Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 11 listopada 2013

Czy Małgorzata Rozenek to robot? "Żony ze Stepford" są wśród nas.

"Żony ze Stepford" reż. Frank Oz 2004

Remake filmu z 1975r. na podstawie książki Iry Levina z gwiazdorską obsadą. Film w skrócie opowiada o tym, że jakiś inżynier miał dość i stworzył kobiece roboty - idealne żony dla siebie i swoich kolegów - takie "perfekcyjne panie domu", do garów i do wyra, miłe i eleganckie. Pierwowzór w dość mrocznym klimacie, co nie dziwi, biorąc pod uwagę, że Levin jest także autorem powieści "Dziecko Rosemary" . Wersja z 2004 roku to już normalna komedia, która mimo średniej filmowej jakości jest przykładem jak filmowa fikcja przekracza ramy kinowego ekranu i wchodzi do naszego życia. ":Perfekcyjna pani domu" - program telewizyjny, który propaguje sterylność i higieniczny styl życia. Małgorzata Rozenek tępi w nim wszelkiej maści brudaski i nieporadne gospodynie domowe, wyciągając na światło dzienne zabrudzone tajemnice, które ukryte bywają w domowych zakamarkach. Potem wszystko lśni i kolejna "ujowa" pani domu zmienia się w blasku perfekcyjnej Małgorzaty. O tym, że pani Rozenek jest robotem świadczy nie tylko doskonałość cielesna, ale i lekko chropawy głos. "Perfekcyjna pani domu" to program dla mężczyzn, którzy w doskonałej Małgorzacie znajdują ucieleśnienie swych marzeń o kobiecie. Oglądam perwersyjnie i jest perfekcyjnie.

czwartek, 7 listopada 2013

Niby-recenzja filmu "Legenda Kaspara Hausera" Davida Manuliego

Io sono Kaspar Hauser

Mam coś wspólnego z Kasparem. Nie śmiejcie się, (" nie śmiejcie" - zawsze mam nadzieję, że nikt tego nie przeczyta). Chodzi mi o nazwisko. Końcówka "-er" , w odniesieniu do nazwisk w języku niemieckim to jak w polskim -ski (tak mi się zdaje przynajmniej, przykładem może być Hitler i Himmller, ale Goebels czy Goering już nie, Muller tak, Schmidt nie). Pójdę tą ścieżką Haus - dom, -er - ski, zatem mamy Domski. Wszystko jasne. Doszedłem do takiego wniosku po nieustannym dochodzeniu , czemu misie "Legenda Kaspara Hausera" podoba. Mam tak samo na wyzwisko, więc może to o mnie chodzi. Io sono Kaspar Hauser?

Jeśli chodzi o techno, to najbardziej podobała misie ta wersja, co Maleńczuk z 20 lat temu śpiewał, że "nie dla mnie co to techno, od techno można z nudów zdechnąć", więc bez szans. Ale tutaj misie taki trop wyświetla, że tekno to światło, kolor, blask, a nie czarno-biały świat nagiej wyspy. To może nie o to tekno chodzi, chociaż temat Vitalica zaraża i zagraża i całe minione lato mnie prześladował. Ale fanem tekno nie zostanę, za późno, gitarki elektryczne wciąż za mną chodzą bardziej.

Nie tekno, nie dla mnie western, ale baśń, czyli w gruncie też jak najbardziej western, historia o prawiekuistym konflikcie dobra i zła, gdzie zawsze zwycięża zło, choć dobro ma swoje przebłyski - błyski, błyskawice jak tekno. Nie z końca świata, ale z początków. Co może być na jedno wychodzi. Kaspar Hauser Domski przypływa z morza przypływem. Przypływa , żeby dać szczęście i potrafi puszki przewracać jak rewolwer bez dotykania, ale z pianą na ustach. Zobaczcie sami - niewiarygodne.

Io sono Kaspar Hauser. Jestem Kacper Domski. Te jedyne słowa zamiast "Chciałbym być kawalerzystą, jak mój ojciec. i Koń! Koń!" wypowiada. Wypowiada i tańczy. Taniec, trans to jego jedyna mowa. On z morza przyszedł , albo z nieba - jak sugeruje UFO - ze słuchawkami na uszach. Jedyne słowa to muzyka, jedyna mowa to taniec. Jedynym moim światem jest istnienie. Poza nim nie ma już nic - prócz nieba. Dajcie sobie spokój z tymi tropami z legendy XIX-wiecznej i z filmem Herzoga. Albo nie dawajcie.

Na wyspie rządzi zła królowa i mieszka tam dobra dziwka. Dziwka zawsze jest dobra, królowa zawsze zła - jak w życiu. Ale to tylko baśń. I pojawia się ten szeryf, który pojedynki wygrywa tylko z samym sobą. I pojawia się ten diler, który jest zły, ale na koniec zapłacze. I jest to ten sam aktor - Vicent Gallo, który chciałby być dobry tak jak dobry jest szeryf, którego też gra Vincent Gallo, ale jako gwiazdor, paź królowej jest zły. Rozdwojenie Vicenta dobrze oddaje schizofrenię każdego z nas. Tylko królowa wierzy , że jest dobra, choć jej krainą jest władza i śmierć

Kaspar Hauser - przybysz z innej galaktyki mówi nam, że naszym przeznaczeniem jest szczęście, a szczęście płynie z nieulegania tyranii i braku strachu, szczęście płynie z piękna, a piękno nie pochodzi stąd. Stąd pochodzi tylko zła królowa. I ona tu pozostanie.

Podążam za Kasparem Hauserem.

niedziela, 3 listopada 2013

Niby-recenzja filmu "Pieta" Kim Ki Duka

O matce pieśń


Bez ojca - da się. Bez matki - nie. Niekochany nie zdradza. Można iść wtedy śmiało wilczą ścieżką jak Gang-Do. Wybór imienia Gang, przynajmniej w naszych, anglosaskich realiach, jest jak najbardziej na miejscu - Gang-Do jest gangsterem, trudniącym się ściąganiem haraczy. Jego specjalnością jest okaleczanie dłużników w taki sposób, by ich polisa ubezpieczeniowa pokryła dług. Po każdej akcji gangster Gang nabywa żywe zwierzę, które najpierw zabija, a potem zjada.

Aż do momentu gdy...

odnajduje go matka. Gang jak to gangster - nie chce przyjąć do wiadomości, że odnalazł miłość i sens życia. Ale matka jak to matka - jest skuteczna. Zabójczo skuteczna dodajmy. Bo iluż można mieć synów?
Tytuł "Pieta" - wiadomo - nawiązuje do motywu malarskiego, przedstawiającego Madonnę z ciałem Chrystusa po zdjęciu z krzyża. Ale tytuł w oryginale zapisany jest jako "Pi-e-ta" i ni cholery nie mam pojęcia, czy to o to samo chodzi. Niby z plakatu tak wynika, że tak, ale kto ich tam wie tych Koreańczyków. Patrząc , dajmy na to, na takiego Kim Dzong Una to ni cholery nie wiadomo, o co mu chodzi. Kim jak to Kim, Gang jak to Gang.. Niby to wszystko takie serio, ale jak się bliżej przypatrzeć, przypatrzyć ...
No bo weźmy taki "Arirang" - film o cierpieniu artysty, zresztą absolutnie autobiograficzny, więc autentyczny powinien być, ale jak Kim zaczyna gadać ze swoim cieniem, to robi się jedna wielka prezydent Warszawy (no że chodzi mi o te inicjały - chłe, chłe).

I ta jazda misie podoba. Klimat ten pre-industrialny - rurki , warsztaty, obrabiarki, nożyce do cięcia blachy, kątówki i takie tam zawsze mnie jarały. Brutalność nie do końca wprost, ale Kim jakoś tak potrafi nie pokazać, że pokazuje jeszcze więcej niż gdyby pokazał. Do tego treści etyczne, mitologiczne, archetypiczne. To ja mam już - wszystko, co kocham.

Tylko muszę dodać, że chociaż ja tu rzępolę po tym filmie, to "Pieta" jest całkiem serio . I tak go należy odebrać. Bez tego zamiast dziwny, stanie się dziwaczny.. Taki jest styl Kim Ki Duka, że on nie zna pojęcia żenady, wali w nas z grubej dziury, takiej co to w niej się czuje i zostawia nas z tymi swoimi emocjami. A my możemy zrobić, co chcemy. Możemy na przykład odkupić nasze brudne dusze w płomieniach brutalnej empatii (sic!)

sobota, 2 listopada 2013

Wsiąść do pociągu Sunset Limited - recenzja książki Cormaca McCarthy'ego "Sunset Limited" wyd. Wydawnictwo Literackie

                                                           "Sunset Limited" - oficjalna recenzja
                                                                                 

Wsiąść do pociągu Sunset Limited

Podstawowy problem z tą recenzją brzmi: „jak nie zaspoilerować”. Każde zdanie z dialogów, które prowadzą bohaterowie tego dramatu, jest ważne i odnosi się do wymowy utworu. Cormac i dramat, utwór sceniczny? O tak! Jak najbardziej! „Sunset Limited” jest dramatem, dramatem zarówno pod względem gatunkowym, jak i dramatem człowieka rozdwojonego między czernią i bielą, między ciemnością a jasnością, między mrokiem i nadzieją.

„Sunset Limited” tylko z pozoru jest książką odmienną gatunkowo. Dialog to jedna z ulubionych form narracyjnych Cormaca McCarthy'ego. Takie arcydzieła jak „Droga” czy „Krwawy południk” to fale dialogów, z których wyłaniają się metafizyczne obrazy. Autor ten kocha żywioł rozmowy, żywy język, który często jest chropawym, nieociosanym językiem prostych ludzi. Bo metafizyczna batalia między dobrem i złem nie toczy się tutaj w sterylnym świecie hipokrytów, maskujących się bezustannie przed tym co, nieuniknione, uciekających przed losem i, jak w antycznych dziełach, ironicznie na ów los skazanymi. Świat Cormaca to często świat wyrzutków, wykluczonych, świat ludzi dotkniętych. Owo dotknięcie przenosi odbiorcę w sferę pramroków, archetypicznych symboli. Życie jest gdzie indziej – proza Cormaca McCarthy'ego odwołuje się do tej sentencji bardzo konsekwentnie. Życie jest gdzie indziej niż byśmy chcieli, ukryci w codziennej pogoni za sukcesem lub, jak kto woli, szczęściem.

„Sunset Limited” to utwór fundamentalny. McCarthy w swoich książkach nigdy nie unika stawiania spraw w sposób wyrazisty. Nie pozostawia czytelnikowi wyboru i każe mu zmierzyć się z pytaniami o sens istnienia. Tak jest także tutaj. Bohaterowie to dwóch mężczyzn – czarny i biały, dosłownie, bo mają inny kolor skóry i w przenośni, bo jeden z nich reprezentuje jasność i wiarę, a drugi mrok i bezsens. Kontrast pogłębiony zostaje przez skrajne postawy światopoglądowe - „Czarny”, choć w istocie biały, kieruje nas ku światłu wiary i nadziei, „Biały”, choć tak naprawdę czarny, wciąga w mrok śmierci. Często przypisuje się Cormacowi określoną postawę światopoglądową, że jego proza to czysta i absolutna czerń, że to cały czas pieśń o tryumfie zła. Nie uważam w ten sposób. To daleko idące uproszczenie. Cormac mówi jak jest, mówi, jakim uczyniliśmy ten świat przez głupotę i lenistwo. Ale w każdej z jego powieści znajdziemy promyk światła. To światło jest nieustannie gaszone, jednak to właśnie ten element przenosi nas w wymiar transcendencji. Ten promień dobra zawsze emanuje z człowieka. Tylko w tym kontekście możemy zauważyć istotny sens, sens, który nie jest z tego świata, sens, który na TYM świecie jest niedostępny.

Cormac McCarthy nie jest pisarzem jednoznacznym – nie daje nam klarownych recept. Nie traktuje nas tym samym jak małych dzieci, którym trzeba powiedzieć, co mają robić. Odpowiedzi musimy udzielić sobie sami. Tak samo jest w przypadku utworu „Sunset Limited”, który wcale nie jest tak oczywisty jak mogłoby się z pozoru wydawać. W istocie to utwór o konsekwencjach naszych wyborów. Autor doprowadza nas tutaj do granicy, gdzie znajdziemy pytanie o naszą czerń i biel, a jest to zawsze kwestia otwarta.
W 2011 roku Tomy Lee Jones przeniósł „Sunset Limited” na ekran i wcielił się w rolę „Białego”, który jest czarny. Rolę „Czarnego”, który jest wewnątrz biały, zagrał Samuel L. Jackson. Rzecz godna polecenia.

wtorek, 29 października 2013

Czytaj! festiwal - relacja

Czytaj! Częstochowo 3 - Cz

Może na początek link do strony festiwalu http://www.czytaj.festiwal.info/2013/?page_id=2 Zaglądajcie tu, jeśli szukacie więcej i interesują Was szczegóły. Zapraszam też do polubienia strony na fejsie https://www.facebook.com/czytaj?fref=ts. Będę tutaj posiłkował się zdjęciami z tych dwóch źródeł.

Ciężko jest dotrzeć, przekonać te tysiące, te setki tysięcy potencjalnych odbiorców, które spragnione czytania, malowania, śpiewania, filmowania w szerokim kontekście literackim. Nazwa - Festiwal Dekonstrukcji Słowa - szczerzy swe kły złowrogo, a przecież idea jest taka, żeby się dobrze bawić. I tej dobrej i inteligentnej zabawy z tekstem literackim nie brakło w tym roku. Nasz festiwal staje się coraz bardziej miejscem dla radosnych działań , niż jakimś mega serioznym miejscem dla kognitywnopostrukturalnychcośtam. I chyba dobrze - jeśli uda nam się przekazać, że czytanie nie szkodzi, a daje odrobinę radochy, szczególnie takie czytanie ambitniejsze ciut, jeśli pokażemy, że czytać można wspólnie siębawiąc i że ta cała dekonstrukcja bardziej na funkcji ludycznej jest niźli na jakimś instytutowo-komaparatystyczno-postjakimś przekazie. Ostatnio ubawiłem się setnie, gdy przeczytałem zajawkę imprezy "Częstochowa do kryminału" -
"Pracownia Komparatystyki Kulturowej zaprasza na cykl spotkań z kryminałem, którego akcja dzieje się w Częstochowie. Podczas spotkań z autorami powieści kryminalnych chcemy przyjrzeć się przestrzeni Częstochowy w narracji kryminalnej, wychodząc od zlokalizowania charakterystycznych dla poszczególnych przywoływanych literackich odzwierciedleń miejskiej przestrzeni oraz od odwzorowania topografii wędrówek bohaterów po mieście".

Ale trzeba docenić, że oferta kulturalna w Częstochowie staje się coraz bogatsza, tylko na co tak się napinać. Tak się to już jakoś przyjęło, że dorabianie uczonej gęby coś tam nobilituje, nawet jak dzieło poślednie. Cóż, z każdego kitu można ulepić naukową rozprawę. Ale krzyż na drogę jajcogłowym, my się bawimy. A mam nadzieję, że wszyscy, którzy odwiedzili nasz Czytaj! bawili się dobrze. Oby za rok było nas więcej!   Napiszę tylko o tym, co widziałem i to krótko, bez wdawania.

Najsampoczątek spot festiwalowy http://www.youtube.com/watch?v=XynBXobaSrc Jak zwykle Królewny: Agata, Emilia i Magda dawały czadu, poświęcały swój czas  i twórczą ekspresję, by wzbogacić Czytaj!

A działo się dużo, dużo. Impreza za imprezą przez cały tydzień we wszystkich kolorach czytaja! W poniedziałek arcyciekawy wykład o prawie autorskim, potem gra w klasy na podstawie "Gry w klasy" Cortazara - było i po polsku i po hiszpańsku, a ja przekonałem się, że czytać nie umiem w żadnym z tych języków. Oczy mi siadają powoli, a szczególnie w złym świetle. Poniedziałkowa wisienka na torcie to była prawdziwa czytajowa uczta. Koncert Asi Miny, co nazywał się "Biało", był w istocie słuchowiskiem na żywo w oparciu o twórczość Mirona Białoszewskiego - kto nie był, niech żałuje. tak wyjątkowy i zaskakujący masterpiece nie zdarza się co dnia.

Drugi dzień wtorkowy, to czytanie Kereta w duecie Ola Florczyk - Waldemar Cudzik - bardzo ładnie wypadło. Do tego ciekawe spotkanie ze wschodzącą gwiazdą polskiej literatury, Ignacym Karpowiczem. Było miło, ale nie zmieniło to mojego dość chłodnego stosunku do prozy Ignacego, choć to tak przemiły, wręcz uroczy człowiek.

Środę odpuściłem, ale czwartek znów był świetny za sprawą spotkania z Sylwią Chutnik, której "Kieszonkowy atlas kobiet" uważam za książkę wybitną. Potem w Cafe Belg Krzysztof Niedźwiedzki przemontował "Sanatorium pod Klepsydrą" Hasa i dodając swoje dźwięki jako taperkę stworzył absolutnie magiczny ekstrakt z Schulza via Has. Szczególnie urzekł mnie montaż.

W piątek ogłosiłem wyniki w konkursie na recenzję "Czytaj i pisz!" i po tym przemiłym obowiązku, bo poziom prac częstochowskich uczniów był w tym roku wysoki, mogłem już oddać się kontemplacji współczesnego kina niemego w wykonaniu dziewczyn, które wcześniej znałem jako "Królewny team" ale zostały gdzieś po drodze przemianowane na "Fresh Meat Team" comisie juz nie tak bardzo, ale pal licho, bo film   "Fotolof" na podstawie prozy Marka Sierpawskiego rewelacyjny, a rewelacyjności dopełniła taperka zespołu Sok z Lemonem alias Improwizorka, która była też rewelacyjna w swej rewelacyjności. Na premierze filmu gościli już Krzysiek Bartnicki z małżonką i Ziemowit Szczerek, który w Częstochowie promował swoją nową książkę wydaną przez Ha!art "Rzeczpospolita zwycięska". Zrobiło się familiarnie i ciepło. Spotkanie z Ziemowitem, który nie mógł nic, bo zaraz jechał na jakiś ślub, bardzo fajnie się udało.

Sobota to muzyczny ekstrakt z Joyce'a, który ukrył w swoim hermetycznym "Finnegans Wake" zarówno  Paganiniego, Lutosławskiego jak i kilka innych rzeczy. Krzysiek opowiadał o   tym projekcie ze swadą i dużą dozą humoru,  rozmiękczając trochę problemy techniczne, o których wspominał główny wykonawca - Michał Ostalski. Na wieczór został jeszcze pokaz mody inspirowany "Diuną" Herberta, który mnie rozczarował i inspirowany "Diuną" Herberta koncert Tomasza Drozdka, który mnie oczarował. Super dzień, muzyczne wydarzenia tego roku były naprawdę mocne.

I ostatni dzień to od rana warsztaty moje recenzenckie pod szyldem "lubimy czytać" - dziękuję za dotarcie uczestniczkom,tóre niedzielnym porankiem miast iść do kościoła dotarły do ROK-u, mam nadzieję że było ciekawie i owocnie. Popołudnie już takie na bezdechu, ale świetne spotkania z Krzysztofem Piskorskim wokół jego "Cieniorytu" i spotkanie z małżonką niedawno zmarłego artysty Wojciecha Bruszewskiego wokół wydanej przez Ha!art książki "Big Dick". Było to także wspomnienie o artyście, który idealnie wpisuje się w naszą koncepcję dekonstruktywnego igrania ze słowem. Temat ten zasługuje na osobne omówienie i po lekturze "Big Dicka" na pewno do niego wrócę. Na zakończenie koncert "Brzoski i Gawrońskiego", którego nie usłyszałem, czego serdecznie żałuję, bo ponoć był świetny.

Czytaj! Trwaj!

czwartek, 17 października 2013

Jak zadowolić kobietę? - pararecenzja "powieści" Petry Hulovej "Plastikowe M3|

                                                                                                  LC oficrec
                                                                                                            


Na początku był list.
Panie Lapsusie,
Dziękuję za recenzję „Zniknąć” Soukupovej, tym razem przesyłamy na życzenie Lubimy Czytać „Plastikowe M3”. Prosimy o uważną lekturę, to jest strasznie pojechana, ale ważna książka, którą łatwo skrzywdzić pochopną opinią, jeśli się w nią człowiek nie „wkręci”. Prosimy serdecznie się wkręcić.
W imieniu swoim (tłumaczki) i Autorki, pozdrawiając
W głowie mej zrodziło się myśli milion i milion pytań. Co było źle z tą recenzją Soukupovej? Czegóż znowu nie dostrzegłem? Jakich treści nie odkryłem w swym ubogim „lapsusowym” odbiorze? Jak mocno skrzywdziłem niewinną książkę swą niedbałą opinią? No i jak tu się wkręcić w Hulovą, żeby jej dodatkowo nie skrzywdzić, to znaczy jej książki? Powrócił tym samym odwieczny problem męski – jak wykonać niewykonalne, jak zadowolić kobietę? Ba, nawet dwie kobiety!
Rzecz tym trudniejsza, że książka „Plastikowe M3, czyli czeska pornografia”, jest kompendium w dziedzinie jak zadowolić mężczyznę. Narratorką tego długiego monologu jest bowiem przedstawicielka najstarszego zawodu świata, z natury profesji zajmująca się zadowalaniem „raszpli”. I tu mam kolejny problem. Raszpla, jak chce Miejski Słownik Slangu, to „dziewczyna co to delikatnie mówiąc piękna nie jest. Brzydal”, Tymczasem „raszpla” to w nomenklaturze Petry Hulovej penis i jest ona, o zgrozo, rodzaju żeńskiego, a wtykacz, czyli wagina, jest rodzaju męskiego. „Wtykacz” i „raszpla” są zresztą według autorki autonomicznymi bytami, żyjącymi swoimi własnymi potrzebami i niewiele mają wspólnego z ich właścicielami. Są raczej bytami symbiotycznymi, które domagają się swoich praw w podporządkowanym konsumpcjonizmowi „digiświecie”. „Wtykaczowi” i „raszpli” też trzeba dać co trzeba, zadbać o komfort psychiczny i zdrowie, zaspokoić. I temu podporządkowała swoje życie w swoim plastikowym M-3 główna bohaterka i narratorka w jednym.
Ten banalnie nieskomplikowany twór, jakim jest mężczyzna, a raczej jego „raszpla”, ta brzydka dziewczyna, która dowodzi główką i głową „faceta”, potrzebuje tak niewiele, by poczuć się spełnionym - „digiseksu” w „digiświecie”, wirtualnego obrobienia wedle skrytych upodobań, ale bez przesady. W całym tym smutnym procesie stawania na wysokości zadania, społecznego dokazywania, odgrywania ról i zakładania masek „raszpla” musi się pocieszyć czasami i pocieszyć swego właściciela. To dla niego szeroki zakres usług seksualnych serwowany wedle upodobań, bez zobowiązań i uczuć, za pieniądze.
„Digiświat” w „digipaku”. Życie w plastikowym świecie sprzętów, „zdigitalizowanej” pseudorzeczywistości, tworzonej na miarę współczesnego człowieka XXI wieku. Zamiast życia, uczuć, problemów, prawdy - iluzja. Iluzja, która sprawia, że każda potrzeba może być zaspokojona w hipermarkecie wirtualnych doznań. Taka też jest „raszpla”, taki jest też „wtykacz” we współczesnym „digiświecie”, gdzie „nasz klient, nasz pan”. Gdzie nawet szczerość seksu staje się pornograficzną fikcją i tylko pani specjalistka wie, czego „raszpli” trzeba.
Cóż – trzeba wyskrobać jakieś zaskórniaki i zamiast do teatru albo na koncert skoczyć do burdelu, przekonać się jak to jest. Chyba znowu zbyt wiele nie zrozumiałem? Chyba nie sprostałem? Chyba znów się nie udało? Chyba tłumaczka i autorka nie poczują się spełnione? Nie wiem. Chyba nie, ale się starałem. Jak zawsze.
Pozdrawiając, Lapsus

sobota, 28 września 2013

Zerżnąć Joyce'a do samych nut - o "Da Capo al Finne" Krzysztofa Bartnickiego


Zerżnąć Joyce'a do samych nut

Po "brawurowym" przekładzie nieprzekładalnego utworu Jamesa Joyce'a "Finnegans wake", którego dokonał Krzysztof Bartnicki, narodziły się pytania o sens - o sens tekstu, o sens tłumaczenia. Dla tłumacza było to doświadczenie podobne do toczenia bitwy, co opisał w swoim dziele "Fu wojny", gdzie pracę tłumacza porównał do taktyki wojennej, stosując stylizację na starochińskie teksty poświęcone taktyce prowadzenia walki, odwołując się przy tym m.in. do klasycznej "Sztuki wojny" Sun Tzy. Pytania pozostały bez odpowiedzi. Tekst "Finnegans wake", miast otwierać się na czytelnika, stawał się coraz bardziej hermetyczny, rozłaził się w odnogi pojedynczych "słów-waliz". 

Bartnicki w poszukiwaniu nadrzędnego sensu tekstu Joyce'a odszedł w "Da Capo al Finne' od słów i skierował się ku muzyce. Odsączył tekst "Finnegans wake" pozostawiając tylko litery znaczące "muzycznie", czyli ABCDEFGH - la, b, do, re, mi, fa, sol, si. Po takim przepuszczeniu przez sito tekst Joyce'a zaczął brzmieć, szumieć różnorakimi dźwiękami. Sensy stały się bardziej abstrakcyjne, tak jak abstrakcyjna jest muzyka, której nie sposób przypisać jednoznacznych znaczeń.

Moje odczytanie "Da Capo al Finne", które de facto jest partyturą z "Finnegans Wake" poprzedziłem nauką czytania nut na głos na podstawie "Małego solfeżu" Józefa Lasockiego. Wysiłek opłacił się - tekst zaczął buzować i szumieć jak fermentujące wino, emitując tysiące melodii, także tych dobrze znanych. Poczułem jak schodzę do kategorii subiektywnego pre-tekstu, do archetypicznych wartości języka, zawartych w emitowanych dźwiękach, czyli akustycznych drgnieniach powietrza, odchodzących od sensu, zmierzającego do nieznanego odbiorcy meta-wymiaru. Tekst Joycce'a poddany temu zabiegowi przestaje opisywać, w pewnym sensie umiera, odchodzi ze sfery materii (świata) w sferę absolutu. W tym ujęciu, które Bartnicki eksperymentalnie zastosował do powtórnego "przetłumaczenia" dzieła Joyce'a, tekst zostaje zabity i zmartwychwstały. Urzeczywistnia się w tym podejściu wymowa tytułu, który odnosi się do irlandzkiej legendy o Tomie Finneganie, który się upił, wlazł po drabinie, spadł i się zabił, ale zmartwychwstał. 

Sam próbowałem także odczytać dzieło Joyce'a nieczytając go wcale, o czym tutaj http://lubimyczytac.pl/oficjalne-recenzje-ksiazek/671/brnac-pod-tekstu-prad

Joyce pragnął stworzyć powieść nocy, powieść z pogranicza snu i jawy, gdzie słowa budzą się pod progiem świadomości. Bartnicki zdekonstruował tekst "Finnegans Wake" poprzez dźwięk,dokonując jego ostatecznego demontażu i unieśmiertelnienia jednocześnie. Z tekstu niemożliwego uczynił tekst potencjalny, dowyobrażeniowy.

Owa dowyobrażeniowość może owocować konkretnymi odczytaniami. Czytając partyturę "Finnegans wake" usłyszymy ścieżkę dźwiękową "Gwiezdnych wojen" lub fragmenty melodii z filmów o Bondzie. zabrzmi Rachmaninow i Haydn, Szopen i pamiętny motyw z "Ojca chrzestnego". Ostatnim ekstraktem z FW, który już niebawem zabrzmi publicznie jest "A redivivus of paganinism", czyli wariacja Lutosławskiego na temat Paganiniego, która zaistniała w dziele Joyce'a dzięki dekonstrukcji i dekonspiracji Krzysztofa Bartnickiego. Premiera tego dzieła będzie miała miejsce 20. października w Częstochowie na Festiwalu Dekonstrukcji Słowa "Czytaj!"http://www.czytaj.festiwal.info/2013/?page_id=301. Wzbogaci ona tegoroczne obchody Roku Lutosławskiego http://lutoslawski.culture.pl/kalendarz
Na koncercie będzie obecny sam de-kompozytor. Zapraszam gorąco, gdyż będzie to jedna z nielicznych okazji, by spotkać twórcę i porozmawiać o jego niemożliwym projekcie.

Czy wszystko jasne? Czy może są jakieś pytania? Jak są, to przyjeżdżajcie do Częstochowy.

A tutaj jeszcze link do muzycznych motywów z Joyce'a odkrytych przez Krzysztofa Bartnickiego https://soundcloud.com/gimcbart/

wtorek, 10 września 2013

Recenzja CUDU Ignacego Karpowicza - wyd. Wydawnictwo Literackie

                                                                                
                                                                                oficrec

 Cud, który nie zdarza się co dnia

Chyba każdy tu chciałby żyć w oparach cudownego absurdu. Żeby się wydarzyło coś, co wykracza poza zwykłą logikę, coś co załatwiłoby większość naszych problemów, coś tak absurdalnego, że pokonałoby większość absurdów naszego życia. Tak ci to już jest na naszej planecie, że dwa minusy dają jeden plus. O takim cudownym plusominusowaniu jest „Cud” - druga powieść Ignacego Karpowicza, którą właśnie wznawia Wydawnictwo Literackie.
Pierwsze wydanie zawdzięczamy wydawnictwu „Czarne”, które w 2007 po raz pierwszy zaprezentowało czytelnikom historię dziejącą się wokół zabitego w wypadku, ale nie na śmierć, Mikołaja. W zasadzie skłaniam się ku stwierdzeniu, że Karpowicz uprawia specyficzny rodzaj inteligentnego romansu. Tym razem prowokuje lekko nekrofilskim klimatem, który cechował nastrój maja 2005, gdy narodowa ekstaza opanowała i podzieliła polskie serca po śmierci Jana Pawła II. Ja do tej pory mam tak, że połowa bije mi w prawo, a połowa w lewo. Do dziś postać papieża-Polaka nie jest dla mnie niczym oczywistym – rozdarta między prywatnością a poczuciem powinności. Ale dość JPII dygresji.
Mikołaj wpadł pod koła samochodowe i zginął, ale nie do końca. Niczym Święty pozostał ciepły, a ciało jego wydało cudowną woń. Woń tak cudną, ze pokochała go trzydziestoletnia neurolog Anna. Trochę takie „Na dobre i na złe” albo „Lekarze” albo nawet „Gray's Anatomy” w metafizycznym wydaniu. Ignacy pogłębia w tej powieści spojrzenie na świata tego rozmaite sprawy i zmierza w stronę „ości”. Wszystko lekko podane i wesołe, przyjemnie się czyta, a i refleksji garstka głębszych przy okazji się nadarza. Wątki młodzieńcze z „Niehalo” są tutaj reprezentowane głównie przez autoerotyczne doświadczenia męskich bohaterów.
Zupełnie niespotykane są natomiast w powieści „Cud” wątki hagiograficzne, którymi materia powieści poprzetykana jest w miejscach, gdzie opowiedziano historię poczęcia Mikołaja, i ojca jego prawosławnego oraz matki rzeczonego Mikołaja. A wszystko wystylizowane pięknie, biblijnie lubo na wzory żywotów świętych Jakuba de Voragine „Złotej legendy”. A miejsce to o tyle wyjątkowym być musi, że to gustownie azaż konsekwentnie napisane jest. Karpowicz nigdy nie był dla mnie mistrzem stylu, zbyt przezroczysta ta proza jak dla mnie, zbyt mało zindywidualizowane mowy i języki są w tych jego powieściach, a tu taki stylistyczny rarytasik. „Cud”.
Zdarzył się zatem „Cud”. „Cud” nie byle jaki. No może nie jakiś super nadzwyczajny, ale na bezrybiu i rak ryba, więc nie będę sarkał, farkał, marudził, bo podobało mi się. To opowieść o krainie, gdzie „Cud” nie zdarza się co dnia, ale jak się już wydarzy, to wszyscy wiedzą, że „Cud” to jest prawdziwy a nie jakiś powszedni, zwyczajny, normalny.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Recenzja biografii Bruce'a Dickinsona autorstwa Joe Shoomana - wyd. Anakonda

                                                                                        oficjalna recenzja 
                                                                                                       
             


Bruce Dickinson to postać wyjątkowa na mapie rockowych idoli. Podobnie jak wyjątkowa jest grupa Iron Maiden, której jest wokalistą. Zespół nagrywa od 1975 roku, ale dopiero gdy odszedł frontman Paul DiAnno, który nadawał metalowemu bandowi agresywnego, wręcz punkowego charakteru, i przyszedł Bruce ze swoim epickim wokalem, grupa nagrała klasyczne już dziś albumy w historii rocka - „Number of the beast”, „Piece of mind” i „Powerslave”, aż po zupełnie wyjątkowy, progresywny „Seventh Son of a Seventh Son”, który całkowicie odmienił oblicze zjawiska zwanego heavy metalem. I choć po dziś są tacy, którzy twierdzą, ze Ironi skończyli się wraz z odejściem Paula, dla przytłaczającej większości Bruce Dickinson to, obok założyciela i lidera – basisty Steve'a Harrisa, fundament grupy, która już prawie 40 lat nagrywa i koncertuje. A najważniejsze, że Iron Maiden i Bruce Dickinson cały czas przyciągają nowe pokolenia fanów.
Wydawnictwo „Anakonda” w serii „Gwiazdy sceny” prezentuje biografie wielu znanych artystów rockowych. Znalazł się wśród nich Bruce Dickinson a historię jego muzycznej kariery opisał Joe Shooman. Autor koncentruje się na muzycznej stronie biografii wokalisty. Krótko opisuje młodzieńcze losy Bruce'a, by uczynić grunt pod szerokie potraktowanie historii grupy Samson, w której bohater opowieści rozpoczynał na serio swoją przygodę z muzyką rockową. Temat Iron Maiden został, biorąc pod uwagę rolę tego zespołu w historii muzyki popularnej, potraktowany konkretnie acz krótko. Za to solowa kariera Bruce'a, to, co wydarzyło się po rozłące z Iron Maiden, jest tutaj potraktowana szeroko i wnikliwie. Takie podejście do tematu nie rozczarowuje, a wręcz odwrotnie – Ironi mają na swój temat wiele monografii (tych autoryzowanych jak „Run to the Hills” i tych wydanych niezależnie od członków grupy), natomiast szersza prezentacja poza „maidenowych” dokonań Dickinsona rzuca lepsze światło na całość zjawiska New Wave of British Heavy Metal - szczególnie na wczesny okres tego nurtu, gdy Bruce uczył się dopiero muzycznego rzemiosła i występował w zespole Samson. Niewątpliwie książka Shoomana jest sporą zachęta do przypomnienia sobie dokonań tej niszowej mimo wszystko grupy.
O życiu prywatnym Dickinsona nie dowiemy się wiele nowego, a raczej dowiemy się więcej na temat tego, co wszyscy wiemy doskonale. Bruce jest świetnym pilotem, który ma w swoim dorobku konwoje humanitarne w najbardziej niebezpieczne obszary globu, był rewelacyjnym szermierzem –załapał się kiedyś nawet do pierwszej dziesiątki w brytyjskim rankingu, jest też pisarzem, autorem niesmacznych i pełnych angielskiego humoru „Przygód Lorda Ślizgacza”. Oprócz tego cały czas koncertuje, nagrywa, realizuje coraz bardziej niesamowite projekty muzyczne. W jaki sposób tego dokonuje? Tu zdradzę odrobinę za dużo – sam autor biografii Bruce'a nie jest w stanie tego pojąć. Pisze za to ze swadą i humorem, przytacza wiele anegdot, a tytuły rozdziałów brzmią niczym z awanturniczych powieści w stylu „Toma Jonesa”.
3 lipca 2013 znowu widziałem go w akcji. W łódzkiej Atlas Arenie „Ironi” rozwalali system, a 55 letni Bruce szalał na scenie jak młody bóg i było jak w tej anegdocie o Zdzisławie Maklakiewiczu, który opowiadał Himilsbachowi o swoich teatralnych występach: „Wychodzę, rozumiesz, na scenę, staję jak zwykle i przez dwie godziny trzymam publikę za gardło. Po spektaklu podchodzi do mnie dwóch ponurych gości i jeden zagaduje – Ej, to ty trzymałeś nas przez dwie godziny za gardło...”.
Fenomen Bruce'a Dickinsona to życiowa energia, wiara, że zatracenie się w działaniu jest jedyną metodą przetrwania w szalonym świecie. Na tym polega jego magnes, bo nawet jeśli dzięki publice i popularności Dickinson ładuje swoje życiowe akumulatory, to oddaje nam to w swoim śpiewie i na scenie. Jest charyzmatycznym frontmanem, który przyciąga ludzi o odmiennym światopoglądzie, kolorze skóry, a rozpiętość wieku publiki jest jedyna w swoim rodzaju – od nastolatków po starych koncertowych wyjadaczy, którzy pamiętają występy z początku lat 80-tych, gdy po raz pierwszy zawitali do Polski.
A gdy krzyczy ze sceny: „Scream for me, Poland!” nie jesteś się w stanie powstrzymać i wyjesz jak opętany!

niedziela, 11 sierpnia 2013

Recenzja książki Tomasza Halika "Hurrra, nie jestem Bogiem!" - wyd. Agora

Teologia paradoksu


                                                                    oficreca
                                                                       
Już kiedyś czytałem o tej anegdocie, bo to ksiądz Józef Tischner jest jej autorem: pewien ksiądz zamówił obraz do kościoła pod wezwaniem Świętego Brata Alberta i chciał, aby uwieczniony na nim Brat Albert rozdawał chleb ponad głowami zgromadzonych wokół niego biedaków. Artysta miał inną koncepcję dzieła – widział Świętego jak całuje stopy ubogiego, z którego postaci wyłania się Chrystus. W anegdocie tej konfrontują się dwie koncepcje Kościoła – wizja proboszcza podkreśla wielkość kapłana, wizja malarza koncentruje się na obecności Chrystusa w drugim człowieku, w tym dotkniętym, ubogim, wykluczonym. To wielkie pytanie o rolę chrześcijaństwa w świecie. Dziś, gdy papież Franciszek na każdym kroku pochyla się nad biednymi i dotkniętymi, pytanie to powraca ze zdwojoną mocą.
Jesteśmy specyficzni w naszym JPII katolicyzmie. Matka Boska jest polską królową, chcemy mianować Chrystusa królem Polski ustawowo, mamy „prawdopodobnie” rekord Guinnessa w wielkości posągu papieża-Polaka. Wielki, większy, największy. Drabina Jakubowa. Często słyszałem z ust niektórych polskich katolików, że ich wiara to nie wiara ale wiedza, że oni już  posiedli tę pełnię nie wiary (niewiary?). Czeski teolog Tomasz Halik w wydanym ostatnio zbiorze swoich tekstów „Hurra, nie jestem Bogiem!” podnosi te kwestie wielokrotnie, tworząc swoją, mimo wszystko oryginalną dla nas, przestrzeń teologii paradoksów.
Po pierwsze: wiara. Pewnie łatwiej przyjąć wszystko tak jak leci, bez refleksji, tak jest i już, bo na religii w czasie przygotowania do Pierwszej Komunii nas tak uczyli.  Teksty Tomasza  Halika są bardzo dalekie od łatwizny klepania paciorków. Dla niego wiara to niewiedza, to horyzont wątpliwości i człowieczej tęsknoty za ideałem.
Teraz widzimy jakby w zwierciadle, niejasno;
wtedy zaś [zobaczymy] twarzą w twarz.
Teraz poznaję po części,
wtedy zaś poznam tak, jak i zostałem poznany.
Po drugie: nadzieja. To nie tak, że mamy pewność. Otacza nas tajemnica. Czasem mrok. Tomasz Halik nie boi się twierdzić, że aby „urodzić się na nowo”, trzeba oczyścić się ze złudzeń naiwnej pobożności, że jako praktykujący katolicy otrzymaliśmy już bilet pierwszej klasy do dreamlinera w kierunku niebios. Nadzieja uczy pokory i zaufania. To oczekiwanie, że wszystkie nasze wyobrażenia na temat niewyobrażalnego umilkną w Jego obliczu.
Po trzecie: miłość. Miłość według Halika to drugi człowiek. Bliźni. W nim najprędzej odkryjemy to, co najważniejsze. Piękno świata, sztuki, milkną wobec piękna człowieka, wobec bogactwa myśli, uczuć, charakterów, a także problemów, a także cierpienia. Bo piękno to także ból, to, co czujemy w poczuciu naszej bezradności, w pragnieniu, aby zginęło to, co nas przerasta. To także zgoda na tajemnicę drugiego człowieka, ale też tajemnicę jaką jesteśmy sami dla siebie. Musimy wszak w nas samych pokochać to, co znane i bliskie, ale także to, co stanowi w nas odległą, mistyczną tajemnicę. Droga do poznania jest dla Halika zawsze w głąb samego siebie. Dopiero mogąc poznać i pokochać samych siebie, możemy zacząć oddawać dar miłości.
Tak więc trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy:
z nich zaś największa jest miłość.
Tak więc trwają te słowa od wieków, istota chrześcijaństwa. Halik w swoich tekstach wprowadza nas na właściwe  tory z manowców, które przez wieki stworzyły bujny gąszcz  poplątanych uliczek. Nie ma w tych tekstach przecież nic kontrowersyjnego, nic obrazoburczego, ale wizja teologii paradoksów, jaką roztacza czeski teolog przed oczami, umysłami i duszami polskich czytelników, jest zadziwiająca, a może dla niektórych szokująca. Dlaczego?

czwartek, 8 sierpnia 2013

Recenzja książki Ignacego Karpowicza "Niehalo" - wyd. Wydawnictwo Literackie

Białostocki trip

                                                                        oficrez
                                                                           


Dawno, dawno temu był sobie pisarz. Pisarz napisał książkę. Książka była bajką. Bajka działa się w Białymstoku. Białystok to było rodzinne miasto pisarza. Bajka nazywała się, jak to bajka, „Niehalo” i bardzo się podobała. Nie tylko w Białymstoku. Pisarz zaczął pisać coraz więcej. Bajki były coraz dłuższe. I coraz nudniejsze. Bo to nie były już bajki. Tylko książki dla dorosłych. Bo dorośli lubią długie nudne książki o niczym.
„Niehalo” jest szczeniacką podróżą przez głowę młodego polonisty. Takie książki pisze się, by wywalić z siebie cały nawóz, z którego się wyrastało, by zrobić porządek, by zacząć nowy etap, by opisać dotychczasową podróż, która, jak to podróż, donikąd nie doprowadziła. Wszystko jest tu tak samo bez znaczenia, wszystko tkwi w chaotycznej wizualizacji kompleksów, mitów, stereotypów. Przekopywanie stajni Augiasza odbywa się jednak z niesłychaną energią i właśnie ta energia niesie czytelnika przez słowa, które zamieniają się w obrazy.
Maciek ucieka z pracy, ucieka z domu, ucieka z rzeczywistości. Follow the white rabbit. A Białystok przemienia się w Matrix. Ktoś jest strażnikiem progu, ktoś jest mentorem, ktoś staje na przeszkodzie. Jak w klasycznym RPG. Tyle że ten erpeg nasz swojski, siermiężny, katopolski. Całkiem nieatrakcyjny z tymi symbolami- atrybutami zdobywanymi co chwilę, by móc przejść dalej. Chciałoby się powiedzieć – jaki kraj taki erpeg. W każdym razie nic z Wiedźmina.
„Niehalo” to powieść szczeniacka do tego stopnia, że znajdziemy tu nawet masturbacyjno-falliczne wynurzenia. Nic nie szkodzi. To proza żywa i anarchistyczna. Jak rozkopany fryz, który nie ulega grzebieniowi. Szczera i autentyczna. „Niehalo” - prawdopodobnie najlepsza powieść Ignacego Karpowicza.

poniedziałek, 29 lipca 2013

Recenzja książki "Zamieć" Władimira Sorokina wyd. Czarne

                                                                            oficrec
                                                                         

Droga w bieli

Biel. To taka opowieść, że prawie niczego nie widać. Co jakiś czas tylko ze śnieżnej zamieci wyłaniają się dziwne postaci, które nikną za chwilę w białym tumanie. Taka właśnie jest sceneria powieści Władimira Sorokina „Zamieć”.
Doktor Płaton Ilicz Garin usiłuje dotrzeć ze szczepionką do wsi, gdzie panuje tajemnicza epidemia,  wskutek której ludzie zamieniają się w bestialskie zombie. Zamieć skutecznie niweczy plan lekarza. Droga, którą podąża samopędem, czyli  prawdopodobnie saniami zaprzężonymi w mikro-koniki wraz z wioskowym głupkiem Chrząkałą, raz po raz ginie przysypana śniegiem. A na drodze pojawiają się witaminderzy z piramidami dużej mocy, olbrzym pijany  i  zamarznięty, panujący we wszechświecie Chińczycy. A droga ginie, prowadzi do nikąd, utopiona w śniegu dującym zewsząd.
Mroźny oniryzm Sorokina pokazuje świat obcy, dziwny, bez celu. Wszystko tu wyłania się w nieprzewidywalnym, groteskowym obrazowaniu z chaosu symbolizowanego przez śnieżycę. Gdyby ktoś  zechciał nakręcić wierną adaptację filmową powieści, nie miałby trudnego zadania – tylko urwane dialogi, toczone mozolnie w zasypanym bielą krajobrazie. Niczego nie widać, ledwie zarysowane cienie postaci w mlecznej mgle.
Władimir Sorokin jest w Rosji pisarzem uznanym, świadczą o tym nagrody, których jest laureatem – powieść „Zamieć” otrzymała rosyjską Nagrodę Bookera. A powieść to bardzo hermetyczna, mocno rosyjska w klimacie, ale dziwny świat Bułhakowa czy Gogola z ludowych opowiadań, wydaje się być o wiele bliższy, lepiej rozpoznany przez polskiego czytelnika. „Zamieć” będzie wymagać przy lekturze dużo większej otwartości, gotowości wejścia na obszary wcześniej nie rozpoznane i poddania się śnieżnemu klimatowi, a o to nie będzie łatwo – książka w swym skromnym rozmiarze 180 stron nie daje szans na kontemplowanie białej scenerii.
Ale pewnie taki właśnie jest literacki zamysł Sorokina – gubić tropy, zasypywać ścieżki, kręcić się w kółko w świecie, gdzie niby wszystko znajome, a jednak tak bardzo dziwne i obce. Cóż – jest to na pewno książka dla spragnionych inności. Tych zapraszam do brnięcia przez śnieżne zaspy.

czwartek, 25 lipca 2013

Recenzja książki "Ostatni samuraj. Rozmowy o generale Petelickim" - wyd. Czarna Owca

Dorzynanie watahy

                                                               lubimy czytać - ofic rec
„Dorżnąć watahę” - te, jakże brzemienne w skutki, słowa, wypowiedział pod adresem polityków PiS-u Radosław Sikorski, obecny minister spraw zagranicznych. Czytając rozmowy o generale Petelickim, zgromadzone w książce „Ostatni samuraj” autorstwa Anity Czupryn i Doroty Kowalskiej, słowa te wracały do mnie nieustannie.
Generał Sławomir Petelicki – pomysłodawca i pierwszy dowódca jednostki wojskowej GROM, brał udział w wielu akcjach specjalnych, z czego najbardziej znane były akcje na Haiti i w Iraku. Po przejściu na emeryturę zajmował się działalnością doradczą, do końca zaangażowany w sprawy obronności państwa polskiego. Po katastrofie smoleńskiej zaczął ostro występować przeciwko chaosowi i anarchii, jaka od dłuższego czasu panowała w polskiej polityce, a spowodowana była nieustannymi konfliktami na szczytach władzy – głównie eliminowaniem i marginalizowaniem wpływów polityków prawicy. Generał Petelicki stał się także ofiarą tych działań. Odszedł 16 czerwca 2012 roku – oficjalna przyczyna śmierci to samobójczy postrzał w głowę.
Wśród rozmówców Anity Czupryn znajdziemy nazwiska sławnych ludzi, jak Maryla Rodowicz, Daniel Olbrychski, ale także ludzi, o których nie słyszeliśmy zbyt wiele – najbliższa rodzina, koledzy z pracy, ludzie , których poznał przy różnych okazjach. Obraz człowieka, jaki wyłania się z tych rozmów, jest w istocie złożony. Oczywiście jest to pewna próba odpowiedzenia na pytanie o przyczyny dramatycznego kroku generała Petelickiego. Wizerunek portretowany przez rozmówców idzie jednak dalej – życie generała Petelickiego staje się zwierciadłem dla współczesnych, którzy muszą przed tym dramatem obnażyć swoje prawdziwe oblicze.
Przyczyny samobójstwa – większość rozmówców nie ma wątpliwości, co spotkało bohatera książki – to: alzheimer, choroba ojca, impotencja, przerośnięte ego. Są na szczęście tutaj i tacy, którzy powstrzymują się od jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o ostateczny wybór generała. Tych słucha się najciekawiej, bo starają się zrozumieć złożoność ludzkiej psychiki wobec tak bezwzględnych sił oddziaływania, na które narażony był bohater rozmów.
Najbardziej przeraziło mnie to, co mówił Paweł Graś, obecny rzecznik rządu. Z rozmów wynika, że przez wiele lat był w dużej zażyłości z generałem. Jego wypowiedź to mistrzostwo uników, zwodów, powierzchownych stwierdzeń – jakbym oglądał program Lisa. Słowa, które odczłowieczają, słowa, które są tylko „piarowskim pokerem”. Tak wobec generała musiało dystansować się wielu wcześniejszych „przyjaciół”, którzy nie chcieli się narazić.
„Mowa nienawiści”. Nienawiści w białych rękawiczkach. Daniel Goldhagen w swojej monografii „Wiek ludobójstwa” wymienia masowe mordy jako jeden z rodzajów eliminacjonizmu, który jednak może przybierać najbardziej wyrafinowane i wyszukane formy, jeśli stanie się metodą działania doskonale przeszkolonej armii socjotechników. Goldhagen mówi o demonizowaniu, o tworzeniu wizerunku wroga, potwora, który zagraża panującemu porządkowi. Przyjrzyjmy się językowi, retoryce dzisiejszych polityków, którzy stoją u steru władzy. „Faszyści”, „mohery”, „wataha” - to tylko nieliczne i najłagodniejsze określenia, które zabijają klimat dialogu. Bo demokracja, jeśli demokracją ma pozostać, musi być kulturą dialogu.
Generał Petelicki, z „Rozmów...” wynika to jednoznacznie, został odstawiony na boczny tor. Jego historia reprezentuje los wielu, którzy z dnia na dzień stali się niepotrzebni na naszej ukochanej „Zielonej Wyspie”.
A jednak często jest,
że ktoś słowem złym
zabija tak, jak nożem.

Czesław Niemen „Dziwny jest ten świat”

poniedziałek, 22 lipca 2013

recenzja "Norte" Lava Diaza

RASKOLNIKOW NIENAWRÓCONY

Edytuj artykuł
Nikołka to w "Zbrodni i karze" postac drugoplanowa. Tak zwany "jurodiwy" - boży pomyleniec. Lav Diaz w swoim najnowszym filmie "Norte, koniec historii" uwypukla właśnie tę postac, Raskolnikowa zostawiając w amoku bezdennej rozpaczy.
Nawiązania do dzieła Dostojewskiego są dośc wyraziste, chocby poprzez ukazanie postaci złej lichwiarki. Nie mogę, nie powinienem zdradzac nawet tego, bo dla filipińskiego reżysera moment krytyczny nie następuje w 25 minucie jak w hollywoodzkich produkcjach, ale gdzieś po około dwóch godzinach.
Filmy Lava Diaza znane są z tego, że są długie - tzn. trwają koło 10 godzin, wszystko dzieje się w czasie rzeczywistym,(jak bohater ma przejśc 300 metrów, to idzie trzysta metrów) zdjęcia są czarno-białe. W stosunku do wcześniejszych dokonań Diaza, "Norte" to prawdziwy film akcji - jest kolorowy, trwa "tylko" 250 minut, reżyser skraca do minimum sceny (np. kury po podwórku nie chodzą przez 20 minut, ale przez raptem 5).
nowehoryzonty.pl
W tej "dynamicznej" konwencji zostaje opowiedziana niemal biblijna przypowieśc o roli zła w świecie. Diaz nie daje łatwych recept na zwycięstwo dobra. Nie ma wątpliwości, że wkroczenie na ścieżkę zbrodni spowoduje u jednego z bohaterów całkowite zatracenie się w emocjonalnym chaosie. Z drugiej strony - na zasadzie kontrastu - mamy przykład postawy konsekwentnego trwania w dobru. Drugi z bohaterów jest ukazaniem naśladowania Chrystusa. Zostaje niewinnie oskarżony, oszukany przez władze, gnojony w więzieniu, jednak nie traci wiary w dobro. Ostateczny ból nie złamie jego postawy, a nawet ją uświęci. Bowiem droga oświecenia wiedzie u Diaza poprzez cierpienie. Jest to zapewne również odpowiedź na temat sytuacji, w jakiej znajdują się ludzie w ojczyźnie Diaza, jednak  nie mam na ten temat  żadnej wiedzy. Niemniej jest to obraz działający, dzięki odwołaniu się do "Zbrodni i kary", w sposób uniwersalny i na płaszczyźnie powierzchni czytelny dosyc dobrze dla Europejczyka.
nowehoryzonty.pl
Oglądając filmy Lava Diaza uświadamiamy sobie jak nudne, mozolne, ciężkie, a jednocześnie absolutnie magiczne i unikatowe jest nasze istnienie. "Norte, koniec historii" to film, który ze względu na wielopłaszczyznowośc, indywidualny, bardzo osobisty styl reżysera, wagę podnoszonych tematów można uznac za skończone arcydzieło, jedno z niewielu we współczesnym kinie.

sobota, 20 lipca 2013

"Hitler, film z Niemiec" Hans-Jurgen Syberberg - najważniejsze wydarzenie NH13

KAŻDY MA W SOBIE COŚ Z HITLERA

7 i pół godzinny film o Hitlerze. Hitlerze w naszych głowach, Hitlerze w Niemcach. O jego pozostałościach w świecie, w pop-kulturze. w pewnym sensie jego zwycięstwie. Nauczył wielu. Socjotechnicy-socjopaci. Byle zostac Bogiem.
Forma teatralnego przedstawienia składającego się z nazistowskich monologów. Obraz mniej ważny, bo to film o mocy słowa. Syberberg mówi - wszystko zaczyna się od słów. Od snów o potędze. Potem wystarczy przejśc do czynów i byc konsekwentnym. Nie cofnąc się przed Niczym. Byc człowiekiem sukcesu. Zdążającym , nieważne gdzie, ku Niebu, ku Piekłu. Wie Hitler.
Wegeterianizm Hitlera. Zen Himmlera. Paradoksy mrocznej, germańskiej duszy. Wyrastają z mrocznego lasu sagi o Nibelungach.Z poezji romantycznej. Muzyki Wagnera. By unieważnic wszystko. By skazic cywilizację Europy, która postanowiła przejśc od sztuki do dzieła. By pokazac jak geniusz jest nic nie wart.
Ale dalej w tym tkwimy. Wymyślamy dalej swoje koncepcje, gdy dzieło ważniejsze od wartości.
Patrzę na jego aryjskie rysy, gdy przemawia w TVN 24, przekonany o swojej racji. Poza moralnością. Kolejny w panteonie. Byle byc u władzy. Duma i ambicja. Makbet nie cofnie się przed Niczym. Ta bajka się nie skończyła.

sobota, 13 lipca 2013

Nowe Horyzonty - plan

Tradycyjnie czas będę poświęcał na warsztaty Letniej Akademii NH- w tym roku spróbować chcę animacji. Będą też wykłady, obiecuję sobie wiele po wykładzie o nowym kinie rosyjskim, ale ze względu na hitlera chyba odpuszczę. W ramach warsztatów będzie też projekcja "Płynących wieżowców" i spotkanie z reżyserem Tomaszem Wasilewskim. Program bogaty niezwykle, ale trzeba znaleźć czas na filmy.

W piątek, na otwarcie film Vic+Flo Denisa Cote. Wstyd, ale nie znam filmów tego reżysera. Seans powinien skończyć się około 20.30, więc szybko na projekcję "Płynących wieżowców" Wasilewskiego - jest to także film konkursowy. Kechicha na razie odpuszczam. Zwycięzca Cannes szybko dotrze do kin.
                                            Vic i Flo zobaczyły niedźwiedzia - nowehoryzonty.pl
W piątek odpuszczam niestety wykład o kinie rosyjskim, a lepienie filmów zostawiam na wieczór, ale chciałbym znaleźć czas na 7 godzinny film Syberberga o Hitlerze - taki eksperyment
                                          Hitler - nowehoryzonty.pl

 o ile starczy sił po lepieniu filmów to wciągnę dziwne, cyberpunkowo pokręcone, japońskie "964 Pinokio"

                                             japoński Pinokio - nowehoryzonty.pl

W sobotę konkursowy "Lewiatan", bo szukam artystycznych dokumentów i bardzo bym chciał imponującego wizualnie "Glotziusa..." Greenawaya.
                                         Lewiatan - nowehoryzonty.pl
                                       
                                         Glotzius - nowehoryzonty.pl
Wieczorem spotkanie Filmasterów = must być.
Niedziela to największy dylemat, bo muszę zrezygnować z nowego filmu Lava Diaza. Odpuszczam też polecany przez Esme  dźwiękowy horror "Berberian Sound Studio" i czekam na zagadkowy artystyczny esej "Błyskawica" - mówią, że na dwoje babka wróżyła, ale lubię kicz zresztą.
                                          "Błyskawica" - nowehoryzonty.pl
Wieczorem nocne szaleństwo w stylu cyberpunk z Wernerem Fassbinderem w roli głównej - "Świat na drucie".
W poniedziałek zaczajam się na "Znikające fale", bo film litewskiej reżyserki zapowiada się intrygująco.
                                             nowehoryzonty.pl
Potem chyba post jakiś tam komentarz Żiżka w dokumencie "Perwersyjny przewodnik po ideologiach".i jak nie "Raj: wiara" Seidla to koncert Mike'a Pattona z zespołem Tomahawk.
Na zakończenie z rana wtorkowego czesko-slowackie "Nowe życie'. I nie do domu, ale krążyć po okolicach i może wrócić na coś jeszcze jak jastrząb.


wtorek, 9 lipca 2013

Recenzja książki Ziemowita Szczerka "Przyjdzie Mordor i nas zje" - Ha!art

                                                                     ofice rec LC

Od czasów Mickiewicza minęło sporo czasu, a my, Polacy, ciągle chcemy podróżować na Wschód, nad Dniestr, na Krym. Ciągnie nas też ten polski Lwów, który polski nie jest od pół wieku z górą. Ciągnie nas Rosja zimna i biała. Ale dlaczego nas ciągnie? Odpowiedzi na to pytanie poszukuje Ziemowit Szczerek w książce „Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian” wydanej przez Ha!art, w której opisuje swoje podróże po Ukrainie.
Po co jeździmy na ten „Dziki Wschód”? Jakich odpowiedzi oczekujemy od wschodniego człowieka? Z jednej strony zapatrzeni w model zachodni, modlący się do niego, a z drugiej niepewni kim właściwie jesteśmy. Stasiuk zaczął ten cały „taniec z demoludami”, dochodząc do wniosku, że na co mu się tłuc po Afrykach, jak może swoim stuningowanym trabantem zwiedzić państwa byłego Układu Warszawskiego, opisać cały ten syf i się nim poetycko pozachwycać. Ech, duszo słowiańska – nie dość ci śródziemnomorskiego ładu, niemieckiego ordnungu, kultury wysokiej i uformowanej. Musisz ty brnąć przez te śmieciowe wysypiska i umowy, przez te krainy wschodniego bezprawia, by dać jeść swym słowiańskim trzewiom.
Uważam, że autorowi o wdzięcznym, słowiańskim imieniu Ziemowit udało się wdzięcznie i po słowiańsku rozprawić z mitem nostalgii, który od jakiegoś czasu funkcjonuje w naszej kulturowej zagrodzie, a mitowi owemu czapkują tacy pisarze jak Stasiuk, czy Rylski. Mit to zresztą, jak to mit, do cna fałszywy, bowiem podszyty poczuciem wyższości, że się jest Europejczykiem, członkiem Unii, jakby było to przepustką do jakiegoś ekskluzywnego grona wniebowziętych. Szczerek wszystkim takim westchnieniom pokazuje reporterski środkowy palec i nie pozostawia złudzeń – mentalnie bliżej nam do separatystycznej republiki Naddniestrza, niż do niemieckiego porządku.
Uderzyło mnie to już parę lat temu. W czasie lektury książki niemieckiego reportera Wolfganga Buschera „Berlin-Moskwa. Podróż na piechotę” zobaczyłem jak autor, przekraczając granicę niemiecko-polską, wkracza w krainę syfu, który najlepiej uwidacznia zdjęcie na okładce – porozjeżdżane błocko, które udaje drogę, a na horyzoncie smętne i bez ładu porozrzucane chałupy. Polska prowincja, ruska prowincja, ukraińska prowincja? Jeden czort, jeden Mordor. I taki anty-sielski obraz szczerzy kły z książki „Przyjdzie Mordor i nas zje”. Oj, zje nas niechybnie! A może już zjadł? Pól wieku post-komuny płynie w naszej krwi i o ile takim Węgrom czy Czechom transfuzja się powiodła, o tyle porządny słowiański typ unika lekarza jak diabeł święconej wody.
„Sławianie, my lubim sielanki”, szydził ojciec wszystkich poetów. Ta „sielanka” ulepiona z błocka, pleśni i psiej kupy - zdaje się mówić Szczerek - z mentalności samodierżawia i pogardy, gdzie garstka oligarchów bawi się ze społeczeństwem w grę pozorów. Ta sielanka to iluzja samozadowolenia, ze dobrze nam w tej brei, bo ona nasza, polska, słowiańska. I nikt nam jej nie odbierze!

niedziela, 30 czerwca 2013

Recenzja książki "Zdarzyło się pierwszego września" wyd. Słowackie Klimaty

Pokręcone jak Mitteleuropa



oficrec



30 lat, rok po roku, wywołane na kartach powieści z życia czwórki mieszkańców Europy Środkowej – Węgra, Żyda i Czecha, którzy rywalizują co roku o względy pięknej Słowaczki, Marii. Akcja powieści Pavola Rankova „Zdarzyło się pierwszego września” zaczyna się w 1938 roku, a kończy w 1968. Te dwie ważne dla naszej części Europy, ale i całego świata, daty stanowią klamrę dla opowieści o miłości, historii, polityce, ale także o bezwzględnych trybach historii, które wciągają ludzi, pragnących jedynie normalnie żyć. Widać, że zamiar, jaki towarzyszył  napisaniu powieści, był bardzo ambitny. Takie dalekosiężne zapędy autorów, tworzenie syntetycznych fabuł, wiążą się z ryzykiem popadnięcia w epicką megalomanię. Czy Pavolovi Rankovovi udało się tego uniknąć?
Powieść słowackiego pisarza jest w istocie romansem, historią o dojrzewaniu czwórki przyjaciół i ich sercowych perypetiach. Tłem dla tej historii są historyczno-polityczne przemiany, które determinują życie bohaterów. W tym kontekście „Zdarzyło się pierwszego września” można odczytać jako powieść o ograniczeniu ludzkich wyborów, które nie pozwala rozwinąć się wolności. Jest to doświadczenie bardzo charakterystyczne dla części Europy i świata, w której przyszło nam żyć. Warto przypomnieć o formule „ketmana”, którą w swoim eseju z tomu „Umysł zniewolony”, prezentował Czesław Miłosz. „Ketman” to skorupa, pod którą „zniewolony” ukrywa swoje prawdziwe myśli i uczucia, a życie staje się grą prowadzoną z totalitarną władzą.
Rankov nie ocenia swoich bohaterów. Pozwala im na swój sposób walczyć o przetrwanie w tej pokręconej Mitteleuropie i szukać szczęścia. Owe momenty szczęścia płyną tutaj z relacji z innymi ludźmi, przyjaźni, miłości w swych różnych odmianach, trosce o los drugiego człowieka mimo wszechobecnego terroru i aparatu przemocy. Pisarz pragnie w ten sposób rozgrzeszać niektóre wątpliwe postępki swoich bohaterów. Mówi czytelnikowi, że żaden ludzki wybór  nie jest do końca wynikiem wolnej postawy. Tego niestety uczy nas historia narodów Europy Środkowej. Nieustanna walka o zachowanie wewnętrznej autonomii, świadomość potrzeby kompromisu, by ocalić siebie i najbliższych w świecie odebranej tożsamości. Bo tożsamość to drugi ważny temat powieści „Zdarzyło się pierwszego września” - przypomnienie, że budując „nowy, wspaniały świat”, nie wolno zapominać o historii i tradycji.
Ale są oprócz głównego wątku fabularnego prawdziwe „mitteleuropejskie” smaczki. W momentach przełomowych dla powieści pojawiają się wizyjne, groteskowe scenki, w których główna rola przypada mrocznym postaciom z czecho-słowackiej historii – zobaczymy Josefa Tiso, Klementa Gottwalda czy Antonina Novotnego, stojących w obliczu swych „wielkich” wyborów. Jak pisał Bohumil Hrabal: Czesi to śmiejące się bestie. Ale nie tylko Czesi. „Mitteleuropa” to tradycja Kafki, Haszka, Ionesco czy Mrożka, „Mitteleuropa” to stolica literackiej groteski. Nawiązanie do tej spuścizny to największy walor tej powieści.

środa, 26 czerwca 2013

Recenzja książki Cormaca McCarthy'ego "Sodoma i Gomora" Wydawnictwo Literackie


oficjalna recenzja

Świat wartości minionych


To już ostatni tom „Trylogii Pogranicza” autorstwa Cormaca McCarthy'ego. Tytuł  ostatniej części - „Sodoma i Gomora” - obiecuje wiele, jednak przewrotność amerykańskiego pisarza nie zna granic. „Sodoma i Gomora” to najspokojniejsza powieść tego twórcy. Po piekielnych wizjach znanych chociażby z „Krwawego południka” moglibyśmy spodziewać się w zwieńczeniu „Trylogii” czegoś w rodzaju hekatomby, której jednak nie zobaczymy w „Sodomie i Gomorze”. Jak powszechnie wiadomo nie od dziś „z Sodomy do Gomory jedzie się tramwajem”, więc bileciki do kontroli, wsiadamy i jedziemy – przez Teksas, przez Meksyk, przez „cormacowski świat”, gdzie cały czas liczy się to, co już dawno liczyć się przestało.

Jak spotkali się tutaj John Grady i Bill Parham, główni bohaterowie „Rączych koni” i „Przeprawy”, nie wiemy. Wiemy, ze pracują razem na rancho i obaj świetnie znają się na koniach. John zna się trochę lepiej. Obaj chadzają czasem do teksańskich burdeli, ale tylko Bill zakochuje się w pięknej Magdalenie, dziwce i epileptyczce w jednym. Problem polega na tym, że w Magdalenie kocha się też meksykański alfons Eduardo, który przy okazji uważa ją za swoją własność. Jeśli znacie Państwo dwie poprzednie części, to wiecie, że nie będzie wesoło, bo John nie odpuści samemu diabłu.
Mamy zatem klasyczny westernowy romans. Akcja sunie powoli, jak wóz pionierów przez prerię. McCarthy wiele miejsca poświęca temu, co w całej „Trylogii” wydaje się najważniejsze, czyli opisom kowbojskiego życia i miłości do koni. I dopiero pod koniec mamy ten „cormacowski” crème de la crème – epilog, który jest filozoficznym zanurzeniem w oparach onirycznej duchowości, gdzie mit i wizja tworzą archetypiczne obrazy. Więcej nie zdradzę.
 „Trylogią Pogranicza” rządzi nostalgia za prawdziwym światem i prawdziwymi ludźmi. Jest to na ogół świat bardzo realny i skonwencjonalizowany. Jednak to co najistotniejsze dzieje się gdzieś pod progiem rzeczywistości, na załamaniu tego, co realne i tego, co duchowe. Cechą wyróżniającą prozę Cormaca spośród innych pisarzy jest umiejętne balansowanie na granicy tych dwóch światów. Jednak niewątpliwe pierwszeństwo przypada tutaj temu, co budzi się nieraz złowrogo w ludzkich snach. Ta głęboka intuicja, że zło żyjące w człowieku przybywa z odległych prazakątków ludzkości, mówi nam także o potrzebie tożsamości. Bez tego walka ze złem - tego i nie tego świata - jest niemożliwa. Mówi nam Cormac.








niedziela, 23 czerwca 2013

I po frytce

Doczekaliśmy się festiwalu  plenerowego, letniego z prawdziwego zdarzenia. Przeniesienie imprezy z alei frytkowej na Promenadę to był strzał w dziesiątkę. Ładnie tam. Podoba mi się ten tłum sunący pomiędzy kafejkami, parasolami z piwem. Tak powinno oddychać miasto wieczorową porą.

Ładnie było słychać i dobry pomysł, żeby najpierw koncertować w amfi, a na drugi dzień na parkingu. Dużo miejsca. Można było się ulokować z piwem albo bez. Nikomu to nie przeszkadzało chyba. No i ochrona nie głupiała jak w zeszłym roku, mimo że Styks. Ktoś im chyba powiedział, że mają ochraniać a nie wkurzać ludzi, chociaż jak widzę te  skinowskie łby, to i tak zastanawiam się, kto ich tam przyjął. Ale czort, dobre były koncertasy.

W piątek jacyś hipstery ze Szwecji zdajesie, Mamafoka jakoś tak. Wielu sie podobało, Adam powiedział, że to postrock. A ja post to tylko w Wielki Tydzień. A ze słuchu to byli  podobni zupełnie do nikogo. Takie bala bla bla. Na ich koncercie pomarzyłem, żeby choć na moment przenieść się do Jaworzna na Metalfest, bo tam akurat Sodom i chłopy jak dęby z gitarami, a nie jakiś unisex. Za to Julia Marcell jak najbardziej. Taka podkręcona rockowo Bjork, więc był też i czad.

W sobotę było czad z powodu Marii. Super koncert. Ta płyta pozwoliła mi przetrwać i wielka radocha, że mogłem jej posłuchać na żywo, bo zagrała ją Maria od początku do końca. Pięknie brzmiał jej głos w pięknych tekstach. Kim Novak rozczarował mnie do tego stopnia, żem myślał, że to Lewe łokcie. Tzn. gitarki spoko, ale teksty ze słów to raczej podobne zupełnie do niczego. Może jakby śpiewali po angolsku jak Julia to byłoby im na lepsze, a tak to po cholerę się demaskować. I strasznie się się podjarałem The Whip - niby tekno, niby klabing, ale z takim rockowym pazurem, że ho. Wysłuchałem do końca, choć już ciężko było  mi stać.

No to teraz może być już tylko lepiej, tak myślę o przyszłorocznej imprezie. To miasto na to zasługuje. I skoro daliście nam igrzyska, dajcie jeszcze chleba i będzie gitara. Lubię patrzeć jak moje miasto oddycha, jak żyje.