Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 26 marca 2012

Brnąc pod tekstu prąd

officjal rec
Jeśli chcemy mówić o przyjemności lektury w kontekście „Finneganu trenu”, to, będę szczery, jest to przyjemność płynąca z masochistycznych skłonności, które być może drzemią w każdym z nas. Podczas lektury miałem pragnienie zawołać: „Zmasakruj mnie, książko!”. Taki się czuję wobec ogromu „Finnegan Wake” mały, a z drugiej strony ten językowy labirynt wciąga i nie pozwala się uwolnić. Brnę więc słowo po słowie, zdanie po zdaniu, wierząc, że może kiedyś uda mi się zbliżyć do głębokich pokładów znaczeń tekstu Joyce’a.
Kiedyś przypadkowo na kanale „Kultura” zobaczyłem performance Piotra Żylińskiego, który czytał przez ponad godzinę „Transatlantyk” Witolda Gombrowicza i popijał przy tym jakiś tajemniczy płyn z dużej karafki. Z czasem czytanie zamieniało się w coraz większy bełkot, ale jaki był koniec eksperymentu niestety nie wiem, bo usnąłem – program nadawany był późną porą. Chodziło mi po głowie, że skoro ballada „Finnegan Wake” z 1850 roku to historia lubiącego whisky Tima Finnegana, który spadł po pijanemu z drabiny, zabił się, ale powstał, to może jest to właściwy trop, by pojąć świat Joyce’a. Nabyłem zatem irlandzką, a jakże, whisky, zamroziłem lodu i, po rozmaitych próbach wokalnych z czytaniem tekstu, które mnie zadowoliły tylko częściowo, rozpocząłem eksperyment. Nie chcę w tym miejscu zachęcać do niecnego procederu spożywania alkoholu w czasie lektury „Trenu”, ale zapamiętałem wrażenie oświeconego stanu umysłu, gdy menisk brązowego płynu w butelce przekroczył połowę objętości Jamesona. Miałem przygotowane do dzieła swoje ulubione pióro – dużego Watermana, którego otrzymałem kiedyś od pięknej kobiety – i zacząłem notować. Z każdą kolejną szklaneczką szło mi lepiej i jasność była większa w mojej głowie - do tego stopnia, że nawet nie wiedziałem, kiedy przytuliłem czoło do chłodnego pulpitu biurka i zasnąłem snem sprawiedliwego.
„I get knocked down, but I get up again. You’re never gonna keep me down” – śpiewał zespół Chumbawamba w piosence “Thubtumping”. Może i o to chodziło w historii z Timem Finneganem. Zostałem pokonany, padłem, rzec można, ale się podniosłem. I mimo bólu dojmującego, sięgnąłem po zapiski z mojej nocy nad „Finneganów trenem”. I nic zgoła z nich nie pojąłem. Litery składały się tam w wyrazy, przy których tekst Joyce’a to szczyt przejrzystości, a z czasem zmieniały się w wykres podobny do zapisu elektroencefalogramu, co też, jeśli ktoś ma ochotę, można interpretować symbolicznie jako zrobienie wody z mózgu, obraz totalnej paranoi, w jaki wpędził mnie alkohol i lektura Joyce’a. Proszę zatem moje czytelnicze eksperymenty potraktować jako przestrogę, że „Finneganów tren” i irlandzka whisky, to nie jest bezpieczna mieszanka. Ale że moja mentalność kaskadera każe mi brać na barki coraz większe wyzwania, to już kombinuję, jak się łączy irlandzka proza z polskim, czystym żytem w płynie. Wszak bliskość tych dwóch nacji nie podlega dyskusji.
Oczywiście cała powyższa historyjka to unik, bo cóż mądrego można napisać o dziele Joyce’a? Przeczytałem kilka mądrych analiz i pomyślałem, że to trochę jak o filmach Jodorovskiego wypowiedział się Arabal, że gdyby zrozumiał jego filmy, to by mu się przestały podobać. Właśnie tajemniczość tekstu, gra językowa, polegająca na zejściu do nieprawdopodobnych pierwotnych lingwistycznych form, do jakiegoś ultrajęzyka wraz z graficznym gestem, może czytelnika urzec jako sama w sobie. Poczuć ten szum, bełkot, ten wszech język, wypływający spod racjonalizmu, a przede wszystkim spod pragmatyzmu, który skazuje komunikat na sprowadzenie jedynie do funkcji użytkowej – oto co może najważniejsze w czytaniu „Finneganu trenu”. To zdaje się sam Joyce powiedział, że o ile „Ulisses” jest powieścią dnia, o tyle „Tren” jest „powieścią” nocy. Idąc tą pijacką alegorią, którą zastosowałem powyżej, wyobrażam sobie „Finnegan’s Wake” jako karczmę u stóp wieży Babel; karczmę, gdzie mieszają się w nocnym gwarze dźwięki, znaki, słowa i litery. Po środku tej karczmy siedzi Joyce i zamiast wyłapywać sensy, zapisuje szum – szum, który ma początek w Zatoce Dublińskiej, gdzie pojawia się jako początek i koniec Budowniczy Finnegan, gdzie pojawia się mowa jako ojczyzna i narodowy mit, a wszystko wyłania się z boskiej magmy słowa, słowa mającego moc tworzenia, słowa stojącego u zrębów każdej cywilizacji.
Co do przekładu, to wiem, że Krzysztof Bartnicki wykonał niesamowitą pracę, próbując zbliżyć polszczyznę do języka Joyce’a. Dzięki temu olbrzymiemu wysiłkowi możemy dziś poczuć tę niesamowitą językową ucztę. Nie zamykam sobie drogi do pojęcia „Finneganów trenu” i czekam na książkę, która opisze i przybliży nam świat myśli Joyce’a ( zapowiedź takiej książki – przypisu autorstwa Bartnickiego i Katarzyny Bazarnik już istnieje). Ale póki co – pozwólcie mi radować się tym brzmieniem, tym słowem abstrakcyjnym, tą literaturą w stanie czystym i dźwiękiem. Pozwólcie mi brnąć pod tego tekstu prąd, nie wiedząc dokąd mnie on zaniesie.

wtorek, 20 marca 2012

Fałszywy dokument - detektyw Lapsus na tropie

Za początek mockumentu samozwańczo uznaję rok 1938 i słynne słuchowisko Orsona Wellesa pt. "Wojna światów" wg Herberta George'a Wellesa. Reżyser wywołał zbiorową panikę, po tym jak dokonał adaptacji powieści w taki sposób, jakby to był reportaż na żywo z nalotu Marsjan. Od tego czasu dokument i fikcja zaczęły nam się mieszać kompletnie, a dopełnieniem tego zjawiska będzie uwieńczenie mockumentalnego "Wyjścia przed sklep z pamiątkami" Oskarem za najlepszy długometrażowy film dokumentalny (http://anabee.filmaster.pl/notka/oscary/).Mockumenty to fikcyjne filmy udające rzeczywistość. Ten gatunek od pewnego czasu jest dosyć popularny. Chciałbym tutaj zwrócić uwagę na to ciekawe zjawisko.

Formę mockumentalną szczególnie upodobali sobie twórcy horrorów. Pewnie takim radiowym przypadkiem jest właśnie "Wojna światów", bo udawanie dokumentalnej rzeczywistości świetnie się sprawdza, jeśli chodzi o straszenie ludzi. "Blair Witch Project", "Rec" czy słabe "Paranormal Activity" są na to najlepszymi dowodami. Ale mockumenty to nie tylko filmy grozy, mamy mockukryminał - "Człowiek pogryzł psa", mockukomedie - "Borat' albo "Bruno", mockubiografię - mistrzowski "Zelig" Woodego Allena czy "Zagadka Gertrudy Stein" ( film niejakiego Phillipe'a Mory, stawiający tezę, że Gertruda Stein żyje i odżywia się odmładzającymi roślinkami w Himalajach; swoją drogą najgorszy film zeszłego roku, nawet WCK nie wytrzymało konkurencji).
Ale póki Sasha Baron Coen jest Boratem, Johnattan Bell Alicją B. Toklas - przyjaciółką Gertrudy Stein z filmu Mory, a Benoit Poelvoorde odgrywa tylko diabolicznego zabójcę Bena, to jeszcze wszystko gra. Gorzej się robi, gdy Jaromir Nohavica w "Roku diabła" to Jaromir Nohavica, a Banksy to Banksy (chyba że wcale nie!).
Peter Zelenka zrobił coś takiego już na studiach - bohaterami filmu "Mnaga - Happy End"( http://filmaster.pl/film/mnaga-happy-end/) uczynił autentycznych muzyków czeskiego zespołu, grającego alternatywną muzę, "Mnaga a Zdrop". W filmie jest ukazane jak mechanizmy show biznesu kreują gwiazdy tak zwanej niezależnej sceny - skład zespołu tworzony jest na zasadzie castingu, gdzie członków grupy dobiera się na podstawie wyglądu (tak przecież powstają boys bandy), a "muzycy" nie mają pojęcia o graniu i śpiewaniu. Zelenka rozwinął po mistrzowsku ten temat w filmie "Rok diabła", gdzie Jaromir Nohavica, Karel Plichal, Jaz Coleman (lider "Killing Joke", uważający się za Czecha), muzycy folkowego "Czechomora" , wszyscy grają tutaj siebie. Wszyscy oprócz holenderskiego reżysera Jana Holmana (gra go czeski filmowiec Jan Prent), który wyleczony z alkoholizmu poprzez wiarę przyjeżdża do Czech, aby zrozumieć fenomen, bo ponoć u naszych południowych sąsiadów leczenie nałogu jest możliwe bez udziału Pana Boga. Tutaj spotyka Jaromira Nohavicę i powstaje film-żart tak bogaty i wielowątkowy, że aż trudno uwierzyć, że to wszystko może trzymać się kupy. Jednak jest tutaj jeden element scalający - to muzyka, wspaniała, kolorowa, różnorodna muzyka.
Czy jest zatem "Rok diabła" dokumentem, mockumentem czy fabułą? Cholera wie. Jedno jest pewne - prawdy życiowej w tym filmie nie ma za grosz. Sam Nohavica mówi o swoim filmowym wizerunku tak: "Po jego obejrzeniu sam jestem zdezorientowany. Nie wiem, co mam o sobie myśleć". W "Roku diabła" obowiązuje jedynie prawda sztuki.
Okazuje się, że "Wyjście przed sklep z pamiątkami" nie jest wcale tak oryginalnym w swojej formule maksymalnego zbliżenia do rzeczywistości. Myślę, że w wypadku tego filmu głównym bohaterem nie jest ani street-art, ani postać Banksy'ego. Oczywiście bardzo istotny jest tutaj fenomen sztuki ulicznej, to na nim opiera się wizualna siła filmu - szybki puls wielkich miast i ludzie wykorzystujący wielkomiejską przestrzeń do wyrażania siebie. Jednak wg mnie głównym bohaterem jest tutaj Thierry Guetta, który zmienia się z czasem w gwiazdę street-artu Mr. Brainwasha. Kim jest Thierry Guetta, czy istnieje naprawdę? Oto właściwy trop (podobnie jak filmowiec Jan Holman w "Roku diabła"), pokazujący, że "Wyjście przed sklep z pamiątkami" to fikcja udająca dokument. Nie chodzi w tym filmie o prezentację fenomenu street-artu, ani nawet twórczości Banksy'ego, ani nawet czy bohater "Essential Killing" odnalazł się przykuty do ogrodzenia obok kolejki w Disneylandzie. Nie. Ten film jest ironicznym komentarzem do mechanizmów show biznesu. I pewnie nie miałoby żadnego znaczenia, czy to dokument, mockument, czy jeszcze co innego, ale,jak mówił Bohumil Hrabal, rzeczywistość odkręciła swoje magiczne kurki. Członkowie Akademii nominowali film Banksy'ego w kategorii dokumentu. Czym jest Oskar dla każdego filmowca, tłumaczyć nie trzeba. Zatem - czy to Banksy zakpił sobie z szacownego grona, czy oni kpią sami z siebie, czy postanowiono nagrodzić film, który nie mieści się w żadnej stworzonej przez Hollywood formule? Po raz kolejny gatunkowe, amerykańskie kino superprodukcji dostaje szyderczego kopa od ludzi nie myślących kategoriami, ile kosztował i ile zarobił dany film. Thierry Guetta znowu górą!

POWRÓT “NOCNEGO PORTIERA”

Są filmy, które dziś odczytać należy inaczej, niż ustaliła to grupa tzw. “fachowców” . Weźmy dokument Krzysztofa Kieślowskiego “Z punktu widzenia nocnego portiera”. Przyzwyczajono nas do negatywnej interpretacji postaci głównego bohatera, jako przykładu osobowości autorytarnej, odebrano mu tym samym rys indywidualności i bezkompromisowość; zrównano do pozycji policyjnego psa. Nic bardziej mylnego.


W dzisiejszych czasach, gdy samowola przekracza wszelkie możliwe normy, postać bohatera winna być dla wielu wzorem do naśladowania. Człowiek, który żąda porządku w świecie chaosu, nie może być postrzegany inaczej niż osoba wartościowa. Wiele mówiło się o niesamodzielności myślenia, wręcz zniewoleniu pokazanym w filmie Kieślowskiego, ale dokąd zaprowadziła nas ta swoboda? Do pornografii, przemocy, złodziejstwa na masową skalę – oto ślepy zaułek, w jakim utknęła nasza cywilizacja. Młody człowiek, zagubiony w cyber-przestrzeni. nie potrafi odnaleźć się w realnym świecie. Błądzi po omacku i szuka autorytetów. Dziś “Nocny Portier” to prawdziwy wzorzec w prawdziwej rzeczywistości. Przyjrzyjmy się jego słowom.
“Regulamin jest ważniejszy jak człowiek, że jak się człowiek nie stosuje, to przepada” – dziś nie obowiązują żadne regulaminy, zasady, przepisy. To świat, w którym żyć niepodobna. “Nocny Portier”, zwany dalej NP, to John Wayne końca XX-go wieku. Gdy system ładu chyli się ku upadkowi, ten czysty i zadbany pan mówi nam, że trzeba utrzymać porządek, utrzymać go za wszelką cenę.
“Ja mam zamiłowanie do tej kontroli, mam zamiłowanie kontrolować tych swoich kolegów, tych wędkarzy, zabieramy kije, mam takie hobby , do tego jestem przyzwyczajony” – kontrola jest warunkiem bezwzględnym utrzymania porządku, a tym samym warunkiem naszego bezpieczeństwa. Kontrola jest profilaktyką społecznego ładu.
“Takie dziecko (złapane na wagarach – przyp. autora) to się już boi, on się już prosi, błaga, żeby mu oddać legitymację, że on tego więcej nie zrobi... Takie dziecko dajemy, do takiego poprawczaka i to dziecko się naucza tym, i ono z tego poprawczaka wychodzi, i ono jest idealne dziecko” – powrót do tradycyjnych metod wychowawczych jest gwarantem przywrócenia porządku. Bezmyślna wolność młodych ludzi ukrócona zostanie przez dyscyplinę i wdrażanie do pracy na rzecz społeczności. Tutaj gradacja kar może przewidywać roboty publiczne jako alternatywę dla poprawczaka. Jest to drobna korekta, która nie zmienia wszakże zasadniczo słusznej idei NP.
“Mnie to się niepodobuje, że noszą długie włosy, spodnie, rozszerzane czy wąskie, włosy, brody, baki – no fakt, że ja sam noszę, to ja takiego człowieka nienawidzę” – mamy zatem uniformizację jako kolejny etap głębokiej, społecznej rewolucji. Dochodzi także samokrytyka jako ważny element uznania swojej winy. Nawet NP nie jest wolny od błędów. Każdy jest zatem zaszachowany, bo każdy ma coś na sumieniu. Nawet z pozoru niewinne “pekaesy” mogą zburzyć powszechny porządek. Wróg czyha ukryty w każdym z nas i to tutaj musimy zacząć szukać najpierw przyczyn rozkładu.
“Ja sądzę według swojego rozumu, że musi być kara śmierci, tylko w ten sposób, że taki który wykroczył toto, i zrobić, proszę pana, szubienicę, taki sąd zrobić i powiesić go, proszę pana, publicznie, dziesiątki, setki ludzi by zobaczyły...” – pewnie dzisiejszy człowiek powie, że przesada? Każdy prawdziwy porządek nie może obyć się bez ostatecznych rozwiązań. Są one gwarantem sprawnego działania systemu.
Tyle “Nocny Portier”. Co dziś jest przestrzenią, od której należy zacząć porządkować bałagan naszej rzeczywistości? Oczywiście – chaos Internetu. Dlatego z wielką radością winniśmy powitać międzynarodowy pakt, który rozpocznie zbożne dzieło likwidacji samowoli i rozpasania. Będzie to z pożytkiem dla świata, ale przede wszystkim będzie to dobre dla naszej kochanej młodzieży, dla milionów młodych ludzi, którzy nie mają dziś dobrych wzorców, które` proponowałyby właściwe schematy zachowania. Kontrola, dyscyplina i odpowiedzialność – oto słowa klucze dla moralnej odnowy współczesnego świata.
PS. Lapsus tym artykułem zgłasza akces, że przyjąłby jakąś ciepłą posadkę za cenzorskim biurkiem. Za godziwym uposażeniem oczywiście.

Jest to tekst Filmradarowy sprzed redakcji. Filmradar nr 2 - "LAPSUS FILMOWY"

wtorek, 13 marca 2012

Kompendium ludobójstwa

off recenzja

Daniel Goldhagen, autor książek poświęconych tematowi hitleryzmu w kontekście socjologicznym (m.in. „Gorliwi kaci Hitlera”), porwał się na potężny temat ludobójstwa w XX stuleciu. Ta przerażająca lektura wprowadza nas w świat zagadnień, które stworzyły cywilizacyjną traumę po nie tak odległym „wieku ludobójstwa”. Autor próbuje przeanalizować całą złożoność zagadnienia, jego ambicją jest niepoddawanie się stereotypowym poglądom i próba stworzenia syntezy, która pozwoli współczesnemu człowiekowi wyciągnąć całkiem praktyczne wnioski w odniesieniu do tego trudnego tematu.


Przyzwyczajeni jesteśmy, by problem ludobójstwa postrzegać w kontekście hitleryzmu i , będącego jego bezpośrednim efektem, Holokaustu. Daniel Goldhagen poszerza tę perspektywę – nie ogranicza swojego punktu widzenia tych spraw do Europy. Autor szacuje liczbę ofiar ludobójstwa na około 150 milionów - ofiar, które zginęły na całym świecie, także w Azji i Afryce. Ustawiając tak perspektywę patrzenia na ludobójstwo, zyskujemy szerszy pogląd, który mówi, że nie wolno nam poprzestawać na spojrzeniu tylko na to, co odnosi się jedynie do tak zwanego „cywilizowanego” świata. Dzięki poczynionym badaniom uzyskujemy pełny obraz zjawisk, związanych z problemem polityki eliminacjonistycznej w XX wieku.


W ujęciu amerykańskiego historyka sprawa odpowiedzialności za ludobójstwo wynika z podmiotowego traktowania człowieka jako istoty w pełni świadomej i odpowiedzialnej za swoje czyny. Taką wizję autor zaprezentował już w „Gorliwych katach Hitlera”, gdzie obalał pogląd o odpowiedzialności wąskiej grupy, która sterroryzowała niemiecką społeczność. W „Wieku ludobójstwa” teza ta zostaje rozwinięta – bez szerokiego poparcia społecznego, akceptacji dla prowadzenia eksterminacyjnej polityki, działania tego typu nie byłyby możliwe. Proponowany tutaj rodzaj odpowiedzialności jest odpowiedzialnością indywidualną, ale także odpowiedzialnością społeczną – ludobójstwo to nie tylko kaci, to również milczący, akceptujący świadkowie. Goldhagen uświadamia nam, że płeć, rasa, wyznanie w kontekście omawianego zagadnienia nie ma większego znaczenia. W swojej wcześniejszej książce „Niedokończony rozrachunek” poruszał on temat odpowiedzialności duchownych katolickich za aprobowanie działań, mających na celu eksterminację Żydów w Europie.


Dawid Goldhagen nie tylko stawia diagnozę dla strasznej choroby, jaka toczyła świat w XX wieku. Wskazuje też rozwiązania, które można zastosować, by eliminować z rzeczywistości to wszystko, co sprzyja powstawaniu ludobójstwa. Wskazuje tutaj na słabość ONZ, która zawiodła wiele razy przy tego rodzaju konfliktach (szczególnie mocno było to widoczne podczas wojny w byłej Jugosławii). Zmiana retoryki w mówieniu o ludobójstwie i jego sprawcach, aktywne działania w sytuacjach, gdy mają miejsce działania eliminacjonistyczne, rola edukacji w kształtowaniu poglądów, służących tolerancji i walce z ksenofobią – oto niektóre z wniosków, znajdujących się w „Wieku ludobójstwa”. Goldhagen podkreśla tutaj wagę bezpośredniej interwencji w sytuacji, gdy dany reżim narusza podstawowe, humanitarne zasady.


Oczywiście problem ludobójstwa w XXI wieku nie zniknął. Jest na świecie wiele miejsc, które mogą stać się zarzewiem przyszłych konfliktów o charakterze ludobójczym. To głównie te kraje, które nie przestrzegają zasad demokracji, które narzucają swoje ideologie obywatelom. To przede wszystkim świat radykalnych islamskich ruchów religijnych, ale także te miejsca na świecie, gdzie polityka „samodierżawia” jest cały czas aktualna. Ta książka może w swoim praktycznym wymiarze wydać się radykalna, jednak najważniejszy powinien być dla nas przedmiot refleksji, który prezentuje Goldhagen. Zofia Nałkowska pisała pełne bezradności słowa – „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Czy rzeczywiście jesteśmy bezradni? A może zbyt często pozostajemy obojętni, jakby te straszne rzeczy, które dzieją się na świecie i dziś nie były naszą sprawą.

czwartek, 8 marca 2012

O lasce

officjalna recenzja


Zbierałem ten cykl przez kilka miesięcy. Raz w tygodniu musiałem wysupłać 30 złotych polskich, by zgromadzić na półce serię „Literatura czeska”, wydawaną przez „Gazetę Wyborczą”. Teraz te siedemnaście tomów zajmuje honorowe miejsce w mojej biblioteczce, tworząc na najwyższej półce widok z czeską flagą, w który układają się grzbiety książek. Zbiór o tyle ciekawy, że oprócz wersji „literackiej” do każdego z tytułów dołączony został film, będący filmową adaptacją danego dzieła. Mogę sobie teraz czytać i oglądać do woli „klasyki” naszych południowych sąsiadów. Mariusz Szczygieł w krótkiej książce „„Láska nebeská” nie po raz pierwszy przybliża nam fenomen naszej polskiej obsesji na punkcie Czechów.
Powodem do kolejnej wycieczki autora „Gottlandu” w świat „czeskich klimatów” była właśnie wymieniona powyżej seria. Mariusz Szczygieł stworzył do każdego z tytułów „Literatura czeska” swój autorski komentarz w formie felietonu, gdzie poszczególne książki (i filmy) są jedynie pretekstem do snucia refleksji o szerszym charakterze na temat pogmatwanych, było nie było, polsko-czeskich relacji. Zadaje on pytanie o źródło naszego czechofilstwa i zastanawia się, co nas w Czechach tak pociąga, czym nas oni tak skutecznie uwodzą. Z tego co wiem, ten zabieg działa w dwie strony, bowiem także Czesi wiele rzeczy dowiadują się o samych sobie z książek autora „Zrób sobie raj” - książki Mariusza Szczygła są tam bardzo popularne. O tej wzajemnej fascynacji jest właśnie „Láska nebeská”.
Dopiero od niedługiego czasu mamy do czynienia ze zmienioną perspektywą w postrzeganiu „czeskich” tematów. Jednak mocno zakorzeniony był w naszej świadomości stereotyp „tchórzliwego czechaczka”, który stawiany był w opozycji do heroicznego Polaka, walczącego o wolność. Było w tych uogólnieniach na temat obu nacji sporo uproszczeń, a, jak wiadomo nie od dziś, uproszczenia stoją u źródeł konfliktów. Z tej charakterologicznej różnicy wynikała prawdopodobnie wzajemna niechęć, która była widoczna w przeszłości i pewnie wiele z tego stereotypowego poglądu istnieje i dziś.Mariusz Szczygieł pomaga nam już po raz trzeci uporać się z „czeskim błędem” i czyni to jak zawsze skutecznie. Nie sposób przecenić roli tego autora w sposobie patrzenia na polsko-czeskie sprawy i , co najważniejsze, na zbliżenie miedzy naszymi narodami.
Jest Mariusz Szczygieł szczególnym typem czechofila – nie lubi na przykład piwa i zadymionych knajp, gdzie toczą się te wszystkie niesamowite dysputy, o których wspominał Hrabal w swoich uroczych książkach. Autorowi jest bliżej do kosmopolitycznej tradycji Kundery, z jej zmysłowością, wyrafinowanym stylem i lampką dobrego wina. Być może ten nietypowy mimo wszystko wizerunek Czech pozwala na zdystansowanie się do utartych ścieżek w myśleniu o tym narodzie tylko w kontekście piwa i knedlików.
Zarówno seria publikacji wydana przez Gazetę Wyborczą, jak i felietony z tomu „Láska nebeská” pokazują zróżnicowanie tej kultury, że nie można jej zamknąć w jednej określonej przegródce. Na kulturę naszych sąsiadów trzeba patrzeć przez pryzmat historii, która Czechów, podobnie jak Polaków, zmusiła do przyjęcia określonej postawy, pozwalającej naszym narodom przetrwać. Dziś możemy się przyglądać sobie i uczyć dystansu do tego wszystkiego, co może być trudne, ale co stanowi o naszej tożsamości.

sobota, 3 marca 2012

Śmierć na sprzedaż. Rysiek z Klanu nie żyje.

Motto: „RIP w Pip (ciach Mańkę w piach)” Sławomir Mrożek „Tango”

Odszedł. Człowiek-ikona. Człowiek-legenda. Polak-ojciec, mąż-Polak. Uczciwy, poczciwy, swojski, przaśny jak bochen wiejskiego chleba, choć Warszawy mieszkaniec. Włączając po raz 3456 telewizor w powszednie popołudnie nie ujrzymy już jego prostej, wesołej twarzy - wzorca osobowego polskiego męża, ojca, Polaka. Po prostu Ryśka. Ryśka z „Klanu”.

Co tu dużo gadać – był Rysiek swojakiem. To był gość, z którym zamieniłbyś te kilka zdań w windzie, z którym pogadałbyś o tym jak kiepski rząd, jak drogo, jak czas zapiernicza do przodu i ani się obejrzysz, a tu całe zmarnowane życie masz za sobą. Jego żarty były jak głazy spadające na beton. Gość, z którym może śmiało zidentyfikować się 90 procent męskiej populacji w kraju nad Wisłą. Nie z jego bratem – słynnym doktorem Lubiczem - ale właśnie z tym prostym Ryśkiem. Z tą szczerą , polską, przaśną duszą trudno się zaprzyjaźnić (kto chciałby być przyjacielem Ryśka niech pierwszy rzuci kamieniem), ale nie chodzi o atrakcyjność. Dzięki Ryśkowi mogliśmy spojrzeć w lustro i lepiej zrozumieć sami siebie. Zrozumieć, że wcale nie musimy siebie lubić, żeby żyć.

Rodzino Ryśka – dziś płaczecie, ale Grażynko, czy potrafisz powiedzieć, kim był naprawdę Rysiek? Czy byłaś w stanie z kimś takim przeżyć chwile uniesień, czy wasza sypialnia zamieniała się czasami w tonącego Titanica? Przyznaj – nie było takiej opcji. Nie był Rysiek , mimo wielu jego aktywnych wariantów, Polakiem-kochankiem, wszak to oksymoron. Ale dlatego kochaliśmy jego jak siebie samego, bo był Rysiek tym Nobody, z którym każdy mógł się zidentyfikować. A relacje z dziećmi? Z „Klanu” wynikało, że Rysiek nie kumał, co jest nie tak z synem Maćkiem. W ogóle mało kumał, więc znowu był tym naszym wzorowym odzwierciedleniem. No może nie pił tak jak statystyczny Kowalski równo, ale rozumiemy, że ustawa, że nie wolno, że Rysiek pewnie smolił , ale krył się z tym umiejętnie w wypracowanym przez siebie systemie, tak jak ten polski wzorzec Everymana nakazuje i to tylko takie mrugnięcie okiem jest twórców. Nie można żyć tak jak Rysiek, być smutnym jak Rysiek, wyglądać jak Rysiek, mieć żonę jak Rysiek, i nie pić.

Rysiek miał przechlapane, fakt. Ale kto nie ma przechlapane? Rysiek był bliski naszym sercom, bo właśnie takim był wcieleniem smutku, poruty i naszej swojskiej beznadziei. Bez wszystkich czasowników na p. Znajdowaliśmy w nim przekonanie, że mimo tego całego badziewia da się jednak przeżyć jakoś kolejny nudny, szary, beznadziejny dzień. Wstać rano i jakoś pojechać dalej tą taksówką zwaną życiem, które jest jak najtańszy papier toaletowy. Ale co będzie teraz, kto zastąpi Ryśka? Mówi się ponoć o Rutkowskim, ale czy to będzie dobry ruch? Ten macho, ten męski typ będzie dla nas jakimś niedostępnym marzeniem o gościu w jedwabnej, rozpiętej koszuli. Rozumiemy, że przyszedł czas na nowy typ samca, ale kto, tak jak Rysiek z „Klanu”, ujmie się za tymi, którzy na ten szybkobieżny, nowoczesny pociąg się spóźnili.

Ale przyznajmy – śmierć jego była nam potrzebna. Jak trudno nam się przejmować przedwczesną śmiercią zagranicznych gwiazd. Przyzwyczajeni do narodowej żałoby, nie jesteśmy w stanie obyć się bez trumien, krzyży, kirów. Skoro nikt ważny nam nie umarł już prawie od dwóch lat, niech śmierć fikcyjnego Ryśka z Klanu wypełni nam tę lukę. RIP Rysiek RIP, i tak cię nie zastąp nikt.

Z bliska

Polska wiocha staje się naszym towarem eksportowym. Chcesz zainteresować zagranicznego widza, sfilmuj rodzimą prowincję, przejedź się po polskich realiach, nie pozostaw suchej nitki na brudzie, smrodzie i beznadziei tego życia. Czy z takiego założenia wyszli Anka i Wilhelm Sasnalowie – twórcy filmu “Z daleka widok jest piękny”.

Czy to film prawdziwy? Zbyt jednostronny, by aspirować do tego miana. Czy ten film to kato-polski video-art, który pokazywany w galeriach na całym świecie, będzie na tyle dziwny, że zainteresuje koneserów sztuki za granicą? Nie posądzam twórców o taki cynizm. Czy chodzi tylko o rozprawienie się z rzeczywistością, z którą artyści są związani poprzez swoje korzenie? Współczuję traumy. A może ta polska wiocha ma charakter bardziej uniwersalny? Może to zejście do pierwocin jest opisem głębszej prawdy o człowieku.

Z daleka każdy widok jest piękny. Przyzwyczailiśmy się do takiego oglądania świata, jakby obok nas nie istniały brud – ten rzeczywisty i ten przenośny syf życia. Tak jest łatwiej i taka jest klasyczna definicja sztuki, jako dążącej do piękna. Ale mnie przychodzą na myśl słowa z wiersza turpisty Stanisława Różewicza: “zbierałem tylko te owoce, co że są krwawe, zbiera się przez płótno”.

Bohaterowie filmu Sasnalów to my sami odarci z dostatku i planów na przyszłość. To ludzie żyjący tu i teraz, walczący o byt i o pokarm, którzy nie zawahają się przed użyciem przemocy, by zawłaszczyć przestrzeń do życia. Ludzie zajmują się tutaj dewastacją, bądź jedzeniem – ich działania skierowane są zawsze na niszczenie jakiejś struktury, co może symbolizować tragiczną świadomość śmierci. W tym kontekście określenie “cywilizacja śmierci” nie brzmi jak truizm. Niszczę, by przeżyć, jeśli ja nie zjem martwego mięsa, zjedzą mnie. Taka interpretacja musi skojarzyć się odbiorcy z systemem totalitarnym, w którym od moralności istotniejsza staje się siła, prowadząca do odebrania własności.

Ten totalitarny wymiar filmu to nie tylko Polska wieś, to także mieszkańcy ubogiego świata, grzebiący po śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia. Mieszkańcy filmowej wsi szukają złomu i odpadków, które pozwolą im przeżyć, szabrują mienie pozostawione przez jednego z bohaterów, szukają za wszelką cenę obcego wobec wspólnoty, którego będą mogli ograbić i spalić. W tym sensie jest to filmy o tym, kim moglibyśmy być, gdyby nie dom, rodzina, wychowanie, względny dostatek i bezpieczna odległość od sytuacji granicznych, które póki można eliminujemy ze swojego pola widzenia.

Muszę podważyć tezę o oryginalności formalnej “Z daleka widok jest piękny”. W warstwie wizualnej film jest behawioralnym zapisem egzystencji, która pozbawiona jest refleksji moralnej czy psychologicznej głębi. Taki sposób pokazywania “polskich” realiów mieliśmy okazję widzieć w “Essential Killing”, gdzie zaszczuty bohater był postawiony w opozycji do tychże właśnie biologicznych, bezdusznych tworów; podobnie jest w klasyku czeskiej nowej fali “Diamentach nocy” Jana Nemca, do którego moim zdaniem nawiązuje Skolimowski - widzimy tu młodych uciekinierów z obozu koncentracyjnego i ścigających ich mieszkańców niemieckiej wsi, którzy właśnie przez swoją anonimową bezwzględność stają się uniwersalni. Inaczej na ten problem spoglądał Milosz Forman w “Pali się moja panno”, gdzie bohaterowie, mimo że marionetkowi, są jednak ludzcy i na swój niezbyt ciekawy sposób śmieszni. Jedna scena łączy ten film z “Z daleka widok jest piękny” – pożar domu, gdzie ogniskuje się nawet nie zło, ale cała nieludzka obojętność społeczności. Choć bliższa mi jest wizja człowieczeństwa zaproponowana przez Formana, to jednak film Sasnalów nie jest tylko lokalnym brutalizmem katolickiego pochodzenia na temat szabru i ksenofobii, ale uniwersalną opowieścią o strachu przed stanem pierwotnym, od którego mniej lub bardziej skutecznie uciekamy w kulturę i cywilizację.

Nie podejrzewam autorów “Z daleka widok jest piękny”, by dziękując mieszkańcom wsi, gdzie kręcili zdjęcia i miejscowej parafii, chcieli tylko stworzyć karykaturę polskiego piekła, jak chcą niektórzy. Myślę, że problematyka pokazana w tym filmie jest dużo bardziej uniwersalna. Może warto czasem przyjrzeć się z bliska, także samemu sobie. Pozostanie przy stwierdzeniu, że “wieś spokojna, wieś wesoła” nie jest, jest dla mnie spłyceniem wymowy filmu.

Widmo krąży nad Wisłą

Widmo krąży nad naszymi głowami. Wraz z syberyjskim mrozem dotarło to widmo do częstochowskiego kina „Iluzja” i przyniosło przegląd najciekawszych filmów prezentowanych na festiwalu Nowe Horyzonty. Wszystkie dzieła można było obejrzeć dzięki firmie Gutek Film, wszystkie będą miały premiery w pierwszym kwartale 2012 roku, wszystkie łączy jedno – to nietypowe, autorskie kino. Przegląd „Nowe Horyzonty Tournee” trwa od stycznia do marca. Oto ta filmowa uczta z moim schizmatycznym komentarzem.

„Arirang” Kim Ki-duka – gość, reżyser, po prostu Kim Ki-Duk, chodzi po chałupie, pije kawę, je rybę, karmi kota i przez ponad godzinę mówi do kamery: o sobie, o sztuce, o tym że nie kocha już świata, ale i tak musi robić filmy.

„Code Blue” - czyli kobieta udręczona; między umierającymi ludźmi, sadystycznym kochankiem a samotnością. „Jestem kobietą (albo psem), sama jeszcze tego nie wiem” – mogłaby zaśpiewać po tym filmie boska Edyta.

„Z daleka widok jest piękny” małżeństwa Sasnalów – Żydów nie ma, ale jest szabrowanie, ksenofobia, ogólna rozpierducha, a potem msza święta i grzechów odpuszczenie. Z bliska to boli. Polska wiocha mocna jak tanie wino.

„Poza szatanem” Bruno Dummonta – zarośnięty gość z niekompletnym uzębieniem chodzi po krzakach, modli się tak samo chłodno, jak zabija i czyni cuda – taki Jezus w wersji hardkor.

„Nagroda” Pauli Markowitch – malutki domek na argentyńskich wydmach, gdzie cały czas wieje i leje. W tym krajobrazie dwie dziewczynki poddawane są opresji faszystowskiego systemu. Bez muzyki, na surowo, bez litości.

„Pewnego razu w Anatolii” Nuri Bilge Ceylana – wizja lokalna w sprawie morderstwa, które schodzi na dalszy plan wobec przecinków i niedomówień, które tworzą tajemniczą sieć między bohaterami. Turecki minimalizm w cieniu śmierci.

„Grabarz” węgierskiego reżysera Sandora Kardosa – tytuł mówi w zasadzie sam za siebie, ale dodam, że film jest montażem fotograficznych obrazów z fotokomórki. Oniryczny, magiczny, tajemniczy film o śmierci, w dodatku po węgiersku.

Na koniec creme della creme całego przeglądu, czyli „Koń turyński” Beli Tarra – jak ktoś powiedział, film, w którym najbardziej dynamiczną sceną jest ta, gdzie kobieta wychodzi z chałupy do studni po wiadro wody. Niesamowity w swoich dłużyznach kontemplacyjno-filozoficzny obraz o gościu (nazywał się Nietzsche), który na turyńskiej ulicy przytulił bitego konia i powiedział „Matko, jestem głupcem” i zwariował.

Mam nadzieję, że wystarczająco zniechęciłem. W tym przeglądzie nie znajdziecie nic optymistycznego. Przynajmniej w obiegowym znaczeniu tego słowa. To w większości filmowe wyzwania, które nie pozostawiają obojętnymi. Powrót z kinowej sali do rzeczywistości po czymś takim, będzie kolorową karuzelą z Wesołego Miasteczka. Zatem niemiłego oglądania.

Spowiedź świecka

oficjalna recenzja

Pankowski – to nazwisko ma symboliczny wymiar. Najmłodszy pisarz, „pank” polskiej literatury, buntownik po stronie ciała w polskim, literackim mikroklimacie. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że Pankowski zaistniał w naszej świadomości, gdy miał już dobrze po osiemdziesiątce . Na krótko przed śmiercią Piotr Marecki przeprowadził z nim serię rozmów, które tworzą tom „Nam wiecznie w polszczyźnie rozróba. Marian Pankowski mówi”.

O Marianie Pankowskim usłyszałem dopiero po roku 2000, gdy zetknąłem się z jego nazwiskiem i twórczością w czasopiśmie „Lampa”, gdzie przeczytałem fragment książeczki „Bal wdów i wdowców”. Nigdy nie umiałem przekonać się do końca do jego prozy. Specyficzna jest tutaj ta liryczna lapidarność, która nie pozwala zakwalifikować jednoznacznie jego książek jako powieści. Tyle że mnie osobiście brakuje tutaj konsekwencji. Pankowski zatrzymuje się w pół drogi – stawia na dramatyzm, charakter postaci, by robić odjazdy w poetycką niezrozumiałość, ale nie magiczną, plastyczną jak u Schulza, tylko w taką dziką i surową. Cudne są te językowe gry, schodzące do pierwocin języka, ale są to tylko krótkie momenty w krótkich książeczkach. Nie zatracam się w tym świecie. Chcę tylko powiedzieć, że proza Mariana Pankowskiego to nie do końca moja bajka.

Zupełnie inną sprawą jest nowatorskie spojrzenie na rzeczy, które tradycyjnie w literaturze naszej opatrzone są martyrologicznym wymiarem. Sposób, w jaki Pankowski mówi o ojczyźnie, obozach, homoseksualizmie czy starości, jest niezwykle odważny. Wspólnym mianownikiem dla poruszanych przez pisarza tematów jest słowo „transgresja”, użyte w znaczeniu „przekraczanie” – chodzi tu o przekraczanie przyjętych granic w ukazywaniu w/w tematów. Pankowski – trzeba to przyznać – czyni to ze smakiem i uśmiechem na ustach. Ten uśmiech to znak markowy Pankowskiego, oznacza on akceptację i otwarcie, gotowość na podjęcie najbardziej drażliwych tematów. Za swoją szczerość przyszło Marianowi Pankowskiemu zapłacić dość wysoką cenę. Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że autor „Rudolfa” - mimo licznych kontaktów z twórcami emigracyjnymi, ale także z tuzami PRL-owskiego lojalizmu – zachował swoją niezależność od jednych i drugich i pozostał do końca sobą, potrafiąc cieszyć się samotnością wygnańca.

Wywiad-rzeka „Nam wieczna w polszczyźnie rozróba. Marian Pankowski mówi” pokazuje drogę Mariana Pankowskiego do tej swoistej poetyki transgresji. Mamy tutaj dzieciństwo i polonistyczną młodość, pierwsze literackie, poetyckie próby; trzyletnie doświadczenie „Auszwic” (w ten sposób pisarz mówi o miejscu kaźni milionów ofiar), jakże inne od tego, do czego przyzwyczaiła nas czarno-biała literatura obozowa, znana nam ze szkoły; emigracja do Belgii i poznawanie polszczyzny od naukowej strony na tamtejszym uniwersytecie; odkrywanie ciała i seksualności jako literackich atrybutów w opozycji do martyrologicznej prozy polskiej; funkcjonowanie w literaturze emigracyjnej u boku Jerzego Giedroycia, ale jednocześnie bycie enfant terrible tego środowiska. Te skomplikowane dzieje Marecki pokazuje jako proces dochodzenia do literatury, powolną drogę, prowadzącą od domu rodzinnego, przez trudne doświadczenie historii, po starość, która wcale nie musi być tą nobliwą, szlachetną starością, ale może być czwartą albo piątą młodością. Taki właśnie obraz życia starszego pana z sercem dwudziestolatka wyłania się z rozmowy Piotra Mareckiego z Marianem Pankowskim.

Na zdjęciach zamieszczonych w książce widzimy postać dostojnego arystokraty,człowieka niemłodego, o szlachetnych rysach, zawsze uśmiechniętego. Za chwile dowiadujemy się, że człowiek ten pochodził z biednej, robotniczej rodziny, że przeszedł Auschwitz. Nie po raz pierwszy spotykam tę niepojętą pogodę u człowieka, który przeżył obóz koncentracyjny (taki obraz – groteskowy i pełen humoru – prezentuje m.in. dokument „Pizza w Auschwitz”), jakby niektórych to ekstremalne doświadczenie w przedziwny sposób hartowało, uodporniało na wszelkie życiowe niedogodności. „Tak hartowała się stal” chciałoby się powiedzieć, tyle, że ta stal jest ciepła, rozkochana w życiu i w młodości. Nawet jeśli ktoś nie lubi, bądź nie zna twórczości pisarza, może z powodzeniem sięgnąć po tę książkę, bowiem jest to świeże spojrzenie na polskie sprawy, które zawsze stanowiły najważniejszą inspirację twórczości Mariana Pankowskiego - niedawno zmarłego, wiecznie młodego „panka” polskiej literatury.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Cyganeria z socrealu

                                         oficjalna recenzja

Wydawnictwo „Czuły barbarzyńca”, specjalista o czułego barbarzyńcy Hrabala uraczyło nas tym razem wznowieniem jednego z najważniejszych utworów mistrza bawidulskiej opowieści – chodzi o krótką powieść „Czuły barbarzyńca”. Powieść ta nie jest o Hrabalu, a raczej nie tylko o Hrabalu. Hrabal jest tutaj narratorem, wspominającym swego przyjaciela, czeskiego plastyka – Vladimira Boudnika. To on jest tytułowym „Czułym barbarzyńcą”.

Był absolwentem Państwowej Szkoły Grafiki w Pradze. Z Hrabalem spotkali się w kladeńskiej hucie, gdzie, tak jak wielu intelektualistów i artystów na początku lat pięćdziesiątych, mieli poznać jak smakuje robotniczy chleb. W hrabalowskim panoptikum dziwnych ludzi zajmował miejsce szczególne – nawiedzony artysta; człowiek, któremu życie myli się z twórczością; „boży szaleniec”, dokonujący samospalenia na ołtarzu sztuki. Przez półtora roku Hrabal i Boudnik mieszkali razem w zamienionej na mieszkanie kuźni, która mieściła się na praskiej Libni. Ten legendarny lokal (dziś już nieistniejący) czasem odwiedzał ich kolejny przedziwny towarzysz – Zbyniek Fiszer alias Egon Bondy, czeski kontestator, antypaństwowy komunista, hipis i w końcu buddysta (zmarł kilka lat temu; Mariusz Szczygieł pierwszy reportaż z książki „Zrób sobie raj” poświęcił właśnie tej postaci – udało mu się odnaleźć na krótko przed śmiercią Egona Bondy’ego i porozmawiać z nim). W czasie najtęższej, stalinowskiej zimy ludzie ci potrafili radośnie żyć, czerpać pełnymi garściami z rzeczywistości i udowadniać światu, że, jak to pięknie ujął Hrabal w jednym ze swoich opowiadań z tamtego okresu, „człowieka nie da się odwszyć z wolności”.

Jaka była sztuka Vladimira Boudnika? Sam nazywał ją „eksplozjonalizmem”, pisał na ten temat traktaty, a w praktyce sprowadzało się to do wykonywania na metalowych płytach przedziwnych odcisków z wiórów, śrub, kawałków drutu, przy pomocy potężnej prasy. Hrabal wspomina, że Boudnik sam eksperymentował z prasą, którą ustawiał w ten sposób, żeby zatrzymała się tuż nad podłożoną przez niego głową i takie performance wykonywał w obecności swoich kolegów z fabryki. Boudnik fascynował się złomem, ruinami, odpadami. Zawsze zatrzymywał się tam, gdzie prowadzono jakieś roboty, gdzie z rozkopanej ziemi wynurzały się industrialne tkanki kabli i rur. Fascynował go rozkład i destrukcja miejskiej przestrzeni. Z jednej strony kochał rzeczy stare i zniszczone, z drugiej uważał za piękną tymczasowość świata i jego przemijalność. Chwytał chwile, wręcz mgnienia. W całym życiu i twórczości Boudnika łatwo możemy odnaleźć inspiracje abstrakcyjnym malarstwem, które po drugiej wojnie światowej szukało sposobów na opisanie chaosu świata. Twórcą, do którego można odnieść dzieła Boudnika, jest niewątpliwie ekspresjonista Jackson Pollock ze swym agresywnym traktowaniem przestrzeni działań artystycznych. Sytuacje, które opisuje Hrabal w „Czułym barbarzyńcy” świadczą o niespotykanej wrażliwości i entuzjazmie życia, o olbrzymim temperamencie, który okazał się największym wrogiem artysty.

„Te przygody mogą przydarzyć i wam” – pisał Hrabal w tekście wygłoszonym podczas wernisażu Boudnika, który miał miejsce już po jego śmierci. W szarym świecie, w którym przyszło żyć bohaterom i przyjaciołom Hrabala, potrafili oni odnaleźć radosny, prometejski płomień i nieść go ludziom. Dziś, w przebogatym hipermarkecie, jakim stała się rzeczywistość, możemy mieć problem ze zrozumieniem, o co chodziło ludziom doświadczonym traumą wojny; możemy nie zrozumieć potrzeby tego intensywnego poszukiwania sensu, która graniczyła z szaleństwem. Wszyscy bohaterowie Hrabala, także Boudnik, przypominają trochę pakowacza Hantię ze „Zbyt głośnej samotności”, człowieka odstawionego na boczny tor, podczas gdy pociąg historii pędzi na złamanie karku. Vladimir posądzany o szaleństwo nie umiał uwolnić się z obsesji bycia obserwowanym, nie umiał pogodzić się z niezrozumieniem świata, gdy on tańczył swoje życie. Lecz jeśli ktoś miałby ochotę na chwilę zapomnieć się oraz opić powietrzem i opowieścią o dziwnych ludziach, to „Czuły barbarzyńca” czeka. Bo, jak powiedział jeden z hrabalowskich bohaterów, „jak się człowiek uchleje, to nawet w Kersku może być Kilimandżaro”. Takiego literackiego upojenia życzę podczas lektury „Czułego barbarzyńcy”.


wtorek, 7 lutego 2012

Autosarkazm a la Houellebecq



Oto kolejne wybitne, przynajmniej wybitne, dzieło mistrza francuskiej prozy. Po seksie, internecie, wojnie płci Houllebecq bierze na warsztat sztukę współczesną, a przy okazji bierze na warsztat samego siebie. Dystans i chłód, z jakim autor rozprawia się kultem cywilizacji technicznej, jest urzekającym zamrożeniem wszystkich zmysłów na czas lektury.

Lekkość literackiej formy i ważkość treści - połączyć te dwa elementy potrafi tylko Houellebecq. Kiedyś Kazan miał taką umiejętność, dziś ze znanych mi pisarzy może Pamuk, ale jego proza jest jednak mocno literacka, nie to co sucha, precyzyjna składnia autora "Mapy...". Ten styl tworzy wyjątkowy kontrast między obojętnością współczesnej cywilizacji a humanistyczną wrażliwością pisarza, który nie godzi się na zatomizowaną rzeczywistość otaczającego świata.

Współczesna sztuka jest dla Houellebecqa pretekstem do rozważań na temat alienacji społeczeństwa konsumpcyjnego. Wszystko kręci się tutaj wokół pieniądza, który staje się jedynym obiektywnym narzędziem miary sukcesu. Współczesność pozbywa się hipokryzji wartości duchowych i koncentruje się na wartości pieniądza. Sztuka, która nie odnosi się do konsumpcyjnych doświadczeń człowieka nie jest zatem godna nadania jej statusu prawdy, co musi cechować autentyczne dzieło. Właśnie taka jest sztuka Jeda, wybitnego plastyka, który swe artystyczne obsesje kieruje na przedmioty codziennego użytku, mapy, bohaterami swoich obrazów czyni tytanów biznesu takich jak Steve Jobs i Bill Gates. Jest zatem "Mapa i terytorium" opowieścią o kresie sztuki, o niemożności estetycznego opisu świata, gdzie twórczość ma typowo merkantylny charakter, a ludzie są bardziej dysponentami pieniądza niż czującymi istotami. Taki jest także świat Jeda - zawieszony w pustce przedmiotów i tęskniący jednocześnie za czysto ludzką relacją, która zawsze okupiona jest cierpieniem. Owo cierpienie to skończoność, konieczność śmierci w coraz bardziej rozpędzonym świecie, gdzie zanikają połączone rytmy przyrody i tradycji, a pozostaje gwałtowny chaos materii. Mamy tu także tęsknotę za ideami tradycji chrześcijańskiej. Średniowiecze i pomysły prerafaelitów, sięgające poza renesans, to ironiczna mimo wszystko alternatywa dla alienacji współczesnego człowieka przesłoniętego przez przedmioty - gotyk ze swoją anonimowością i antypragmatyzmem jako ponadczasowy wzorzec sztuki.

Oprócz sztuki mamy tutaj spotkanie dwóch samotnych wysp - Jeda i Houellebecqa. Ten autosarkstyczny komentarz do własnego życia jest zabiegiem zniewalającym. Autor dystansuje się tutaj do samego siebie i do wykonywanej profesji. Naigrywa się przy tym z czytelników, pragnących zgłębić tajemnice jego prywatności. Wytycza tym samym Houllebecq wyrazistą granicę miedzy swoją osobą a swoją twórczością. Nazywając siebie w pewnym momencie celebrytą, uświadamia nam jak specyficznym obiektem publicznych zachwytów jest sam Houellebecq - chyba antycelebrytą wszech czasów, znikającym w tajemniczy sposób przed zaplanowanymi spotkaniami z czytelnikami. W swym zdystansowaniu do siebie autor przekracza wszelkie granice - tylko tyle mogę zdradzić. Z tej książki na pewno nie dowiemy się, kim jest "prawdziwy" Houllebecq.

Ostatnia część to kryminalna historia, gdzie następuje powrót do zasadniczej myśli autora "Cząstek elementarnych" - do pytania o śmierć . Jest tutaj temat ten poruszony w kontekście popkulturowej funkcji śmierci jako odrealnionej, usuniętej z prawdy, usuniętej z rzeczywistości w świat fikcji. Śmierć jako kolejna rzecz na sprzedaż. Szwajcarska firma "Digestis", oferująca komercyjną eutanazję jest symbolem śmierci Europy. Jest to także pytanie o możliwość jej odrodzenia się. 

Dużo myśli, dużo refleksji - ta książka wymaga niewątpliwie głębszego opracowania, niż kilka zdań, próbujących ogarnąć ocean bolesnej ironii na temat świata, w którym przyszło nam żyć. O dziwo na dalszy plan schodzi tutaj rola popędu seksualnego, która przychodzi do Houellebecqa z dekadenckiej, bezcelowej koncepcji Schopenhauera, jakby padł ostatni bastion sensu, którym stała się sypialnia. Nie ulega wątpliwości, że "Mapa i terytorium", mimo iż napisana prostym, atrakcyjnym językiem, jest jedną z najważniejszych powieści początku nowego tysiąclecia. Pytanie tylko, czy my, Europejczycy, będziemy umieli odpowiedzieć na postawione w niej pytania o współczesny kształt naszej cywilizacji.

poniedziałek, 6 lutego 2012

Kilka słów o "Kato-tacie"

Jeśli jest jakaś książka, którą określiłbym jako potrzebną, to "Kato-tata" jest właśnie taką książką. Być może obok nas są takie dzieci, jak w tej autobiograficznej opowieści. Instynktownie odrzucamy je, czując, że za tym dziwnym, zaniedbanym egzemplarzem kryje się jakaś mroczna tajemnica. Wspomnienia autorki powodują, że będziemy inaczej patrzeć na dzieci z syndromem ofiary. Łatwo jest zrzucić odpowiedzialność na samo dziecko, jako na zaniedbane, niewychowane - właśnie ta warstwa "Kato-taty" uderzyła mnie najmocniej. Tak naprawdę ofiara jest dla nas kimś obcym, niewartym uwagi, zakłócającym nasze dobre samopoczucie. Mamy autorytet ojca, rodzica, który ma prawo używać przemocy; matkę, która uczestniczy w przemocy, odreagowuje na dziecku swoje podporządkowanie; rodzeństwo, które walczy ze sobą, aby nie stać się po raz kolejny ofiarą; szkołę, która zrzuca na dziecko odpowiedzialność za jego fizyczny i moralny obraz. Nie będę oszukiwał - jestem może trochę młodszy od Halszki Opfer, ale moje szkolne wspomnienia to przemoc i poniżanie przez osoby starsze. Było to akceptowane przez rodziców jako środek wychowawczy. Niejednokrotnie pamiętam słowa: "zatłukę albo wychowam". To była straszna norma zwyrodniałego społeczeństwa. Właśnie dlatego w trakcie lektury przechodziły mnie ciary i nie mogłem czytać dalej, bo w tym prostym języku wyrażała się prawda o patriarchalnym systemie represji, który, przynajmniej w prowincjonalnej rzeczywistości, był normą, czymś społecznie akceptowanym. Dopiero dzięki temu zapisowi możemy dostrzec okrucieństwo "kato-taty", który działa na zasadzie - "kocham, więc gwałcę; kocham, więc katuję", by bez problemu iść do kościoła i przyjmować komunię. Zresztą autorka opisuje świat, gdzie przemoc nie jest tylko doświadczeniem dziewczynki. Bicie i upokarzanie chłopców było całkiem oficjalnie przyjętym sposobem postępowania. Później z tych ofiar wyrastali najpierw kaci zwierząt, następnie swoich rodzin. A to wszystko w katolickim sosie i z gorzałą na stole. Myślę, że nie doczekaliśmy się jeszcze w polskiej literaturze, w kulturze w ogóle, oczyszczającego rozliczenia z przemocą wobec dzieci i patriarchalnym systemem opresji. Dlatego "Nie-pamiętnik" był dla mnie taką ważną lekturą, bo musiałem sobie przypomnieć.

niedziela, 5 lutego 2012

O bawidulstwie i innych sprawach

oficjalna r.

Przyznam, że jestem zaskoczony, że wydawnictwo „Czuły barbarzyńca”, specjalista od czułego barbarzyńcy – Hrabala, uraczyło miłośników czeskiego pisarza kolejnym tomikiem jego opowiadań. Myślałem, że nic już nie pozostało, a tu jednak znalazło się kilka perełek. Czytając od wielu lat jego książki, zdążyłem się przyzwyczaić do faktu, że „oficjalne” dzieła Hrabala to rozmaite kompilacje, które powstawały w wyniku wielu wcześniejszych prób. To najlepszy możliwy sposób podejścia do zbioru „Życie bez smokingu”.

To naprawdę świetna okazja, żeby zapoznać się z panem Hrabalem. Ja czytałem tę książkę jak epilog, jak posłowie do całej jego twórczości, ale bez wątpienia może to być niezły wstęp dla tych, którzy mistrza bawidulskiej opowiastki nie znają. Na „Życie bez smokingu” składają się różnorodne tematycznie literackie impresja, które niejednokrotnie przechodzą w ekspresje. Hrabal pisał tak, jak malowali impresjoniści – z uczuciem, miękko i delikatnie, Hrabal pisał tak, jak malowali ekspresjoniści – z uczuciem, gwałtownie, wręcz szaleńczo. Wiele razy wspominał Hrabal, że pisząc na swojej atomowej szrajbmaszynie marki Perkeo, czuje się tak, jakby grał na fortepianie. Te impresje o życiu, bliskich, tworzeniu są jak symfonia, gdzie spokojny, nostalgiczny nastrój przechodzi nagle w burzę pełną grzmotów i błyskawic. To są te momenty, gdy spokojny Pan Doktor (Jekyll), jak nazywali Hrabala znajomi, zamieniał się w literackiego Hyde’a, opętanego mocą słowa.
Takiego Hrabala znajdziemy także tutaj. Picie, miłość, przyjaźń, zapomniane miejsca i zapomniani ludzie, którzy dzięki pisarzowi stali się nieśmiertelni. Stryj Pepin i Vladimir, Pan Marysko i Zbyniek Fischer alias Egon Bondy, i galeria setek dziwnych postaci, o których nigdy nikt by nie usłyszał, gdyby nie twórczość Pana Doktora.
Pierwsze opowiadanie to „Dzieci boże” – o ludziach pomylonych, obłąkanych, którzy jednak są tak mocno wtopieni w krajobraz, że aż z nim nierozerwalni. Wszyscy ich znamy, jak na przykład ja znam Pana Radyjko, który, gdy jadę do pracy, podąża pociągami cały boży dzień, słuchając „Radia Maryja” z malutkiego tranzystora. Każdy ich zna, ale tak pięknie pisał o nich jedynie Pan Hrabal. Drugie „Życie bez smokingu” jest niczym wyrwane z tomu „Taka piękna żałoba”, z tomu o dzieciństwie w nymburskim browarze i o tym, że lepsza kromka chleba z masłem w plenerze, niż wykwintne dania w modnej restauracji. „Dandys w drelichu” to prawdopodobnie pierwotna wersja jednego z arcydzieł czeskiego mistrza – „Czułego barbarzyńcy”. Utwór poświęcony jest wyjątkowej postaci jednego z najlepszych przyjaciół pisarza – domorosłego artysty Vladimira Boudnika. To proza , w której nastroje falują gwałtownie od ciepła po wrzenie, by po chwili zamrozić widza nieprawdopodobnym lub strasznym obrazem. Opowiadanie „Urlop” mówi o ... wyciągu krzesełkowym na górę Groń, który staje się metaforą ludzkiego losu. Z kolei „Gawęda knajpiana” opowiada o tym, czym jest bawidulstwo, to haszkowskie przesiadywanie w knajpie i opowiadanie sobie różnych dziwnych i niesamowitych opowieści, gdzie niejednokrotnie śmiech miesza się z tragedią. To także kilka stronic o hrabalowskim źródle inspiracji, jakim była knajpa. „Moja Libeń” – tego miejsca hrabalofilom przedstawiać nie trzeba, peryferyjna w latach pięćdziesiątych dzielnica Pragi, skąd Hrabal wyruszał do huty w Kladnie. Impresja o miejscu, które tak wiele znaczy, a które bezpowrotnie znika w dążeniu świata do lepszego jutra. Ostatni utwór – „Dlaczego piszę?” – to hrabalowska autodefinicja tego wszystkiego, czym jest pisarstwo.
Ja powróciłem dzięki lekturze tej książki do znanych mi już tematów i do tego wszystkiego, co powoduje, że tak bardzo wszedłem w poetycką prozę Hrabala i nie potrafię się bez niej obejść. Ale to może być także wstęp i teren rozpoznania, z czym czytelnik będzie obcował, sięgając po inne jego książki. Warto spróbować – jeśli komuś ten zwykły-niezwykły świat przypadnie do gustu, niech idzie dalej przez „historie, które napsiało życie”, a oszlifował je swoim mistrzowskim kunsztem sam Bohumil Hrabal.

czwartek, 26 stycznia 2012

Żyć w prawdzie

                                                                       oficjalna recenzja

Był 18 sierpnia 1990 roku. Szliśmy w kolorowym, długowłosym tłumie starymi Hradczanami w stronę stadionu na Strachowie, gdzie miał odbyć się koncert. Na zaproszenie prezydenta Havla do Pragi przyjechała legenda rock’n’rolla – zespół The Rolling Stones. 150 tysięcy ludzi świętowało radość z odzyskanej wolności.

Eseje Vaclava Havla wydane ostatnio w tomie „Siła bezsilnych i inne eseje” to lektura ciężka od myśli. Kiedy czytałem tę książkę miałem poczucie wagi słowa i jego celowości, ale to, co najbardziej mnie zaskoczyło podczas lektury, to aktualność przesłania Vaclava Havla. Właśnie w taki współczesny sposób postanowiłem odczytać tylko jeden esej – tytułową „Siłę bezsilnych”. Gdybym próbował omówić wszystkie teksty wyszłaby z tego druga książka, ale taką dokładną analizę muszę pozostawić fachowcom: politologom i filozofom. Ja spróbuję odnieść się tylko do tego, co dla mnie jako zwykłego czytelnika płynie z najważniejszego z zamieszczonych w tomie tekstu Vaclava Havla – zmarłego niedawno wielkiego wizjonera, który na wielki świat, na wielką politykę i wielką historię spoglądał z punktu widzenia zwykłego człowieka.

To według mnie dobrze charakteryzuje czeski pragmatyzm – wielkie idee, które traktowane są jak coś zwykłego, codziennego. Bez tego naszego polskiego zadęcia, modlitwy „Boże coś Polskę”, bez haseł typu „Bóg, honor, ojczyzna”. Bohumil Hrabal pisał pod koniec życia w swoich literackich felietonach, że Havel odnowił dwa mity – Prometeusza, bo wykradł komunistom ogień i Sokratesa, bo zgorszył młodzież, która zbuntowała się przeciwko komunistycznej geruzji. Gdy o tym mówił, na sali wśród piwnych biesiadników rozgorzała dyskusja, aż jeden z obecnych orzekł, podsumowując rozważania: „To znaczy, że Havel ukradł komunistom wątrobę”, na co wszyscy gruchnęli śmiechem. U naszych południowych sąsiadów wielkie idee zderzają się z codziennością, która właśnie pozbawia je zbytniej dętości.

W olbrzymim skrócie – esej „Siła bezsilnych” mówi o wszechobecnym w państwie socjalistycznym kłamstwie, które każe ludziom żyć inaczej, niż by chcieli. Muszą zatem zapłacić systemowi za względny spokój w codziennym życiu pewną cenę – niby niewielką. Havel podaje przykład sprzedawcy, który umieszcza w witrynie swojego sklepu napis: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się”. Jest to akt całkowicie bezsensowny i przezroczysty, to znaczy w praktyce, że nikt nie zwraca na ten napis uwagi, bo ludzie przychodzą do sklepu kupować produkty, a nie czytać propagandowe hasła. Jednak istota takiego działania polega na zawłaszczaniu przez system całej przestrzeni życiowej, przez co kłamstwo staje się immanentną częścią rzeczywistości, w której przyszło istnieć człowiekowi. Wbrew pozorom to całkiem kusząca propozycja dla zwykłego Kowalskiego, który może scedować całą odpowiedzialność za swoje życie na system, nie musi myśleć, może sobie biednie, ale całkiem bezpiecznie egzystować. System robi wszystko za niego. Dlatego dla tak wielu PRL-owska rzeczywistość była całkiem znośna.

Cała afera związaną z „Kartą 77” zaczęła się od grupy hippisów z zespołu „Plastic People of the Universe”, którzy byli szykanowani i publicznie nękani przez oficjalne organy i media jako brudasy, nieroby itp. w czystej i pozytywnej socjalistycznej rzeczywistości, stworzonej przez pana Husaka. W obronie tych muzyków stanęli czescy intelektualiści, którzy powołali do życia wyżej wymienioną „Kartę”. Głównym sygnatariuszem tego dokumentu był właśnie Havel, a jego esej „Siła bezsilnych”, który powstał w 80-tym roku, rozwijał tezy zawarte w dokumencie z 1977 roku. Podstawowa teza tej publikacji to: „żyć w prawdzie”. Co to znaczy?

„Żyć w prawdzie” – hasło jakże patetyczne, wzniosłe i mimo wszystko banalne. Tysiące razy hipokryci wszelkiej maści, religijni i świeccy, mówili o „Prawdzie”. Była nawet radziecka gazeta „Prawda”, medialny organ komunistycznej partii. Tyle że powyżsi mówili o swojej prawdzie, a Havel o prawdzie w ogóle. Otóż czeski dysydent mówił, że każdy ma prawo do swojej prawdy, że ludzie nie muszą się naginać do oficjalnych zasad, ale mogą wybrać własną drogę, jeśli nie stoi ona w sprzeczności z wolnością drugiego człowieka. W ten sposób ukazane hasło „żyć w prawdzie” staje się manifestem wolności obywatelskich, wolności słowa i wyznania. Staje się zatem to hasło aktem humanizmu, walki o moralny aspekt bycia w świecie, w którym istnienie ma być świadome, a nie bezwładnym ruchem pod wpływem rozmaitych czynników, dzięki którym człowiek staje się marionetkowym tworem systemów czy ideologii.

To hasło dziś pozostaje aktualne. Dziś, gdy firmy i media walczą o nasz głos i o naszą kieszeń, gdy wielkie konsorcja próbują narzucić nam, co mamy myśleć, powraca po raz kolejny pytanie o „życie w prawdzie”. Dziś hasło może to oznaczać wyjście poza wirtualną, medialną fikcję, którą karmieni jesteśmy nieustannie. W sensie humanistycznym „życie w prawdzie” będzie zwróceniem uwagi na podmiotowość drugiego człowieka, niezgodę na określenie istoty ludzkiej mianem „targetu”. Vaclav Havel już 40 lat temu mówił o niebezpieczeństwie uprzedmiotowienia człowieka. W tym sensie powraca tutaj Ja i Ty, o którym mówił Martin Buber, podkreślając rolę szacunku do drugiego człowieka i niezbywalną jego godność. W tym sensie słowa Vaclava Havla mogą być odebrane jako wyraz sprzeciwu wobec pogardy tych, którzy chcą wcisnąć nasze istnienie w wymyśloną przez siebie, bezmyślną formę. Ta pokusa nieobca jest cynikom i szydercom wszystkich epok.

wtorek, 24 stycznia 2012

Podsumowanie książkowe 2011

Kiążkowo 2011

W literaturze ten rok należał do starszych panów.
Po pierwsze pojawiła się nowa książka Cormaca. Właściwie dwie nowe książki: „W ciemność” i „Suttree”. Ta druga dopiero pod koniec roku, więc skupmy się na „Into the Dark”. Nie odważyłem się jeszcze na spójną ocenę tego arcydzieła, ale nie mam wątpliwości, że to najwybitniejsza powieść tego pisarza. Metafizyczny dygot, dochodzący gdzieś z podświadomości długo nie daje spokoju. Rąbałem Cormaca przez cały 2011 i jestem pewien, że to jeden z najwybitniejszych żyjących pisarzy. Sami odpowiedzcie, czy wsadzenie go na jedną półkę z Dantem, Dostojewskim, Kafką i Faulknerem jest przegięciem. Z czymś więcej muszę zaczekać do drugiego czytania. A w 2012 WL wznawia „Rącze konie” – pierwszą przetłumaczoną na polski powieść Cormaca, która ukazała się w serii „Kameleon” (1996).

Jeśli chodzi o Polskę to tyłek skopał mi inny starszy pan: Marian Pilot. Jego „Pióropusz” to podróż poza literacką polszczyznę, aż do samych językowych rudymentów. Wielki powrót nurtu wiejskiego w literaturze, na miarę Myśliwskiego i Redlińskiego, a może i lepiej.

Czeskie klimaty też nie zawiodły. Myślałem, że starszy pan Hrabal już w Polsce w całości przetłumaczony, a tymczaem „Czuły barbarzyńca” – polski specjalista od czułego barbarzyńcy Hrabala – obdarował nas kolejnymi nieznanymi opowiadaniami w książeczce „Życie bez smokingu”. Znowu znany z najlepszych utworów świat przyjaciół czeskiego gawędziarza jak stryj Pepin czy Vladimir Boudnik. I jeszcze wydanie świetnej książki Petra Sabacha (czyt. Szabacha) pt. „Gówno się pali” – tytuł czeski, klimat czeski i film czeki (wcześniej mogliśmy oglądać filmową adaptację tego dziełka w reżyserii Jana Hrebejka zatytułowaną „Pod jednym dachem”).

Nie rozczarował, a raczej oczarował i zaczarował mnie starszy pan Eco swoją najdziwniejszą powieścią „Cmentarz w Pradze”.

Z młodzianków podjarałem się westernową wersją praskiego zamachu na Heyndricha autorstwa Laurenta Bineta. Jego „HhHH” było nagrodzone za debiut laurem Gouncortów.





Znieczulić dupę mózg i serce
Hank Ch.

niedziela, 22 stycznia 2012

Podsumujmy rok filmowo – mój rok.

 Na pierwszym miejscu szary i monotonny „Koń turyński” – jak ktoś powiedział, film, w którym najbardziej pasjonującym momentem jest scena, gdy kobieta wychodzi z chałupy do studni po wiadro wody. Ciężki i mroczny film o pustym miejscu po Bogu – nietzscheańki w goryczy i odwadze. Bella Tarr może nie najlepszy, ale jak zawsze bolesny. Film na pewno nie dla ludzi, którzy miewają myśli samobójcze. Krzysztof Varga twierdzi, że to film kiczowaty.
http://lapsus.filmaster.pl/artykul/nie-ma-niczego/
tagi: Nietzsche, smutek, brak, pustka

Kicz, depresja i koniec świata, czyli „Melancholia”. Piękny film o tym, że jak to wszystko pierdyknie, wszechświat odetchnie z ulgą. To miejsce drugie.
http://lapsus.filmaster.pl/artykul/piosenka-o-koncu-swiata/
tagi: apokalipsa, depresja

Trzecie to kicz, modlitwa i Pan Bóg, czyli piękny film o tym, że wszystko ma sens. „Drzewo życia” – nawet fani Dawkinsa powinni docenić cudowne zdjęcia, pokazujące, że świat nie skończy się ot tak sobie.
Tagi: Bóg, religia, wiara

„Czarny łabędź” – na czwartym miejscu kicz, balet i śmierć w wykonaniu Darrena Aronofsky’ego i Natalie Portman. Po prostu – wizualna orgia.
Tagi: balet, sztuka, kobieta

Na piątym – „W lepszym świecie”, czyli Duńczycy dają radę i jak oni to robią. Chyba lubią kicz.
Tagi: rodzina, dramat, przemoc, zemsta
http://filmaster.pl/film/haevnen/

Nanni Moretti straszy nas, że obecny papież to podróbka. Wielki powrót Michella Piccoli, a Jerzy Stuhr w wielkiej formie. Doskonała, choć momentami kiczowata komedia „Habemus Papam” na szóstym.
Tagi: ksiądz, papież, psychologiczny, sens życia

Wizualne cacko z przesłaniem, czyli Lech Majewski filmuje obraz Breughla – siódme, a momentami pierwsze. Wielu uważa, że Majewski jest kiczowaty, lub wręcz lubi kicz.
http://lapsus.filmaster.pl/artykul/ludzki-mlyn-wobec-tragedii/
Tagi: sztuka, religia, wartości, Breughel


Ósme – „Pina”, balet bez kiczu, ale za to w 3D. Kicz?
Tagi: sztuka, balet, harmonia, dokument

Dziewiąte – „Kieł”, film o pożytkach płynących z ekstrakcji i o urokach życia w twierdzy. Grotecha rodzinna momentami wpadająca w psychodeliczny horror. Chyba nie trzeba dodawać, że całość można wrzucić do wielkiego wora z napisem „kicz”.
Tagi: rodzina, izolacja, groteska

Kiczowata „Moskitiera” na miejscu dziesiątym – szydera z relacji rodzinnych, mocna tragifarsa o hipokryzji.
Tagi: kobieta, mężczyzna, absurd

W roku 2011 w kinie rządził kicz, kicz i jeszcze raz kicz!

 pełne posumowanie Spence'a i spółki zdjes
http://kaseta.org/2012/01/15/podsumowanie-2011-fabuy/

wtorek, 17 stycznia 2012

Bogowie schodzą z Olimpu

                                                                   oficjalny r.


Ignacemu Karpowiczowi w nominowanej do nagrody Nike powieści „Balladyny i romanse” przyświecał ambitny plan – stworzyć mega-powieść, ukazać syntezę świata przez pryzmat polskiej rzeczywistości, odpowiedzieć na podstawowe pytania o sens życia. Aluzja do „Ballad i romansów” Adama Mickiewicza zawarta w tytule sugeruje przełomowy charakter tej powieści. Z drugiej strony jest to próba przeniesienia klasycznego eposu do realiów XXI wieku. Świadczy też o owej przełomowości bogaty, 600-stronicowy rozmiar, bo to unikalny przypadek w twórczości Ignacego Karpowicza, dotychczas jego książki były nieco skromniejsze. Zresztą, w ostatnim czasie polska proza oscyluje w okolicach trzystu stron („Lód” Dukaja jest chlubnym wyjątkiem). Wiele obiecuje także intrygująca okładka, rozciągnięta między klasycznym, greckim pięknem a sztuką współczesną.

Nie mam wątpliwości, że Ignacy Karpowicz dużo wie o filozofii i o kulturze. Problem chyba leży w tym, że nie potrafi z tego należycie skorzystać – niestety wykładnia tej wiedzy jest w książce, mówiąc delikatnie, mało oryginalna pod względem formy. Porównałbym to do wytartego konceptu dużego rozpędu, by wyważyć otwarte drzwi. Z jednej strony miałem, czytając „Balladyny...”, wiele razy wrażenie, że sam myślę podobnie, że autor ma rację, ale wcale mi to nie pomagało w przekonaniu się do tego dzieła. Jestem niemal pewien, że gdyby Karpowicz napisał religioznawczy esej, to udałoby mu się wszystko ładnie i przekonująco podsumować. Niestety rozczarowała mnie forma.

W takich magicznych obrazkach przoduje u nas Mariusz Sieniewicz – jego „Czwarte niebo” i „Rebelia” to dobre przykłady wielkich zamiarów i marnego skutku, chociaż zdaję sobie sprawę, że książki te mają swoich zwolenników. Wszystkie wyżej wymienione pozycje z „Balladynami i romansami” na czele łączy wspólny mianownik językowej nieporadności, który tworzy nieprzyjemny zgrzyt między dużym tematem a „prozaiczną” formą. Mój główny zarzut to językowa monotonia, która nie pozwala rozróżnić języka bogów od języka ludzi, a pracownik naukowy posługuje się taką samą składnią jak kasjerka w markecie. Wszyscy mówią do siebie kolesiowatym slangiem, co miało chyba odcinać się od pompatyczności stylu Coelho, a wyszło jak luzacki Coehlo.

Bogowie zstąpili na Ziemię. I tyle. Ta gruba księga rozłazi się na poszczególne epizody, narracja jest naiwna i może ktoś znajdzie tu mądrości, ale dla mnie to tania wyprzedaż, a nie świeży towar. Bogowie ztąpili na ziemię. No i co z tego. Wyszło pretensjonalnie, a mogło być zwiewnie, lekko i wesoło jak na przykład w „Niehalo”.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Zimny łokieć penisistki. O filmie "Irina Palm"

Kim jest penisistka? Jak chce tłumacz filmu "Irina Palm" jest to pani zarabiająca na życie specyficznym rodzajem masażu erotycznego; specyficznym o tyle, że masuje się tylko jedną, ale za to dosyć ważną część męskiego ciała, wystającą przez otwór w specjalnie do tego przystosowanej ściance działowej.

Maggie jest kobietą w średnim wieku, niezbyt atrakcyjną i wygląda na zmęczoną życiem. To zmęczenie samotnej wdowy jest potęgowane chorobą wnuka, który musi zostać poddany skomplikowanemu i drogiemu leczeniu - według lekarzy jest to dla niego ostatnia szansa na powrót do zdrowia. Rodzice chłopca są już zadłużeni i nie widać perspektyw, aby uzyskać niezbędne pieniądze. Maggie jest zrozpaczona swoją bezradnością. Postanawia poszukać pracy, ale kobiecie w jej wieku, która niewiele potrafi, niełatwo jest o intratne zajęcie. Przypadkowo trafia na ogłoszenie w klubie erotycznym. Dzięki delikatnym dłoniom Maggie zostaje Iriną Palm - najlepszą "penisistką" w mieście.

Zestawienie profesji Iriny Palm z tragedią małego chłopca może wydać się niesmaczne. Żeby to chociaż była tragedia kobiety zmuszonej do prostytuowania się w imię walki o zdrowie dziecka. Nic z tego. Maggie do pracy zakłada domowy fartuszek, przynosi ze sobą termos i kapcie. Przypomina panią woźną raczej niż pracownicę sektora erotycznego. I właśnie dzięki tej nieprzystawalności sfer udaje się twórcy osiągnąć efekt czysto komediowy. Od pewnego momentu film staje się dość oryginalną komedią romantyczną, gdzie między właścicielem klubu (znany z filmów Kusturicy Miki Manojlovic) a Iriną rodzi się uczucie "kobiety z przeszłością i mężczyzny po przejściach".

Lubię takie smutno-wesołe kino o zwykłych-niezwykłych ludziach, ich poświęceniu i walce o godność. Walce specyficznej, może śmiesznej z perspektywy przyzwoitych ludzi, którzy umieją wszystko w życiu poukładać, ale według mnie zasługującej na szacunek. W końcu sama profesja Iriny też nie jest lekka, bo można się nabawić kontuzji łokcia - tak jak w tenisie.

niedziela, 15 stycznia 2012

Rozstrzygnięcie konkursu na najlepszą recenzję filmu "Sputnika"!

Serdecznie witamy wszystkich w Nowym Roku!

Przyszedł czas na rozstrzygnięcie ostatniego sputnikowego konkursu. Laureatami konkursu na najlepszą recenzję festiwalowych filmów zostali:

1. "Było." - Autor: @Spence
2. "Faust – czyli wieczny głód" - Autor: @dagrud1
3. "Rosyjska dusza w koncentracie" - Autor: @Lapsus

Wyróżnienie:
- "Sprawiedliwość pełną parą" - Autor: @Majka
- "Świat odczarowany" - Autor: @VEGAAST

Wszystkim uczestnikom serdecznie dziękujemy, a zwycięzcom gratulujemy!

Cholernie miło było mi otrzymać tę potężną pakę z książkami, filmami i gadżetami.
Lapsus

sobota, 7 stycznia 2012

Las lasem, zima zimą, ale iść trzeba

Jest to recenzja filmu "Chodzenie po lesie. Zimą" Michuka.

Filmów o chodzeniu, ewentualnie bieganiu po lesie jest sporo, więc z pozoru film Michuka to nie jest jakieś odkrywcze dzieło, a jego długość (nieco ponad 30 sekund ) to nowy gatunek - kino bardzo krótkiego metrażu. Oczywiście to sarkazm, a jeśli ktoś nie wie, co to sarkazm, odsyłam do słownika (haha, lol, roftl, XD).

Ale już serio - jest coś w chodzeniu po lesie, że nieważne, jaki film się o tym nakręci - długi, krótki, dramat, komedię - to będzie się widzowi podobało. Jak powiada klasyk - natura, natura, natura. I to podstawowy a zarazem jedyny poważny zarzut pod adresem omawianego filmu - Michuk pod względem doboru tematu poszedł na totalną łatwiznę. Już po tytule można było spodziewać, że film będzie się podobał. Natura, świeże powietrze, drzewa, leśne ścieżki, śnieżna biel i skrzypiący pod butami śnieg - jeśli o mnie chodzi nie trzeba nic więcej, aby mnie uwieść. I w rzeczy samej uwieść się pozwoliłem.

"Film o chodzeniu po lesie" to kino ekstremalnego minimalizmu. Widzimy tylko czapkę, szalik, fragment twarzy, zmęczony wzrok (mały kacyk, hę?), w tle ośnieżone korony drzew. W sferze dźwiękowej film tworzą nakładające się na siebie dźwięki: skrzypienie śniegowców i ciężki oddech bohatera, który można jedynie porównać do oddechu Justyny Kowalczyk na finiszu biegu na 30 kilometrów. W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o genialnej kreacji aktorskiej. Filmy, w których autor pokazuje swoje życie mogą razić natrętnym ekshibicjonizmem, tak jak w wypadku "Tarnation", jednak Michukowi udało się uniknąć tej pułapki. Aktor-reżyser-bohater - po prostu Michuk oddziela się od tej tandetnej nachalności kolejnymi warstwami odzieży. Widz, aby dostrzec mroczny, egzystencjalny wymiar tej filmowej przypowieści musi przebić się przez szalik i czapkę, a brak dialogu rekompensuje kod oddechu i ciężkie stąpanie po śniegu.

Michuk - współczesny Syzyf - zmierza. Ale dokąd zmierza? A może nie zmierza, a po prostu idzie? Sam nie wiem: idzie czy zmierza, zmierza czy idzie? Tajemnica w tym filmie goni tajemnicę, bo dokąd, po co? Czy ta podróż ma sens? Czy ta droga, jego droga, jest dokądś? Ostatnie ujęcie buduje abstrakcyjną ścianę wieloznacznych możliwości interpretacyjnych. Pójdę jedną z tych dróg. Kiedy oko kamery przechodzi płynnie z twarzy wędrowca i przesuwa się w stronę leśnych rozstajów, a widz wpada w obłęd, że to kolejny dylemat, w którą stronę iść i że zostanie z tym dramatycznym rozdarciem już na zawsze, to ja zobaczyłem trzecią możliwość. Na samym końcu pejzażu, dosłownie w ostatnim momencie dojrzałem dziwny kształt. Według mnie jest to pokrywa od schronu przeciwatomowego. To właśnie tam zmierza nasz "every man". W tej koncepcji Michuk to "last man standing", współczesny Noe, który odbuduje ludzkość po wielkiej katastrofie. Ktoś zada pytanie - jak samotny bohater może zrobić to w pojedynkę? Wszak Noe miał małżonkę (jak jej tam było - zapomniałem). A jeśli w tym schronie ktoś na niego czeka? Bo tak naprawdę "Film o chodzeniu po lesie. Zimą." to film o wielkiej miłości aż po kres świata. Miłości wobec której blednie nawet Apokalipsa.

Film, "którego nie było"

Kochankowie moi umarli poeci
Gryzą ziemię u mych stóp.
Chłodem wciskają się pod kołdrę.
Krążą rojem rozdrażnionych much
Nad kubłem gdzie cisnęłam tampon miesięczny.
Wieszam majtki na sznurze wisi Jesienin.
Biorę phanodorm tabletkę kradnie Trakl.
Kiedy otwieram oczy wyfruwa ptak
Anielska dusza Keatsa ponad wodę snu.
Ich śmierć przecinkiem, wciska się w tok zdania
I nieustannie sylaby mi liczy.
Zasypiam z ich imieniem na ustach i z nimi


W ustach, przy boku, w kroczu i macicy.
I nawet teraz któryś pisze mi te słowa:
„Bądź pochwalona pochwa Twa, Madonna”.


wiersz Rafała Wojaczka z tomu "Którego nie było"


 Jest 29 sierpnia 1952. W Woodstock w stanie Nowy Jork na scenę wychodzi pianista David Tudor, przy owacji publiczności zasiada za fortepianem, po czym nie dotyka żadnego klawisza. Siedzi tam przez 4 minuty 33 sekundy, trzykrotnie zamykając i otwierając klapę od fortepianu. Właśnie został wykonany utwór Johna Cage'a "4'33'' - koniec i początek muzyki.

Kilka dni temu weszliśmy w rok 2012, wieszczony jako kres wszytkiego, co ziemskie. 3-go stycznia 2012 w serwisie Filmaster został opublikowany zwiastun filmu "Film o chodzeniu po lesie. Zimą 2" - jak twierdzi sam twórca @Michuk jest to zwiastun długometrażowego filmu, który nigdy nie powstanie. Po "Pisuarze" Duschampa i utworze Cage'a kolejny etap dekonstrukcji wszystkiego.

W swoim poprzednim filmie Michuk radykalizował formę filmową, sprowadzając ją do rozmiaru niecałej minuty i unieważniając pojęcie minimalizmu. Sugerował tym samym, że film nie może istnieć bez odbiorcy, który uzupełni tekst swoją interpretacją. Tytułowe chodzenie po lesie staje się pretekstem do snucia przez odbiorcę własnych historii (vide - recenzja filmu o chodzeniu po lesie zimą http://lapsus.filmaster.pl/artykul/las-lasem-zima-zima-ale-isc-trzeba/). Odbiorca dzięki dotępności nowych technik staje się coraz częściej twórcą, sam przerabia i stwarza fabuły w interaktywnej, wirtualnej przestrzeni, w efekcie czego Internet zalewa powódź własnych przeróbek, alternatywnych wersji i animacji z gier. Dla współczesnego odbiorcy zwarty, zamknięty tekst to za mało. Teraz każdy może być twórcą, talent zostaje unieważniony. Dziś nawet nie trzeba znać składni, nie trzeba umieć pisać. Wystarczy obrabiać przy pomocy odpowiednich programów obrazki, dodając efekty wizualne. Twórczość przestała być elitarna, intelektualna i duchowa, tym samym przestała domagać się odbiorcy. Wystarczy stworzyć i podziwiać, co się stworzyło. W zalewie takich działań niemożliwe stanie się dostrzeżenie dzieła wartościowego, a nade wszystko nikt nie będzie wiedział, co owa wartość miałaby oznaczać.

Michuk swoim filmem dochodzi do ściany. Mówi nam - tego filmu nie ma, stwórz go sobie sam w swojej głowie. Ja mogę iśc tylko po lesie zimą, która zimą nie jest, tak jak nie jest filmem film, bo po prostu ten film nie istnieje. Ktoś powiedział "Niech szczezną artyści", ktoś powiedział "Niech sczezną mężczyźni", ktoś powiedział "Rock'n'roll umarł". Michuk pyta, co nam pozotanie? Przychodzi mi tu na myśl książka "Możliwość wyspy" Houllebecqa. Wielość samotnych bytów połączonych siecią, która udaje relacje. Przejście ze świata rzeczywitego w wirtualny.

Ktoś chciałby zapewne zarzucić temu zwiastunowi, który filmem nie jest, słabe aktorstwo. W przeciwieństwie do maskowania się za kurtką i szalikiem z części pierwszej, w zwiastunie mamy gołość twarzy, gołość tym bardziej dojmującą, że demaskuje ona brak aktorskiego kunsztu. Oddech tu nie jest oddechem, sapanie nie jest sapaniem, wszystko jest udawane. Michuk prowokacyjnie pyta - "No i co z tego? Ja to ja, sam dla siebie, samowystarczalny. Nie chcesz, nie musisz tego oglądać. Zresztą nie możesz, bo to tylko zwiastun. Ten film możesz sobie jedynie wyobrazić, a w wyobraźni wszystko jest możliwe, nawet to, że mnie nie ma w zwiastunie. Skoro jesteś demiurgiem, bądź nim ostatecznie".

Popromienna szarość zielska przywołuje mi na myśl sceny z dokumentu "Jeden dzień z życia". "Reaktor" - przestrzeń wirtualnych działań uległ awarii. Skażone początkowo obszary zielska rozrosły się w olbrzymią, nieokresloną w filmie przestrzeń. Bohater to samotna wyspa, tkwiąca w zielsku i zimie, która zimą nie jest. Ten skrajny protest w swym zaprzeczeniu jest wołaniem o twórcę w świecie zwalonych posągów, o artystę w świecie alienacji. Michuk mówi świadomie - nie jestem artystą, nie tworzę filmu, nie tworzę dzieła sztuki. Programy do pisania muzyki, wierszy czy filmów nie zastąpią artysty. Efekty specjalne nie zastąpią piękna obrazu, cyberprzestrzeń jest fałszem, za którą rociąga się przestrzeń zielska. HDw3Dnablureju to jeden wielki pic na wodę, daliśmy się zamknąć w przestrzeni wirtualnego hełmu, dalej nie ma już nic. Sięgnęliśmy dna, ale możemy się jeszcze odbić. Dlatego chcę Jarmuschów, Lynchów, Herzogów, ogniskujących ludzkie myśli i emocje. Oby nie był to głos wołającego na pustyni w świecie, gdzie obraz zastąpił prawdę i relacje.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Bukowski a film

Bukowski Charles (1920- 1994) pisarz amerykański, autor kontrowersyjnych wierszy, opowiadań i powieści, łączony z twórczością bitników, tworzył z nienawiści i pod wpływem alkoholu. Na jego grobie wyryty jest napis "Don't try".

Kino zainteresowało się jego twórczością na początku lat 80-tych. Powstał wtedy film "Tales of Ordinary Madness", a reżyserował go znany już wówczas w Europie Marco Ferreri; w roli głównej wystąpił Ben Gazzara. Siedem lat później powstał w Belgii film "Crazy Love" - jedyna pozytywnie oceniona przez twórcę adaptacja jego opowiadań w reżyserii Dominique'a Deruderre (tu mała prośba - gdyby ktoś coś wiedział o tych dwóch filmach, to proszę o znak, bo nie udało mi się do nich dotrzeć).

Także w 1987 roku powstał znany szeroko obraz "Ćma barowa" w reżyserii Barbeta Schroedera z Miki Rurką w roli głównej. Bukowski był obecny na planie zdjęciowym prawie cały czas i napisał o tym traumatycznym (czyli dla Hanka Chinaskiego normalnym) doświadczeniu powieść pt. "Hollywood". Nie lubił szczególnie roli Mikiego, uważając ją za karykaturę swojej postaci. Jednak przekonał się o tym dopiero po premierze filmu, podczas kręcenia wszytko Bukowskiemu się podobało. Bohater filmu żyje w norze, nie myje się, chodzi z rozwaloną głową w brudnej odzieży. Czas dzieli między picie, seks z podobną sobie podstarzałą damą ( Faye Dunaway) oraz bójki. Normalny dzień Charlesa B. .

Z okresu powstawania filmu pochodzi też dokument, który Schroeder kręcił w przerwach między zdjęciami "Ćmy..."- "The Charles Bukowski Tapes". Jest tam pokazana znana sekwencja, jak pijany w sztok Bukowski zaprawia z kapcia swoją żonę , Lindę Lee, mówiąc jej przy tym, że nie rozumie ona jego dobra i wrażliwości.

Ostatnim filmem na podstawie prozy Bukowskiego jest "Factotum" z 2005 roku w reżyserii Benta Hamera, autora świetnych "Opowieści kuchennych". W roli głównej wystąpił tam Matt Dillon. Znów ten sam zestaw - alkohol, wyścigi, próżniactwo, seks, zwykłe zajęcia zmieniane po chwili z powodu kłótni z szefem oraz bezdenna wrażliwość gruboskórnego troglodyty zamieniana w diament jego największej kochanki - Literatury. Dillon poradził sobie z postacią Hanka Chinaskiego (alter ego pisarza) nieco lepiej niż Miki Rurka, ale do ideału jest moim zdaniem daleko.

Jak widać twórczość Bukowskiego inspirowała świetnych reżyserów. Zresztą nic dziwnego - poezja i proza tego twórcy jest ekstremalnie bezkompromisowa, szczera do bólu i bezwzględna. Jednak tej szczerości brakuje reżyserom. Może gdyby Bukowski wyreżyserował sam siebie, udałoby mu się przenieść prawdę swej piekielnej, zionącej nienawiścią prozy. O tym już się nie przekonamy. A może kiedyś komuś się to w końcu uda?