrozumiałe dla odbiorcy, a kasą rządzą ludzie, nierozumiejący niczego z "artystowskiego bełkotu", coraz mniej jest miejsca dla surrealnej, a może po prostu osobistej wizji artystycznej. Z "Życiopisu" dowiemy się, dlaczego Szulkin tworzył i dlaczego milczy.

czwartek, 6 września 2012

Sporty i Pay Per View z Czarną Górą


Sporty i Pay Per View z Czarną Górą

To były takie papierosy bez filtra najtańsze. Dopiero później weszły populares iber ales. W czasach Prl-u zawodnik przed zawodami inhalował się dymem najgorszego sortu i wygrywał. Po zawodach łykał na bankiecie i przepalał Sportami, a rano wygrywał Wyścig Pokoju. W papierosach Sport tkwił sekret sukcesów polskich sportowców. Twarda szkoła. Nie ma, że boli. Nie palisz, nie wygrywasz. Sporty – nazwa symboliczna. Dzisiaj nie palą, nie piją i nie mają wyników. Opadają z sił karmiąc się eksperymentalnymi dietami z elementami fusion.

Nie palić, nie pić, wysportować się – krzyczą obrońcy moralności, krzyczą obrońcy polskich sportów, polscy obrońcy. I przegrywają. Leżą plackiem pod krzyżem zwani lemingami i dostają w skórę. Skruszeni. Pacz. 5-0 6-0 7-0. Zero po stronie Polaka, wolnego od toksycznych Sportów. Zdrowego, eurpejskiego, interesowego.

Ja już, k, nie mogę. Ja nie daję rady. Chcę, żeby za mnie wygrywali te mecze, te olimpiady. Ja nie potrafię, to niech chociaż oni. Niech zarabiają, niech dobrze mają, ale niech wygrywają dla nas Polaków- szaraków, życiem utrudzonych, walką. Ja mam swoją marną, małą walkę, a życie zdziera mnie jak podeszwę. Ale mam marzenie jedno – obejrzeć wygrany mecz na dużej imprezie. Jasne – cieszyłem się jak dziecko z każdego punktu wywalczonego w drodze do Korei, do Niemiec, do Austrii. Cieszyłem się jak dziecko z Euro. I od dziesięciu lat nie czekam na nic innego, jak na wyjście z grupy, na wygrany mecz, który nie będzie meczem o honor, bo przecie nie na stadiony, balony, ba-nery czekałem. A oni mi faka. Wszystko źle. Mieli swoje pięć minut po awansie i to im wystarczyło. Ale teraz miało być inaczej. Zagrali – dwa słabe mecze, jeden tragiczne. Jak zwykle – euforia po losowaniu. No była nadzieja po Grecji, myślał głupi, że mylił co do Lewandowskiego. Szczęsny pozbawił złudzeń od początku. No była nadjeżda po Rosji, myślał głupi, że się mylił, co do Błaszczykowskiego. I był mecz prawdy z przeciętnym zespołem Czech. I były modły i ócz niedowierzanie i wieczna sromota. Kupił se telewizor płaski za cztery patole, żeby podziwiać Orły. Chciał nim przypieprzyć w ścianę. Pierwszy taki telewizor w życiu. Jak więcej takich głupków jak on. Bo oni, te Orły, już mieli swoje fury, skóry, komóry. Lemingowy sznyt. A potem będą jak przegrane Juskowiaki, Kowalczyki, Koseckie lepić te swoje mierne interesiki. Jak Lato, jak Tomek, jak Zibi. Ale oni chociaż wygrywali. Dla mnie liczy się tylko Deyna, który wygrywał aż przegrał, a jak przegrał, to wszystko przegrał. Ale wygrał – polskim, romantycznym systemem wygrał swą legendę.

Ja się wychowałem na geście Kozakiewicza, kozaka jakich niet. I oni mi teraz odpłacają, pokazują wała. Bez woalu, centralnie świecą mi pałą po oczach. Celują mi sikiem prostym. Każdym kiksem, każdą straconą bramką. A ja, wycierając spryskane czoło, pytam się – na ch. mi to było. W sierpniu nie pomalowałem ścian, bo klęczałem przed LEDowym, moim nowym boszkiem od Soniego. I zaś to samo. Wtopa, wpadka, lot koszący w kierunku gleby. Choć były momenty jasności, to wpatrzony w przegrany mecz o 10 rano z Australią. Mówiłem oż k. o ja pier. Nie wierzyłem. Orły. Rycerze. Huzary. I potem, jak już było po wszystkim, mówi taki z twarzą siermiężną, pastewną - „że to się zdarzają niespodzianki”. Niespodzianka, że wpadli w objęcia najlepszej drużyny turnieju. Tu się chociaż odkułem , bo postawiłem zdespero 100 na 3-0 w setach dla Rusków. A on , ten rumiany byczek mówi, że niespodzianki się zdarzają, bo Włosi wygrali z Usa. Nie wierzę uszom, oczom, co on, po co, jak, dlaczego! A medal był w zasięgu. Nie złoty. Brązowy. Wystarczyło pojechać z kangurami, którzy mają pojęcie o siatkówce jak my o bejsbolu, wygrać ze słabymi Niemcami i po raz drugi dać rady Włochom. Realny plan, na półfinał bez niczego. Ale ciężko osiągnąć coś przegrywając połowę meczów w turnieju. Ech LEDowy, żal było na ciebie patrzeć.

I puchary. Taki Śląsk w dwumeczu dostaje 11-4. Taka piłkarska liczba 11. Orest pojechał do Hanoveru po honor. Hanover-Hangover. Nie robił nadziei na awans łaskawie. Po kompromitacji z Helsinborgiem w eliminacjach Ligi Mistrzów na pewno stracił nadzieję, że uda się odrobić kuriozalną przegraną 5-3 na własnym boisku. Platini Bońkowi obiecuje dziką kartę do Champions League w wiadomościach na wp. Super. Pani minister Mucha nie siada, tylko tańczy z paniami z kółka gospodyń Jarzębina i podśpiewuje „wygrać im się uda, ucieszy się Smuda”. Za to polska liga walczy, PZPN walczy, Zdzichu walczy, Grzechu walczy, chłopaki z Polsatu walczą. Jeden wielki balet. A kibic siedzi i wali głową w ścianę Wypija kolejną nadliczbową flaszkę ku ogólnej rozpaczy bliskich za zdrowie piłkarskich celebrytów. Kibol ma opcję rozpierduchy. A ty nie masz nic. Możesz wyłączyć LEDowego, to wszystko. Albo go zabić. Więc jest mecz z premierem. Jest dobrym wizerunkiem tego wszystkiego. Najważniejszy mecz tevauenowski. Celebrycki sznyt i szlachetne pobudki milionerów. Tyle dobra i słodyczy, że szkoda, że nie podali tego w pay per view. Na szczęście mecz z Czarnogórą będzie udostępniany w tym systemie. Oni i tak zarobią. Jaka ulga, że nie będę tego musiał oglądać. Nie będę musiał patrzeć na trenera Fornalika, na Polaków z Francji i Niemiec, słuchać komentatorów w drogich marynarkach. Dzięki Sportfive. Dzięki telewizjo polska abonamentowa., że dbacie o mnie, o zdrowie me, tylko nie wpadajcie na pomysł rozegrania dla mnie meczu charytatywnego. Bądźcie błogosławieni miłosierni. A ja teraz wypalę sobie sporta z lat siedemdziesiątych, którego kupiłem na Allegro za jedyne 30 złotych. Swąd palącej się gumy dookoła. Tak śmierdzi polski sport. Stać mnie, nie muszę wydawać na PPV.