Dom (zly)

Dom (zly)

poniedziałek, 24 listopada 2014

Recenzja książki "Havel. Zemsta bezsilnych" Aleksandra Kaczorowskiego - wyd. Czarne

 Kim jest Havel?
 
 LC official
Jest jednym z najbardziej znanych polityków XX wieku. Wybitny dramaturg i myśliciel politykiem stał się od niechcenia. W czasach komunizmu wystarczyło mówić prawdę, by stać się politykiem. Wystarczyło się nie bać i dostrzegać absurdy zniewolenia, by polityczna rzeczywistość sama zapukała do drzwi w postaci typów z Urzędu Bezpieczeństwa. Tak było z Havlem. Ale co o nim naprawdę wiemy? Kim był Vaclav Havel?

Żyliśmy mitem Havla. Niektórzy z nas. Żyliśmy mitem prezydenta-poety. Czytaliśmy wtedy Hłaskę i Bułhakowa. Ja czytałem. O Havlu nie wiedziałem zbyt wiele - widziałem tylko „Audiencję” w teatrze telewizji. Ale był symbolem. Nagle to, co w demoludach miało posmak zakazanego owocu, stało się oficjalne, legalne i pożądane. Szedłem zabytkowymi Hradczanami w tym tłumie długowłosych na stadion Strachov, gdzie na zaproszenie Havla wystąpili The Rolling Stones. I to było prawdziwe święto wolności.

Zazdrościliśmy Czechom i Słowakom prezydenta. U nas po trupach do władzy szedł elektryk-noblista. Popierany przez księdza Jankowskiego i przez braci Kaczyńskich pokonał Tadeusza Mazowieckiego, jego inteligencję i siłę spokoju. Nie wiedziałem, kim był Mazowiecki. Nie wiedziałem, kim był Havel, ale utożsamiałem się z tymi ludźmi ze strachu, że bezkrwawa rewolucja przełomu lat 80. i 90. zacznie pożerać swoje dzieci. I że pożre tym samym nasze marzenia o lepszym świecie wolnych ludzi. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy, kim byli tacy, jak Havel, jak Kuroń, jak Michnik. Ja nie wiedziałem. Ci ludzie uosabiali nasze wielkie marzenie. Co nam pozostało z tych marzeń dziś?

Eseje Havla zacząłem czytać dopiero w XXI wieku, gdy na dobre zainteresowałem się czeską kulturą. Zobaczyłem, jak ludzkie i bliskie było to, co pisał, marzeniu o świecie bez przemocy, marzeniu o świecie wolnych ludzi. O świecie, który chce „żyć w prawdzie”. I zobaczyłem też, jak bardzo to marzenie jest odległe od rzeczywistości, jak utopijną i fantasmagoryjną wizję snuł prezydent-poeta. Ci, którzy w świecie ucisku byli idealistami, stawali się nagle pazernymi na władzę i pieniądze drapieżnikami, piraniami w akwarium polityki. Kim byli naprawdę? Jacy byli Havel, Kuroń, Michnik? Jakie były ich prawdziwe motywacje? O co walczyli?

Książka Aleksandra Kaczorowskiego „Havel. Zemsta bezsilnych” mówi dużo o Havlu. Pokazuje, co go ukształtowało, jak wyglądała jego droga ku literaturze, jaki wpływ wywarł na kształt Praskiej Wiosny, jak wyglądała droga Havla-dysydenta i Havla-prezydenta. Kaczorowski nie pisze na kolanach, dzięki czemu rys osobowy głównego bohatera pokazuje polskiemu czytelnikowi, jak bardzo nieidealny obraz mieli przed sobą Czesi. I chyba większości to zbytnio nie przeszkadzało. Mimo to nie poznałem Havla prywatnego, nie poczułem ludzkiej bliskości. Może škoda. A może nie chodzi tak naprawdę o samego Havla i o to, jaki był, ale co sobą uosabiał, jaki etos przywoływała jego biografia?

„Havel” Kaczorowskiego jest książką prawdziwą. Uważam, że czeski kontekst pozbawia ją politycznej wymowy i dlatego możemy sami lepiej przyjrzeć się naszym realiom, dlaczego marzenia o wolności i prawdzie zawsze ustępują marzeniom o wielkich rezydencjach i luksusowych samochodach. Havel jest dla „naszych” dobrym punktem odniesienia, bo był człowiekiem, któremu się nie poprzewracało. Wiedział, co uosabia i pozostał temu wierny. Ale jest w biografii Havla taki cichutki wątek o wpływie wybitnych jednostek na rzeczywistość. Jest on delikatny, niemal podskórny, jednak po lekturze nie mogłem uwolnić się od przekonania, że Polakom po roku 1990 brakło tak silnej indywidualności.

Havel „żył w prawdzie” i to stanowiło o jego autentyczności. Nie był typem politycznego gracza. Dlatego nie współpracował z bezpieką. Nie musiał potem bać się szantaży. Mógł pozostać do końca wolny. Mimo że nie był idealny - zdradzał żonę, popełniał błędy jako polityk, czasem bywał groteskowy – to on pozostał ikoną czasu przemian. Tyle dowiedziałem się o Havlu z książki Aleksandra Kaczorowskiego - a raczej o tym, kim pozostanie jej bohater w naszej świadomości. Dowiedziałem się, na czym polega fenomen Havla.

piątek, 14 listopada 2014

Recenzja "Szmiry" Charlesa Bukowskiego - wyd. Noir sur Blanc

                                                                oficjalna recenzja
Oryginalny tytuł książki Charlesa Bukowskiego to „Pulp”. Jak „Pulp Fiction” Tarantino. Ale kiedy wydano ją po raz pierwszy, przetłumaczono tytuł jako „Szmira”. Dokładnie przetłumaczył tak Tomasz Mirkowicz dla wydawnictwa Noir Sur Blanc. Dziś „Szmira” – jakby powiedział jeden z bohaterów „Pulp Fiction” - „wraca w wielkim stylu”.

„Pulp” jest dla Bukowskiego gatunkiem idealnym. Czerpiąca z wzorców chandlerowskiego kryminału proza, nie chce być subtelna czy wyrafinowana. Pamiętam scenę z filmu Tarantino, gdy Vincent Vega odwiedza mieszkanie boksera, by dorwać faceta, który wykiwał mafijnego bossa. Siada na kiblu i przegląda właśnie taką „pulpę”. Proza Bukowskiego jest idealna dla tego miejsca. Wśród wielu sondaży na temat czytelnictwa brakuje mi jednego, najważniejszego – co lubisz czytać, siedząc na klopie? Może LC zada kiedyś to pytanie swoim użytkownikom? Kiedy pytają mnie, jak mawiał ojciec naszego narodu, jakie jest twoje ulubione miejsce na lekturę, odpowiadam niezmiennie – WC. Jesteśmy zabiegani, brak nam czasu na książki, ale - chcąc, nie chcąc - musimy na chwilę przestać biegać i usiąść w „świątyni dumania”. Z książką na kolanach, of course. Nie z żadnym tabletem, na miły Bóg!

Nick Belane jest detektywem, którego się czepiają. Czepiają się go nieciekawe sprawy i nieciekawe kobiety. Na przykład taka Pani Śmierć. Nikogo nie omija. Ale ominęła tego drania Celine'a. Tak, tego, który napisał „Podróż do kresu nocy”. Ale Nickowi udało się go dorwać w antykwariacie u Reda. Red nie jest sympatycznym gościem. Nikt tutaj nie jest sympatyczny. Nawet kosmici, którzy zamierzają skolonizować Ziemię i przybierają w tym celu ludzką postać, chociaż dochodzą w końcu do wniosku, że Ziemia jest tak popapranym miejscem, że nie warto na niej zamieszkać. No i ten wredny Czerwony Wróbel – kto do cholery go wymyślił? I czy on w ogóle istnieje? A sam Nick? Dość typowy koleś. Typowy jak na książki Hanka. Chla i w przerwach myśli o dupach. W chwilach między tymi dwoma czynnościami rozwiązuje zadania zlecone przez klientów i gra na wyścigach. Skąd my to znamy?

A jednak jest to książka serio. Bukowski napisał ją na krótko przed śmiercią - została wydana w 1994. Na grobie Bukowskiego pod datami 1920-1994 widnieje napis: Don't try. Bukowski czuł, że Pani Śmierć zapomniała o nim na dosyć długo i zaczyna go intensywnie szukać, tak jak Belane Celine'a. Znalazła. Dziwny to opis odchodzenia, bo Hank wybrał na swoje epitafium najbardziej ordynarne motywy literatury popularnej. Ale i tak jest to najbardziej metafizyczna książka Charlesa Bukowskiego. Czy to tylko szydera z prostego faktu, że i tak trzeba odwalić kitę, czy samoobrona przed tym, co nieuniknione, za którą czają się demony Hanka z ostatniego rozdziału jego życia? Może tak, może nie. Dla mnie ważne jest, że Bukowski swoją ekstremalną grę ze śmiercią i absurdem egzystencji prowadził do samego końca. Z genialnym skutkiem, chociaż był tak bardzo nieszczęśliwy

piątek, 31 października 2014

Wywiad z Iwanem i Atłasem = dziś Ocalić od zapomnienia brzmi inaczej, Iwan RIP

„Ocalić od zapomnienia” - wywiad z  Iwanem i Atłasem, założycielami hip-hopowego składu NML
   
   
    Zacznijmy od tego, co zdarzyło się w ostatnim czasie – odnieśliście lokalny sukces...

Iwan : Tak. Wygraliśmy IV edycję Debiutów From Poland oraz otrzymaliśmy nagrodę publiczności. Oceniało nas pięcioosobowe jury wywodzące się ze środowiska hip-hopowego i ich zdaniem byliśmy najlepsi. W nagrodę będziemy mieli realizowany profesjonalny klip, promujący nasz skład.

 Która z tych nagród jest dla Was najważniejsza: jury czy publiczności?

Atłas: Niezmiernie cieszymy się z wygrania konkursu, jednakże nagroda przyznana od publiczności jest niemniej ważna. Jury oceniało naszą technikę, ekspresję, kontakt z publiką, a my właśnie dla tych ludzi robimy naszą muzykę. Szczególnie dziękujemy grupie naszych przyjaciół, którzy wspierają nas we wszelkich działaniach i przychodzą na każdy nasz koncert.
Iwan: Pozdrawiamy i dziękujemy , że doceniacie, co robimy.

    Co robiliście zanim powstał skład NML (Nie Ma Lekko - przyp. red.)?

Iwan: Teksty hip-hopowe pisałem od momentu, kiedy nauczyłem się alfabetu, ale były to głównie rzeczy pisane do szuflady, rapowane przed lustrem. Przed założeniem sklądu zagrałem jeden solowy koncert pod koniec 2011 r. , a już 3 stycznia 2012 powstał NML.

Atłas: Na początku też pisałem do szuflady i nie afiszowałem się nigdzie ze swoją twórczością. W 2010 roku wraz z moimi ziomkami, Ciszkiem i Olo, stworzyliśmy grupę o nazwie Południe Styl i zagraliśmy kilka koncertów. Później zacząłem koncertować jako Atłas i nagrałem nielegala pt. „Giants”.
   
    Co robicie oprócz muzyki?

Iwan: Uczę się w Technikum im. Generała Andersa, a po zajęciach zajmuję się swoją drugą pasją – sportami walki oraz pracuję w weekendy jako ochroniarz.

Atłas: Spełniam się jako kucharz w jednej z bardzo szybkich restauracji (śmiech).

    Które zespoły ze sceny hip-hop cenicie najbardziej i co was inspiruje?

Iwan: Najbardziej cenię autentyczne ekipy, które przekazują jakieś ważne treści. Takim składem jest dla mnie Hemp Gru. Drugim takim wykonawcą jest Tadek, który wydał album „Niewygodna prawda”. Obydwa przykłady łączy patriotyczny przekaz oraz wiara w wartości. Oczywiście cenię także stare dobre składy jak Molesta, WWO, Peja, Zipera, Płomień 81. A inspiruje mnie życie.

Atłas: Najbardziej lubię rap z lat 90-tych, takich wykonawców jak Easy-E, Big Pun, 2pac, Ice-T. Inspirują mnie moje emocje.

   
   
    Czy w swoich tekstach także staracie się nawiązywać do treści, które są dla Was ważne?

Iwan: Z jednej strony interesują nas problemy współczesności, trudna sytuacja młodych ludzi w kraju, brak pracy, perspektyw na przyszłość. Ale z drugiej strony nasza nazwa -  Nie Ma Lekko – nawiązuje do tego, żeby się nie poddawać, walczyć o swoje, nie tracąc tradycji i swoich własnych korzeni.

 Dziś często słyszymy głosy, że patriotyzm, o którym często rapujecie, jest przeżytkiem. Czy nie boicie się, że Wasze przesłanie nie będzie wystarczająco popularne?

Atłas: Nie interesuje mnie co jest modne, a co nie. Dla nas liczy się autentyczny przekaz, jeśli czujemy potrzebę mówienia o takich treściach jak ojczyzna i wiara, to po prostu to robimy.

Iwan: Dzisiejszy patriotyzm jest łatwiejszy od patriotyzmu naszych rówieśników z czasów wojny. Dziś wystarczy pamięć, świadomość historii i szacunek dla tradycji. I o tym są nasze utwory.
   
8.    Jakie postaci z polskiej historii są dla Was ważne?

Iwan: Pierwszą taką postacią jest rotmistrz Witold Pilecki, dlatego że potrafił się przeciwstawić systemowi i pozostać do końca nieugiętym, lojalnym wobec towarzyszy broni. Jest on przykładem dla zobrazowania postaw wielu anonimowych dziś ludzi, którzy walczyli o wolną Polskę.

Atłas: System nauczania omija ważny aspekt historyczny, jakim byli „żołnierze wyklęci”. Chcemy także inspirować się tymi bohaterami.

Muzyka hip-hopowa kojarzy się z opowieścią o zwykłym życiu, codzienności. Czy w tej konwencji jest miejsce na patriotyczne przesłanie?

Iwan: Te dwie rzeczy nie stoją wobec siebie w sprzeczności. Zwykłe życie to także wartości, którymi się kierujemy.

Atłas: Chcemy powiedzieć młodym ludziom, że tożsamość to korzenie, z których czerpiemy siłę do życia. Pamiętam zeszłoroczne Euro i modę na flagi i barwy narodowe. Szkoda tylko, że komercyjne imprezy więcej znaczą dla ludzi niż święta narodowe.

piątek, 19 września 2014

Recenzja książki Marcina Najmana "Kulej - mój mistrz" - wyd, Ole

TRAMPOLINY MARCINA NAJMANA

W zalewie biografii wszelkiego rodzaju książka Marcina Najmana „Kulej – mój mistrz” jest dziełem absolutnie wyjątkowym. Wyjątkowość ta polega na specyficznym sposobie opisu postaci bokserskiego mistrza, Jerzego Kuleja, który jest w tej książce tłem dla zaprezentowania się autora. To Marcin Najman stoi tutaj w centrum, to Marcin Najman bryluje elokwencją i dowcipem, to Marcin Najman jest prawdziwym i jedynym bohaterem książki o Jerzym Kuleju.
Kim jest Jerzy Kulej wiemy – dwukrotny mistrz olimpijski (tylko jemu udało się to osiągnąć), jeden z najwybitniejszych polskich sportowców. Kim jest Marcin Najman? Wiedzą głównie widzowie programu Big Brother i kibice walk w formule MMA, w której pan Marcin zasłynął tym, że stoczył tam trzy boje zakończone sromotną klęską. Aktualnie autor i główny bohater książki jest częstochowskim celebrytą, człowiekiem, który dzięki wielkim zdolnościom w smarowaniu wazeliną zdobył zaufanie lewicowych władz miasta i organizuje gale bokserskie. Ostatnio przygotowuje „pożegnalną” walkę bokserskiego emeryta, Andrzeja Gołoty, który wedle książki „Kulej – mój mistrz” także jest przyjacielem Marcina Najmana i dlatego zapewne tę „naprawdę” ostatnią walkę wygra właśnie Andrzej.

Zawsze, gdy oglądałem walki Najmana, miałem wrażenie, że do ringu wchodzi przerażony. Stąd wynikał jego styl walki, rozpaczliwy, chaotyczny atak, który w przypadku równie przerażonych zawodników jak on, był kilkakrotnie skuteczny. Ale największym atutem Najmana jako zawodnika było to, ze pokochał boks bez wzajemności i uczynił z tego walor – będąc słabym bokserem, rozgrywał to medialnie w taki sposób, że stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich pięściarzy na zawodowym ringu. Stał się wzorcem dla wszystkich tych, którzy będąc pozbawieni talentu i chęci do pracy, zaopatrzeni jednocześnie w bogaty zapas ambicji, mogą kreślić swoje drogi na „szczyt”. Czego „szczyt” pozostaje w tym wypadku kwestią drugorzędną.

Podobnie jest z książką Najmana. I nie chodzi mi o to, że na 102. stronie Jurek Kulej zadzwonił do swojego Marcinka „o wpół do SIUDMEJ rano”. Najman, jak już tu wspomniałem, był w swoim życiu bokserem, zawodnikiem MMA, celebrytą z Big Brothera, promotorem gal bokserskich. Teraz został pisarzem. Z książki wynika, że ponad wszystko był jednak przyjacielem Jerzego Kuleja. I pewnie, jakim był sportowcem i pisarzem, takim był i przyjacielem. Kulej – przyjaciel był dla Marcina Najmana trampoliną, dzięki której mógł on wybić się spośród tłumu przeciętniaków. Taką trampoliną był dla niego boks, taką trampoliną jest Andrzej Gołota, taką trampoliną jest prezydent Częstochowy, o którym wspomina z atencją nasz bohater, taką trampoliną jest Przemysław Saleta – największy wróg Najmana.

Każda porządna książka musi mieć swojego czarnego bohatera. Takim bohaterem jest w książce „Kulej – mój mistrz” Przemysław Saleta. Wspominane są tutaj rozmowy Marcina Najmana ze swym mentorem, w których Mistrz bezradnie kręci głową, gdy słyszy kolejne słowa na temat Salety – Salety podstępnego, Salety nieuczciwego, Salety bez zasad, Salety niemęskiego. Najman błyszczy jak statua ze złota przy nikczemnej figurze swego odwiecznego rywala, jak w klasycznym westernie – najpierw przyjaciela potem zdrajcy i wroga. Najmana otaczają sami przyjaciele, ale postać Przemysława Salety uświadamia czytelnikom, kim bylibyśmy bez wrogów.

Oprócz wątku Salety wszystkie trampoliny Najmana, z Jerzym Kulejem na czele, są ukazane w świetlistej łunie pozytywnych relacji z Marcinem Najmanem, który rozjaśnia je wszelkiego rodzaju komplementami. Najważniejszą umiejętnością pana Marcina jest bowiem sztuka wazeliniarstwa, którą rzeczywiście opanował po mistrzowsku. Jego dzieło wręcz ocieka lukrem, jest pełne zachwytów nad wspaniałymi ludźmi, którzy mieli niewątpliwe szczęście spotkać na swej drodze tę cudowną postać, jaką jest Marcin Najman.

Celowo nie poświęciłem tutaj wiele miejsca tytułowemu bohaterowi książki, tytułowemu, bo jak powiedziałem głównym bohaterem jest tutaj sam autor. Mimo wszystko uważam książkę „Kulej – mój mistrz” za ważne zjawisko. Nie ze względu na wartość literacką czy biograficzną, ale dlatego, że książka ta osiąga wyżyny, jeśli chodzi o socjologiczne zobrazowanie zjawiska celebryctwem zwanego. Otóż celebryta, jako osoba sama w sobie nie przedstawiająca zbyt dużej wartości, potrzebuje trampolin, które wyrzucą ją na orbitę medialnego zainteresowania. Książka „Kulej – mój mistrz” jest doskonałym instruktażem jak takie trampoliny znajdować i wykorzystywać do swoich celów. W tym tkwi jej wartość i ważność. Bo, jak mówi stare porzekadło, pamiętające czasy świetności Jerzego Kuleja, to nie walka, lecz chęć szczera uczyni z ciebie boksera.

sobota, 13 września 2014

Recenzja książki Gezy Ottlika "Szkoła na granicy" - wyd. WAB

                                                             http://lubimyczytac.pl/

Szkoła opresji

Géza Otllik nie jest dobrze znany polskim czytelnikom, chociaż to już trzecie wydanie „Szkoły na granicy” w naszym kraju. Jak słusznie zauważa autor posłowia do „Szkoły...”, Peter Eszterhazy, urodzony w 1912 Ottlik pokoleniowo lokuje się między Sandorem Maraiem (1900) a noblistą Imre Kerteszem (1928). Doświadczenie tych trzech twórców przypada na gwałtowny czas przemian XX wieku. Pierwszy z nich, Marai, powraca do klimatu belle époque, opisuje upadek „starych, dobrych” czasów, także monarchii austro-węgierskiej, która do dziś dla wielu Węgrów stanowi chlubny okres w ich historii. Kertesz koncentruje się na największej tragedii w dziejach ludzkości, jaką niewątpliwie jest Holocaust. Ottlik w swoim opus magnum, jakim bez wątpienia jest „Szkoła na granicy”, buduje most między tymi dwoma momentami. Tworzy on obraz tego, co doprowadza do świata bezwzględnych dyktatur. Ważnym faktem jest to, że książka powstała tuż po II wojnie światowej, ale została wydana dopiero po bolesnych dla Węgrów wydarzeniach 1956 roku.
Tematem powieści węgierskiego pisarza są wspomnienia ze szkoły wojskowej. Wojsko i szkoła – dwa systemy opresji, mające na celu przekształcić dziecko w dorosłą i świadomą jednostkę, zostały tutaj połączone, tworząc wyjątkowy świat doznań młodego człowieka wobec machiny dorosłego świata. Autor na pewno znał takie książki, jak „Przygody dzielnego wojaka Szwejka” Haszka czy bardzo zbliżoną tematycznie powieść Roberta Musila „Niepokoje wychowanka Torlessa”. Ważna jest tutaj także wspólnota geograficzna – wszyscy z wymienionych pisarzy pochodzą z Europy Środkowej, choć są różnej narodowości: Węgier – Ottlik, Czech – Haszek i Austriak – Musil. I to nie są jedyni twórcy, pochodzący z tego regionu, którzy w poruszali temat opresji systemu wobec jednostki. Wszak jest to tradycja Franza Kafki z jego „Procesem” na czele. Geza Ottlik świadomie i w wyjątkowy sposób wpisuje się w tę tradycję.
Akcja powieści przypada na lata 20. XX wieku. Ottlik sięga do swoich własnych doświadczeń, by stworzyć syntezę świata opresji, który jest tutaj utożsamiony z wkraczaniem w dorosłość. Być dorosłym znaczy dla autora być pogodzonym z okrucieństwem i bezwzględnością świata, który traktuje człowieka jako narzędzie. Młodzi ludzie w „Szkole na granicy” muszą zatracić własne przekonania, muszą zacząć żyć z maską, którą zakładają im przełożeni. Tylko wtedy narzędzie będzie skuteczne, tylko wtedy narzędzie będzie przydatne. Wszystko to sprawia, że „Szkoła na granicy” staje się sugestywnym zapisem relacji między jednostką a systemem oraz przemian zachodzących w człowieku, który szybko staje się częścią tego systemu i przestaje działać według własnych przekonań. To system tworzy człowieka, nie psychika, osobowość czy normy moralne – mówi czytelnikom Géza Ottlik.
Mimo tak silnego przekonania o braku wolności, książka Ottlika jest bardzo subtelnym opisem świata dyktatury. Właśnie ta delikatność, niedomówienia, swoisty brak dramatyzmu czyni ów opis wyjątkowo silnym. Trzeba przebić się przez warstwy normalności, obojętności, by dotrzeć do istoty przesłania Ottlika. Paradoksalnie właśnie przez to może się ono okazać wyjątkowo mocne. System wcale nie musi tutaj oznaczać całkowitej rezygnacji z samego siebie. To swoisty psychologiczny dualizm między tym, kim jestem dla świata, a tym, kim pozostaję dla samego siebie. Tragiczne jest właśnie owo uświadomienie sobie, że to, co moje, w pewnym momencie zostaje zatracone i nie jest tego w stanie powstrzymać żadna wolność.
Géza Ottlik nie był płodnym twórcą. Prócz zbioru opowiadań i popularnej wśród miłośników gry w karty książki na temat brydża nie wydał prawdopodobnie nic więcej. „Szkoła na granicy” jest dziełem jego życia, książką z jednej strony osobistą, sięgającą do własnych przeżyć, z drugiej strony - bardzo prawdziwą syntezą świata opresji. Nie jest to jednak książka mroczna, niosąca z sobą jedynie negatywny obraz świata. Jest tutaj miejsce na przyjaźń i nostalgię. Jest tutaj przekonanie, że nawet mroczna, opresyjna rzeczywistość może być pokonana przez siłę wzajemnych, międzyludzkich relacji, które tworzą podskórny i wewnętrzny ale przecież najistotniejszy sens tego świata.

środa, 3 września 2014

Recenzja książki Joanny Dziwak "Gry losowe" - wyd. Ha!art

       
oficjalna recenzja portalu  Lubimy czytać

Męczył mnie ten termin. Wszędzie słyszałem tylko: hipster to, hipster tamto, hipster tu, hipster tam. Ale gdy prosiłem: dajcie mi hipstera!, odpowiadała głucha cisza. Zrozumiałem dopiero, gdy na Facebooku zobaczyłem memy ze strony „Hipsterski maoizm”. Autorką strony jest w połowie Joanna Dziwak. Joanna Dziwak jest także autorką „powieści” „Gry losowe”, „powieści” wydanej przez Ha!art – najbardziej hipsterskim z hipsterskich wydawnictw na naszym rynku księgarskim.
Hipsterstwo strony „Hipsterski maoizm” objawia się kontrkulturowym sprzeciwem wobec elit politycznych. Ostrze szyderstwa jest wymierzone w polityków wszelkich ugrupowań i przekonań. Skłania to odbiorcę do wniosku, że hipster jest zbuntowany wobec wszystkiego, co ma wpływ na masę, w której przyszło mu żyć. Jednak hipster nie uważa, że jego bunt ma jakikolwiek sens, więc pozostaje na poziomie dowalania memami. Jednym z głównych elementów memowych jest „piąteczek”, czyli moment, gdy i ci z PiS, i ci z SLD i ci z PO, ba!, nawet sam Putin i Angela Merkel, udają się na melanż. Wedle „Hipsterskiego maoizmu” najlepsze melanże odbywają się u Olka Kwaśniewskiego.
Ale zostawmy już „Hipsterski maoizm”. „Gry losowe” bowiem z polityką nie mają wiele wspólnego. „Gry losowe” są o współczesnych artystach, którzy, chcąc nie chcąc, są poniekąd niezdefiniowanymi hipsterami. Są różni - wiekowo, płciowo nieraz bardzo odlegli, ale łączy ich Internet. Czy ktoś widział kiedyś Internet? Nie pamiętam, czy to cytat z książki „Gry losowe”, która opowiada o podwójnej fikcji – fikcji twórczej spotęgowanej przez fikcję Internetu. Pokazuje, jak bardzo pogubiliśmy się w świecie, w rzeczywistości, gdzie każdy staje się twórcą, gdzie byle szczyl, przyprawiający wąsy Komorowskiemu, panu prezydentowi, staje się artystą współczesnym, hipsterskim, niezależnym prawie od nikogo, niezależnym prawie od samego siebie
Arkadiusz Pszczoła. Wiedzie nas autorka od alfabetu łacińskiego, że litery to świat kobiecych schiz, przez świat cyfr arabskich, które symbolizują pozorny sukces marketingowy męski, lecz także uniwersalnie romansowo-internetowy, aż do cyfr rzymskich, które są porządkiem Arkadiusza Pszczoły. Arkadiusz Pszczoła jest mi bliski. Pewnie jest bliski wielu adeptom sztuki pisania, którzy wchodzą w „smugę cienia”. Jest mi bliski wiekowo i bliski wykształceniowo. Ma, rzecz jasna, wiele przypadłości świra. Podstawową jego przypadłością jest to, że świruje. To znaczy nie potrafi mieć normalnych relacji ze światem. Tą cechą przypomina nas wszystkich. Wszystkich, którzy prawdy o świecie i relacji międzyludzkich szukają w Internecie. Oprócz tego jest polonistą, jest po czterdziestce i pisze wiersze, które publikuje w Internecie.
A wszystko to opisane z wyczuciem narracji fejsa. Teksty są jak podpisy pod memami. Lekko i wesoło, chociaż tak naprawdę smutno, wiedzie nas ta narracja od Los Angeles do Bytomia. Bo świat to jednak globalna wioska. Globalna wioska, gdzie jednak wszyscy są tak cholernie samotni, że wierzą w Internet i w fejsa, i w lajki na fejsie. Że bez tej pompy ssąco-tłoczącej nie daliby rady już istnieć, bo tak naprawdę nie potrzebują drugiego człowieka. Bo boją się, że ci inni są tak samo popieprzeni, jak i on sam, ona sama.
„Gry losowe” stawiają znak równości między wygranymi i przegranymi. Niwelują to, co do tej pory stanowiło o sensie kultury, że na przykład ktoś dostał Nobla albo Nike, bo i tak sens tego jest sensem doraźnym i niepewnym. Encyklopedie, których już nikt nie kupuje, pękają w szwach od różnych laureatów, a o Wikipedii to już w ogóle szkoda mówić. Tak zatem każdy stał się twórcą, ale odbiorców nie starcza, a jak starcza, to jest to jeszcze bardziej podejrzane, bo kim są ci, którzy zamiast tworzyć, czytają? I czy w ogóle można im w związku z tym ufać?
Pojechała Masło Dziwak. Zarzut to czy pochwała? Sam nie wiem. Ja to lubię. Czyli nie jest to książka natrętnie oryginalna. Ale co dziś jest natrętne i oryginalne zarazem? Internet?
„Gry losowe” są z pozoru książką błahą. Może się prześlizgują, może zbyt szybko się czytają, może nie zgłębiają. Ale czy nie taki charakter ma świat „fejsbukowych” doznań? „Gry losowe” są pytaniem o rolę kultury w dobie Internetu. Pytaniem ważnym, pytaniem ciekawym. Czy wystarczająco głębokim i na poziomie? A co dziś jest wystarczająco głębokie i na poziomie? Internet?

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Recenzja książki "Wszystko się spieprzyło..." Richarda Fariny - wyd. Officyna


                                 

oficjalna recenzja portalu Lubimy czytać

Czas kontrkultury

Lata 60., czasy rewolucji obyczajowej odcisnęły piętno na współczesnym wymiarze kultury. Bitnicy jak Allen Ginsberg ze swym „Skowytem” czy Jack Kerouac z powieścią „W drodze” przecierali szlaki dla całej fali twórców, którzy w istotny sposób wpłynęli na wszelkie dziedziny sztuki – Ken Kesey, Andy Warhol, Bob Dylan to tylko kilka nazwisk, które dowodzą trwałości i aktualności tych zjawisk. Zresztą cały ruch hipisowski z legendarnym festiwalem w Woodstock jest najlepszym dowodem na to, z jak istotnym zjawiskiem kulturowym mamy do czynienia. Amerykańska rewolta studencka, która przetoczyła się w latach 60. przez kampusy uniwersyteckie, wpłynęła nie tylko na kształt kultury amerykańskiej. Zjawisko Nowej Fali w filmie i literaturze bardzo silnie zaistniało w Europie. Większość zjawisk kulturalnych i obyczajowych w kulturze Zachodu dzieje się do dziś w kontekście rewolty lat 60., czerpiąc z niej, bądź negując jej osiągnięcia.
Powyższy wstęp jest wprowadzeniem do bardzo ciekawego zjawiska na polskim rynku księgarskim, jakim jest seria „Twarze kontrkultury” wydawana przez „Officynę”. Książka Richarda Fariny „Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej” jest czwartą książką z tego cyklu, który ma przybliżyć polskiemu czytelnikowi mniej znane dzieła związane z rewoltą lat 60. w Stanach Zjednoczonych (pozostałe to „Lata sześćdziesiąte”, „Wspomnienia bitniczki” oraz „Candy Terry Southern”).
Wydanie „Wszystko się spieprzyło” prawie 50. lat od premiery uświadomiło mi, jak wielkie luki ma nasza świadomość literacka. Po książkę Fariny warto sięgnąć mimo „kontrkulturowego” kontekstu. To po prostu świetna i uniwersalna literatura, pełna humoru i napisana żywym, pełnym blasku językiem. Za oddanie językowej energii i przyjemność czytania trzeba niewątpliwie podziękować autorowi tłumaczenia Tomaszowi Kłoszewskiemu.
„Wszystko się spieprzyło...” to w gruncie rzeczy, podobnie jak „W drodze”, powieść przygodowa, gdzie ważną rolę odgrywa podróż. Głównym bohaterem jest Grek, Gnossos Pappadoupulis. Jego życie to nieustanna zmiana otoczenia. Zmianom tym towarzyszą liczne dialogi z mniej lub bardziej przypadkowo spotkanymi ludźmi, które są błyskotliwie mieniącym się karnawałem potocznego języka. Osią akcji przez większą część książki jest konflikt na uniwersyteckim kampusie, który dziś można by uznać za absurdalny – chodzi o ograniczenie kontaktów między mieszkańcami męskich i żeńskich akademików. Wszystkim perturbacjom, w których centrum stoi Gnossos, towarzyszą imprezy, narkotyki, magia i seks, czyli mamy tu wszystkie kontrkulturowe atrybuty lat 60. Mamy też rewolucję na Kubie.
Najważniejszymi elementami, które czynią tę książkę wyjątkową są humor i dystans. Farina w swoim opisie lat 60. nie jest patetyczny. Dzięki temu książka nabiera uniwersalnego charakteru. Jak często idee i rewolucyjny zapęd młodych ludzi jest wykorzystany przez możnych tego świata do własnych celów. To uniwersalna i ponadczasowa prawda aktualna i dziś.
Richard Farina zginął w wypadku, mając zaledwie 29 lat. Opublikował tylko jedną powieść i trzy albumy z muzyką folk. Zdolny człowiek, który miał przed sobą całe twórcze życie. Dobrze, że dziś możemy przypomnieć sobie jego powieść – powieść autora, któremu Thomas Pynchon dedykował swoją „Tęczę grawitacji”.

piątek, 15 sierpnia 2014

Recenzja Książki Charlesa Bukowskiego "Najpiękniejsza dziewczyna w mieście" - oficyna wydawnicza "Noir sur Blanc"


                                                               
                                                                  oficjalna LC recenzja

A może pokochać Hanka?

A może pokochać Hanka? Czy to w ogóle możliwe? Popatrzcie na tę jego „twarz”, twarz najbrzydszego człowieka na świecie. Urodził się po to, born into this, by być brzydkim, by brzydko pisać o świecie, by bryzgać na nas swoimi rzygami, swoją posoką, swoją spermą. Był bestią. Jak czyta się jego opowiadania i wiersze, to czuć ohydny odór bestii. Samotnej bestii, która wyje z rozpaczy, która wyje za miłością, ale nie wierzy w nią, a może po prostu inaczej ją definiuje. Wierzy natomiast w ból. To łączy wszystkie jego utwory. Samotność i niewyobrażalny ból. Narodził się po to, by nam o tym opowiedzieć. A może pokochasz Hanka, najpiękniejsza dziewczyno w mieście? Jak w baśni?
Tematyka jego twórczości - wiadomo: wóda, wino, piwo, fajki, dziwki, mordobicie, brutalny seks. Czy jest coś w tych opowiadaniach ponadto? Czy jest coś ponad świat opętanych szaleńców zwartych w śmiertelnym tańcu z rzeczywistością, z góry skazanych na porażkę, ale walczących do końca? Z wyciągniętym środkowym palcem w kierunku pustych, zimnych niebios? Chcieliśmy widzieć tego Hioba XX wieku na kolanach, żeby przyjął swoją mordę, uznał swą ohydę i się jej wyrzekł. Hank przyjął swoją mordę, uznał swą ohydę, ale się jej nie wyrzekł. Nie oczekiwał litości, miłosierdzia, zbawienia. Oczekiwał najpiękniejszej z pięknych – ciszy, jakiej nigdy nie słyszano. Tak samo, jak bohaterka tytułowego opowiadania tomu „Najpiękniejsza dziewczyna w mieście”.
Chcecie pokochać Hanka? Tę jego mordę – połączenie parszywego kundla i wściekłego goryla? To musicie wiedzieć, że kobieta jest jego największym wrogiem, że do miłości staje w szranki, w ringu, w walce na gołe pięści. Że tutaj kobieta mści się i gwałci za gwałt tysiącleci, że mężczyzna gwałci jak przez tysiąclecia i jest to zderzenie dwóch gwałtów, które splatają się w wirze, burzy wzajemnych wyładowań. A potem jest cisza, papieros i chłód, skotłowana i mokra od śluzu i potu pościel. To są kobiety Bukowskiego – dotknięte i skrzywdzone, kobiety, dla których nie ma zrozumienia i miłosierdzia, dla których gwałt jest codzienną porcją rzeczywistości - jak śniadanie, jak zakupy, jak pranie.
Oto tylko kilka tytułów na to, żeby pokochać Hanka: „Życie w teksańskiej kurwiarni”, „Ruchadło”, „Dziesięć brandzli”, „Wielka dupa mojej matki”... Są gorsze. A jakby tego było Wam mało, by pokochać Hanka, to może kilka leitmotivów: picie, mordobicie, prostytucja... Mało? Dorzucam: nekrofilia - „Kopulująca syrena...”, Hitler, pedofilia - „Antychryst”. Czy teraz rozumiecie, o czym do Was mówi Hank? Czy dalej chcecie go pokochać? A może znienawidzić? Dla niego to jedno i to samo.
Tak naprawdę to nie są opowiadania o piciu i seksie. One są o czymś wiele gorszym. Są o samotności, o przekleństwie, o bólu, którego nikt nie widzi. O tym, że gdzieś tam w głębi jesteś taki sam. On Ci to powie, opowie bez ceregieli, tak jak opowiedział to sobie, że taki na świat przyszedłem. Nie popełnił samobójstwa, chociaż zabijał się co dnia.
Na jego grobie jest napisane „Don't try”.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Polska numer B. Artykuł o dwóch dokumentach "Arizona" i "Czekając na sobotę" AD 2010

Polska numer B

Edytuj artykuł
Artykuł zawiera spoilery!

Dwa filmy dokumentalne "Arizona" Ewy Borzęckiej i "Czękając na sobotę" Ireny i Jerzego Murawskich podejmują ten sam temat - mówią o polskiej prowincji - jednak perspektywa czasu sprawia, że wymowa ich jest całkowicie odmienna. Co się wydarzyło, że nad polską wsią już nie przystajemy z zadumą, że raczej nam ta wieś wiochą zaczyna zawiewać coraz bardziej? A może wcale tak nie jest?

Film Ewy Borzęckiej powstał w 1998 i był próbą zmierzenia się z problemem polskiej wsi, która w latach 90-tych przeszła olbrzymią przemianę - upadły państwowe gospodarstwa rolne tzw. PGR-y, rolnictwo indywidualne w takim kształcie, w jakim istniało w PRL-u przestało być opłacalne, ale pozostali ludzie, którzy nie wiedzieli, co dalej ze sobą począć. Tak to już jest, że nie każdy zdąża na autobus do lepszego jutra. "Arizona" jest właśnie o takich ludziach.

Pogodzeni z losem, z patyną biedy, która oblepia twarze i szare ubrania, siedzący filozoficznie w przydrożnym rowie i czekający na Godota - tacy są mieszkańcy Zagórek. Rytm ich życia wyznacza wypłacany raz na miesiąc zasiłek i nowa dostawa do miejscowego sklepu wina marki "Arizona". Mieszkańcy wioski snują się jak cienie, trzymając w rękach butelki, których zawartość zmniejsza się z każdą chwilą. "Arizona" wyznacza rytm życia tych ludzi, a sklep spożywczy jest centrum tego świata martwych cieni. Kiedy słucha się wypowiedzi bohaterów filmu, trudno oprzeć się wrażeniu, że nie są tylko bezwolnymi kukłami. Każdy z nich miał swoje marzenia, cele życiowe, plany na przyszłość. Nie brali pod uwagę, że coś może pójść inaczej, że chłop nie jest potęgą i basta, że zostaną odstawieni na boczny tor i nikt nie powie im, co mogą ze sobą zrobić. Borzęcka chyba celowo omija temat Kościoła, który w tym zdewaluowanym świecie przestaje pełnić scalającą społeczność funkcję. Jedyny wygrany bohater filmu - właściciel sklepu - jest skończonym chamem. Żeruje na ludzkiej biedzie i nie żałuje mieszkańcom oprócz nektaru "Arizony" także szczerej pogardy. To on jest zwycięzcą. Obraz Borzęckiej jest na swój "czeski", "hrabalowski" sposób liryczny. Mnie to kojarzyło się z historią pakowacza makulatury, którego pewnego dnia zastępuje nowoczesna prasa, jak to jest pokazane w utworze "Zbyt głośna samotność". Wydaje się, że Borzęcką ten mijający świat na swój sposób urzeka, że jest z tymi ludźmi i próbuje podzielić się ich zmarnowanym światem i życiem.

Jak bardzo inaczej wygląda to w zrobionym na zamówienie HBO filmie "Czekając na sobotę". Ciekawie zmontowane historie młodych ludzi, którzy żyją tylko w soboty, a to co dobrego ich spotyka to dyskoteka w klubie "Nokaut", gdzie spotykają się wszyscy bohaterowie. Jedną z nich jest striptizerka, która beztrosko rozkłada nogi przed tłumem spoconych, wiejskich chłopaków, którzy między jej uda wkładają kamery umieszczone w telefonach komórkowych. Te filmy spomiędzy ud tancerki obejrzy jutro cała wioska. Dziewczyna opowiada przed kamerą jak wspaniale realizuje swoje marzenia, ściągając majtki sobie i tak zwanym ochotnikom.

Jednym z bywalców dyskoteki jest piękny blond młodzian, który ma swoją koncepcję dotyczącą wyższości wsi nad miastem - na wsi możesz po pijaku uwalić się w rowie i żadna Straż Miejska nie wywiezie cię do Izby. Zarobki młodziana jako stolarza sięgają 2 200, z czego ponad tysiąc upłynnia na sobotnich baletach, gdzie wywozi w krzaki małolaty, jak sam się o nich wyraża - zdziry. Młodzian nie jest zarejestrowany, z czego jasno wynika, że jego plany na przyszłość nie sięgają dalej niż do następnej sobotniej dyskoteki.

Ciekawy jest przypadek biednej 11-sto osobowej rodziny, która oprócz sprzątania klubu "Nokaut" utrzymuje się się z renty ojca, który stracił nogę w wypadku, o czym wypowiada się jego połowica - "szczęście w nieszczęściu, że stracił nogę, bo z czego byśmy teraz żyli". Przedstawiciele młodego pokolenia cierpią tutaj na chorobę nudą zwaną. Chętnie czymś by się zajęli, ale nie ma czym , więc nie pozostaje im nic innego, jak czekać na sobotę i prowadzić na ten temat dyskusje na przystanku PKS-u, który zastępuje im bar. W końcowych scenach rodzina przeżywa chwile szczęścia. Te chwile szczęścia to "rozbiór" świniaka. Ostatnia scena to obraz z półtuszą w tle, gdzie zgromadzona rodzina zajada się świeżo przygotowanymi podrobami wieprzowymi, a w tle świeci jak księżyc "rozebrana" półtusza (dużo bardziej rozebrana niż striptizerka) - symbol dostatku.

Morawscy pojechali grubo. Cóż HBO za byle co nie płaci. "Dokument zaangażowany negatywnie" polega w tym wypadku na tym, że na polskiej wiosze nie pozostawia się suchej nitki. Pytanie tylko, czy film daleko odbiega od życiowej prawdy? Z moich obserwacji i rozmów prowadzonych z młodymi ludźmi, żyjącymi właśnie tylko w soboty, wynika, że w większości przypadków bez krępacji identyfikują się z bohaterami tego dokumentu, czy lepiej by rzec reportażu. Cóż próba jest zbyt mała, aby wysuwać daleko idące wnioski, ale nie mam wątpliwości, że ta życiowa beznadzieja dotyczy dziś bardzo wielu młodych ludzi , którzy nie umieją, albo czasem po prostu nie chcą zrobić nic ciekawego ze swoim życiem i sobota jest dla nich ostatnią szansą, aby zaistnieć.

Nie chcę dokonywać radykalnych osądów, z których będzie wynikało, że po ostatnich wyborach znielubieliśmy politycznie niepoprawną i zacofaną polską wieś, hamującą rozwój nowoczesnej i liberalnej Polski numer A. Wydaje mi się, że oba filmy dają ciekawy materiał do refleksji na ten temat, ale oceny każdy musi dokonać samodzielnie. Może tylko w tym całym nieciekawym obrazie dobrze byłoby pokazać także i tych, którzy mieszkając na wsi odnieśli sukces i potrafią tam być szczęśliwi. Takie pozytywne wzorce dużo lepiej działają niż bezwzględna krytyka.

piątek, 8 sierpnia 2014

Kultura hejtu 3. Sprawa Vdorliaka, czyli Legia vs Celtic

Kultura hejtu 3. Sprawa Vdorliaka, czyli Legia vs Celtic

Hejt siedzi we mnie. Żre jak mroczny robal. Lapsusofil jest dla mnie jak crashtest. Nie umiem poradzić sobie z fragmentami rzeczywistości. Chciałbym walnąć granatem. Powiedzieć: koniec. Przypominam sobie Michaela Douglasa w "Upadku” i czuję się jak on. Jak Boga kocham, staram się szukać pozytywów, ale kiedy dosięga mnie polski absurd, dzieje się ze mną to, co się dzieje.

Weź, skanalizuj to. Tutaj – mówię sobie. Lepsze to niż driny walić, nigdy nie wiesz, ile wytankujesz. Figo-Fagot. Chcę być dobry, o tym wiem, ale we mnie wciąż płonie gniew. I Ching.

Będzie o sporcie, bo na sporcie najłatwiej się wyżyć. Od tego jest sport , żeby się wyżywać. Bagno polityki jest mrocznym teatrem upiorów i boję się tam wchodzić. To prawdziwa kraina śmierci. Nakręcanych manekinów, których, chcemy, nie chcemy, musimy słuchać w naszej codzienności. Miało być o sporcie. O tym horrendalnym skandalu z Legią. Już mi trochę lepiej, trochę lżej.

Muszę wrócić do zimy. Nie pisałem o Igrzyskach Zimowych w Soczi. O wspaniałych momentach polskiego sportu w sercu samego Mordoru i w cieniu palącego się Euromajdanu. Cudowne zwycięstwa Kamila Stocha pokazały, że przejął pałeczkę po Adamie Małyszu. Baliśmy się, że będzie trudno znaleźć następcę Adasia, ale jest wspaniały mistrz i skromny chłopak. Na dodatek zdobywca Kryształowej Kuli. Wielki sportowiec. Cudowni nasi panczeniści- medaliści, panowie i panie ze Zbigniewem Bródką na czele. Zaskoczył wszystkich, pokonując faworyta z Holandii. Chyba sam siebie zaskoczył. I nasza królowa – Justyna. Największe moje wzruszenie. Jej bieg z pękniętą kością śródstopia na 10 kilometrów jest już legendą polskiego sportu. Ryczałem jak bóbr, widząc jak pokonuje swoje rywalki. Wielka mistrzyni, która nie poddała się presji i opresji, choć dziś wiemy ile ją to kosztowało. Musiałem o tym napisać, by nie było tak, że fiksuję tylko na negatywnych emocjach. Byłem to winien tym wspaniałym sportowcom, na których występy czekam. Szczególnie na Justynę , na tę skromną i wrażliwą dziewczynę, która zawsze robi swoje.

Będzie o Legii. I powiem bez ogródek – wolałbym, żeby staropolskim scenariuszem dostała w tyłek z 10-0 w dwumeczu. Ale nie byłem przygotowany na to, że wygrają 6-1 i odpadną. 20 lat czekam na awans polskiego zespołu do Ligi Mistrzów. Z czasów studenckich pamiętam awanse Legii i Widzewa. Później były baty za batami, więc kolejne lanie przyjąłbym z dobrodziejstwem inwentarza jako polską normę. Na Euro za euro wybudowano stadiony, na których polscy kopacze kompromitują się systematycznie, co zresztą nikomu nie przeszkadza, bo prawdziwi kibice na nowe stadiony nie mają wstępu i są to raczej korpo-pikniki, gdzie wynik jest sprawą drugorzędną, więc nie ma sprawy. Nikogo to nic nie obchodzi, polska liga to dno, kluby dno, reprezentacja dno. I tak miało być. I tak miało pozostać. Tylko stadiony się prężą wielkie. Za gruby szmal utrzymywane. A tu w dwumeczu 6-1 do przodu. I co? O nie! Nie możemy tego zostawić! Zróbmy jakiś zajebisty numer! Wpuśćmy w 87 minucie Bereszyńskiego! On miał karę, więc będzie walkower. Nie możemy przecież wyjść z tego naszego grajdoła, bo zaczną się roszczenia, rojenia. A tu kaska pewna. Bez emocji, bez nerwów, bez starania. Na ch się męczyć? Wszyscy są zadowoleni.

Justyna płaciła wielką cenę za swoje sukcesy. Była na skraju. Ciężko czytało się tamten wywiad. Taką cenę płaca zwycięzcy. Piłka nożna to pewny, duży hajs. Polskie hieny mają się, na czym obłowić. Im dłużej polski futbol pozostaje w fazie trupiego rozkładu, tym więcej hien cmentarnych na tym wikcie będzie tyć. Tak jak w każdej dziedzinie polskiego życia. Jak w „Misiu”. Tutaj zarabia się na protokołach zniszczenia, na przegranych, słomianych inwestycjach. Dlatego Legia odpaść musiała. A kto jest winien? To proste – Vdorliak. Jakby strzelił jeden z dwóch karnych w Warszawie, to żaden walkower nic by nie zmienił. Ale nie martwcie się! On też swoją dolę zarobi! Nie mam złudzeń – Bereszyńskiego zmieniono z rozmysłem. Wiedział o tym Celtic, wiedziała Legia, wiedział sam Bereszyński i sędziowie i UEFA też wiedziała, co ma zrobić. Cudów nie ma!
Już mi trochę lepiej. Tu żyję. Przynajmniej wiem, że żyję. I byle do zimy.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Wroclove is over!

Na wrocławskim rejonie nie jest kolorowo, że sparafrazuję gwiazdę ostatnich miesięcy, Bonusa BGC. Czy wina to ogólnej sytuacji kulturalno-kulturowej, czy wina wina regularnie i często pitego w ramach tomistycznegp systemu? nie wiem... ale scio me nihil scire, więc i tutaj kolorowo nie będzie!

Po pierwsze taksówkarze wrocławscy są niesamowici, jężdżą te 4 kilosy z dworca do Sofitelu w widełkach od 25 do 12 złotych -teraz będzie serio - to jak cała ta zasrana, cwana, chytra POlska. Można jechać za 25 bez licznika, można uczciwie za 12 lepszą furą. Zrozum to człowieku. A jak poprosiłem o rachunek do delegacji , bo mi się spieszyło na pociąg i 20 mi zawinszował, to na papierku wypisał i nawet pieczątkę wstawił.

Po drugie Sofitel! Jako że jako nauczycielowi póki co cały czas na pół etatu języka polskiego się mi powodzi i dla mnie taki 6-cio gwiazdkowy hotelik to normalka, więc brak szlafroczka uważam za karygodne zaniedbanie, no i paputków nie było. Śniadania nadto obfite, jakby dali , jak na koloniach za PRL-u, dwie suche z marmoladą i zbożową do popicia, to by się człowiekowi stare dobre przypomniały, a tak to po tych kruasantach, kawusi, kiełbaseczkach, omlecikach, ananasikach, łososiach jakoś tak ciężko się chodziło.

Zresztą obiady tak samo. Tak sobie komponowałem te porcje , że zamiast jednego obiadu zjadałem za jednym zamachem trzy i mimo, że odwiedzałem hotelową siłownię i jaccuzi , to nie było łatwo. Do tego doliczyć należy browary wieczorową porą podrasowane jegemaistrem i kebab lub hamburger, kawałek  ewentualnej pizzy tak koło drugiej przed snem, no to chyba każdy powie, że to niezbyt zdrowo. No ale jak się daje takie mozliwości człowiekowi, który wychował się na pieczeni rzymskiej i przysłowiowym kiszeniaku z gryczaną w barze z ceratką i plastikowym fiołkiem to do kogo mieć pretensję?

 Teraz przejdźmy do istoty rzeczy - filmy. Obejrzałem 10 , nie licząc krótkich metraży, czyli zaangażowanego, eksperymentalnego kina, które mnie  wymęczyło a najbardziej historia przyjaźni konia i psa pokazana z perspektywy konia i psa, że chyba sobie odpuszczę konkursy krótkich metraży w ogóle, bo to już któryś raz, a ja tak w ogóle to lubię brainwashing, jednak tą razą okazało się to dla mnie zbyt wiele. Poza tym korańska komedia ala Kim Ki Duk czyli "Moebius" - jak cię już wykastrują to zawsze zostają szorstkie kamienie i nóż wbity plecy ewentualnie transplantacja członka od ojca. O specyficznym rodzaju wampiryzmu, polegającym na wysysaniu krwi z penisa mówił vitage -cacko "Wideodziennik zagubionej dziewczyny" A o wampirach Dracula 3D  Dario Argento- opowiedziany w starym stylu, ale z golizną 3D. Jodorovski w swoim powrocie po latach-  "Tańcu rzeczywistości" - zaświadcza o wielkich mocach tkwiących w urynoterapii. No i okazało się, że najwybitniejszy współczesny pisarz- Michelle Houllebeque - jest autorem powieści o Warcrafcie, menelem i jakby tego było mało przyjaźni się ze swoimi oprawcami , trenując między innymi MMA. Uwaga! - obecny wątek i język polski, a film, dla mnie film festiwalu, to "Porwanie Michella Houlebecqua"

W końcu warsztaty! Warsztaty dramy! Dram wat! Co tam Kolumbijska hipnoza! To nic, że budowaliśmy okręt! To nic, że tworzyliśmy pomniki, robiliśmy dochodzenie w sprawie tragedii nad rzeką Mean Creek, tropiliśmy wilkołaka. Ale też otwieraliśmy się! To było takie wewnętrzne! To było takie egzystencjalne! A u mnie to jest tak, że dopiero teraz się otwieram, bo jestem flegmatykiem i mam spóźniony zapłon i wszystko mi generalnie przychodzi później, ale jak ja się w końcu otworzę , a czuję, że to już niedługo, to wtedy zobaczycie mnie prawdziwego! Mnie idealnego!

Sptkanie z Grzegorzem Jarzyną, reżyserem teatralnym m.in. "Między nami dobrze jest" NIE ODBYŁO SIĘ. Widziałem potem chyba Jarzynę jak snuł się po Rynku z jakimś 14-latkiem i był zupełnie bez tęczówek. Może szukał Sofitelu? Może nas szukał? A wiecie, co po czesku znaczy "szukać"....

A tak naprawdę te warsztaty i filmy hotele obiadki  nie istniałby bez ludzi, którzy co roku jadą do Wro , zeby - no tak, każdy jedzie po coś innego. Ale ważne jest , że się tam spotykamy, bo to zawsze jest miłe i pozostaje na długo w mojej , póki co zamkniętej, głowie!

Pyrsk ludkowie!

Aha! i zonk podstawowy - zabrali mi mój ulobiony spocik Wroclove:) chlip chlip To ten https://www.youtube.com/watch?v=CBC5Tm-HuyM

Tu sa ludzie, zwykli ludzie, normalni ludzie, to oni tworzą to miasto, takie, jakie polubiłem. W tym nowym spocie są co prawda filmy, ale są też firmy, sponsory. Sory.


piątek, 25 lipca 2014

Kierunek Wrocław, kierunek NH, kierunek - spotkania literackie

Jak co roku ruszam do Wro na NH. Od 29. Podstawa to warsztaty. Tym razerm zalogowałem się na kurs dramy. Sam jestem ciekawy jak będzie i czy bedzie bolało?

O ile pojawię się 28. to Cormac wg Franco, czyli ekranizacja mojej ulubionej powieści "Dziecię Boże" i najnowszy Jodorovski - "Taniec rzeczywistości".

Filmy? Co się da. Chcę zacząć z rana 29. od "Bezpańskich psów" Tsaia. Muszę o 19 na spotkanie z Wojciechem Tochmanem - to mój ulubiony reportażysta (dlatego nie obejrzę znowu Palfiego, już mam zaległość z Taxidermią). Potem w nocnym szaleństwie VHS jest metoda, czyli samczy zachwyt nad Sylwkiem w szczycie swej formy - "Cobra".

30. W ciemno biorę "Historię mojej śmierci", gdzie Casanova spotyka Draculę, potem spotkanie z ą Olgą Tokarczuk i na deser Dracula 3D Argento.

31. Zrobię wszystko, by obejrzeć "Moebiusa" Kim Ki Duka. "Boyhood" - może da radę, wszyscy chwalą. Zaczajam się też na post-apokalipsę w ruskim stylu, czyli "Trudno być Bogiem" Germana. Na deser Alice Cooper - Super Duper.

1. Z rana - 9.45 - jak się udo Jodorovski i jego "Taniec z rzeczywistością". "Turysta" - no cóż, że ze Szwecji. W Polsce tata to też śmieć. Potem "Porwanie Michaella Houllebecqa" , bo Houllebecq. Dla Masło "Między nami dobrze jest", bo nie dla Jarzyny i tego całego teatralnego g..... No i "Wielka noc" - czeski dokument o praskich menelach, bo Praga i menele.

2. Wegry w tym roku to "Biały Bóg" Kornela Mundruczo. O 19. Ziemowit Szczerek w Mediatece i może "Mary is happy" na Rynku, bo gość ma takie nazwisko, co go nikt normalny nie umie powtórzyć.

3. Może jakieś filmy nagrodzone? Ale na pewno "Oilfields Mines Hurricanes" bo Islandia i Cage i cisza.

Tyle, a co się udo, to się udo. Nara.





czwartek, 24 lipca 2014

Recenzja książki Marka Nowakowskiego "Dziennik podróży w przeszłość" - wyd. "Iskry"

                                                                      LC recenzja
                                                                              
Dobranoc, Marku...

W ostatnich utworach Marek Nowakowski powraca do początków swojej twórczej działalności. Tak było w przypadku jego poprzedniej książki „Pióro”, poświęconej literackim początkom pisarza, gdzie opisywał środowisko literackie lat sześćdziesiątych i czas swojej pisarskiej młodości. „Dziennik podróży w przeszłość” sięga jeszcze głębiej, aż do czasów dzieciństwa i lat młodzieńczych, które przypadały na czas budowy komunistycznego państwa w oparciu o stalinowskie wzorce.
„Dziennik podróży w przeszłość” jest książką wspomnieniową, ciekawą o tyle, że Marek Nowakowski opisuje w niej te momenty ze swojego życia, o których wiemy najmniej – czas, gdy był zaangażowany w działalność Związku Młodzieży Polskiej. Pisarz przedstawia tutaj swoje młodzieńcze rozerwanie pomiędzy świat peryferii, ludzi z marginesu, tych wszystkich odrzuconych, którzy stanowili żywą inspirację dla jego książek oraz wiodące na pokuszenie młodego człowieka wizje nowej, świetlanej przyszłości, serwowanej przez stalinowski system. Ta książka jest swego rodzaju rachunkiem sumienia, który uczynił pisarz pod koniec swojego życia. Marek Nowakowski pokazał nam tutaj nieco inną twarz – twarz młodego, zagubionego człowieka, którego wciągają tryby historii. Pokazuje też, jak trudno dobrze wybrać człowiekowi bez tożsamości, który jest pozbawiony oparcia rodziny i przyjaciół, który jest zdany jedynie na nowy, wspaniały ład. Marek miał to szczęście, że miał oparcie w rodzinie i przyjaciołach. Znamy go dziś jako publicystę „Gazety Polskiej”, a jego książki wciśnięto na półkę z napisem „pisarze prawicowi”. Prawdy w tym tyle, że Marek nigdy nie napisał nic pod dyktando, że zawsze stał na marginesie i stamtąd obserwował rzeczywistość. Wiedział, że tylko taka perspektywa może pokazać prawdę o otaczającym świecie. Ta prawda o świecie była dla autora „Księcia Nocy” najważniejsza. Zawsze jej szukał, wyczulony na oficjalną „grę pozorów”, wyczulony na to, co niektórzy nazwali „ketmanem”, nie uznawał gry z władzą jako metody na przetrwanie. Wiedział po prostu, że z diabłem się nie paktuje.
W postscriptum do „Dziennika...” pisał: Dopiero po wielu latach doszedłem do wniosku, jak bardzo byłem przez tamten czas zdewastowany... Nie zdołałem tego, co napisałem, wypiętrzyć, unieść wysoko, jak marzyłem... Grzązłem tak często, zapadałem się głęboko. To były koszty. Już do końca nie dam rady. Szkoda. Zmarł w maju tego roku, przeżywszy 79 lat. Te smutne słowa, kończące jego książkę, to trudny testament dla tych, którzy pozostali. Po śmierci Marka długo zastanawiałem się, kto z żyjących jest w stanie poświęcić swą sławę, salonowy blichtr, by pisać o tym, co najważniejsze bez względu na mody i poklepywanie po plecach przez „salonowych piesków” z „opiniotwórczych” mediów. Nie znalazłem zbyt wielu nazwisk – może Witold Gadowski, może Eustachy Rylski. Brak Marka uświadomił mi, jak wielką stratą jest to, że nie napisze już żadnej książki. Dlatego „Dziennik podróży w przeszłość” pozostanie dla mnie książką roku 2014.
Poznałem go dwa lata temu. Maj, wieczór – pięknie było. Po spotkaniu autorskim w Częstochowie poszedł z nami na wódkę. Nawet nie spodziewaliśmy się tego. Uczynił ten wieczór magicznym i niezapomnianym. Snuł opowieści, ale i słuchał z uwagą. Patrzył na ludzi, obserwował. Wokół kręciły się różne dziwne persony – takie wprost z kart jego książek - z którymi nawiązywał kontakt i komentował nam ich świat. Świat wykluczony, świat obok nas, zaprzątniętych samymi sobą, niewidzącymi nic ponad koniec własnego nosa. On widział, bo umiał patrzeć, mimo jego 79 lat wzrok miał od nas lepszy. Dziękuję Ci, Marku, za ten jeden wieczór, którego nigdy nie zapomnę. Dla mnie potrafiłeś wypiętrzyć i unieść wysoko, bo zawsze umiałeś dostrzec hrabalowską perełkę na dnie. Tu będziesz żył w swoich opowieściach i wierzę, że słyszysz te słowa. Dobranoc.


niedziela, 6 lipca 2014

Recenzja książki "Agrigento" - wyd. Książkowe klimaty

                                               oficrec
Niezwykle rzadko mamy do czynienia z literaturą grecką. Chodzi mi rzecz jasna o współczesną literaturę grecką, bo Grecja z Homerem, Safoną i Sofoklesem jest kolebką literatury europejskiej. Dlaczego, mimo takich wzorców i korzeni, greccy pisarze nie są rozpoznawalni na dzisiejszej mapie kulturalnej Europy? Czy brak tam twórców, którzy mogliby zainteresować współczesnych odbiorców poza granicami samej Grecji? Czy prócz nazwisk Kazantzakisa i Kawafisa nie ma już nikogo, kto przypominałby nam dziś o świecie tej tradycji? Wydawnictwo „Greckie klimaty” pokazuje nam, że ten kryzys greckiej literatury jest zjawiskiem fałszywym i zawinionym niejako przez naszą ignorancję, a jako dowód podaje nam powieść Kostasa Hatziantoniou, zatytułowaną „Agrigento”.

Agrigento to niewielkie miasto położone na południu Sycylii. Lata jego chwały przypadały na V wiek przed naszą erą, gdy nazywało się Akragas. Było to także rodzinne miasto wybitnego filozofa Empedoklesa. To tutaj przybywali Grecy, którzy osiedlali się na południowych obszarach współczesnej Italii. To stąd kultura grecka promieniowała na całe terytorium Cesarstwa Rzymskiego, tworząc najpełniejszą syntezę tego, co dziś określamy mianem kultury śródziemnomorskiej.

„Agrigento” jest wprost wymarzoną książką na wakacje dla tych, którzy lubią południowe słońce i krajobrazy. Spokojna narracja może być doskonałym uzupełnieniem letnich podróży. Jeśli literatura może dopełniać rzeczywistość, to jest to właśnie taka książka – pełna spokojnego klimatu i szumu morza przy zachodzie słońca. Nie ma tutaj pogoni za wydarzeniami, refleksja egzystencjalna i filozoficzna jest pogłębieniem tego klimatu, nie znajdziemy tutaj przemądrzałych wywodów, których miejsce winno być w książkach naukowych. Przy tym wszystkim „Agrigento” jest pełnym i bogatym oddaniem śródziemnomorskiej duchowości, którą dzięki książce bardziej czujemy niż analizujemy.

A książka Hatziantoniou to magiczna mieszanka romansu, kryminału, powieści historycznej. A wszystkie wątki snują się tutaj niespiesznie, splatają i rozwiązują bez żalu. A wśród wszystkich postaci, które tutaj znajdziemy najważniejsza jest postać Empedoklesa – starożytnego filozofa, który kochał życie. Kostas Hatziantoniou został nagrodzony za tę powieść w 2011 Europejską Nagrodę Literacką, a pięknego i pełnego nastroju tłumaczenia z języka greckiego dokonała Karolina Berezowska.

wtorek, 1 lipca 2014

Jan Nowicki i inni, czyli "Wspieraj kulturę, książki na wagę złota" - kłobuckie klimaty na lapsusofilu.


Jest taki gość, nazywa się Ość, czyli Robert "Ość" Jasiak i ten gOŚĆ zaprosił mnie 27. czerwca do Kłobucka. Ta fotka, z Beatą Bartnik i Janem Nowickim, jest jednym z pięknych świadectw tego wyjątkowego, letniego wieczoru.


Był to dzień zakończenia roku szkolnego 2013/14, z mediów wyzierała stugłowa hydra nagrań i podsłuchów, , a po-mrocznym czwartku, który lał niemiłosiernie i napełniał obawami, nastał słoneczny piątek. Pierwszym punktem imprezy było spotkanie z Janem Nowickim - wybitnym krakowskim aktorem. Pan Jan, okazał się przemiłym człowiekiem i wspaniałym gawędziarzem. Opowiadał ciepło i z uśmiechem o swoich książkach "Mężczyzna i one" oraz "Białe walce" i o tym, jak aktor został pisarzem. Nie będę o tym długo, bo całą rozmowę, którą prowadził Robert, możecie zobaczyć i wysłuchać powyżej;)  Spotkanie odbyło się w miejscowej bibliotece,  jak na akcję "Książki na wagę złota" przystało. Pani Monika Wypych, dyrektor kłobuckiej biblioteki, od samego początku wspiera działania Roberta.

Potem była pizzeria Patio, gdzie Robert jest... kelnerem. Ale nie przeszkadza mu to organizować świetnej imprezy i po godzinie 19. pizzeria prowadzona przez brata Roberta stała się miejscem literackich dyskusji. Gośćmi byli Tomasz Jamroziński, poeta i autor kryminału "Schodząc ze ścieżki" oraz  miejscowy debiutant, Kamil Hazy ze swoją książką "Krawędzie".
                                         było miło, wesoło i ładnie (jak na wyżej załączonym obrazku)


        tu już autograf dla Giny, ja też dostałem (Tomek powiedział "lubię dżiny, a najbardziej Gin z tonikiem)


                            Robert pyta, Kamil Hazy mówi o swoich "Krawędziach", a Tomek słucha


           z zapartym tchem słuchaliśmy o tym, że takie zjawisko jak "częstochowskie kryminały" nie istnieje

                                         do rozmowy włączył się Pan Jan i przyłożył

Po spotkaniu dalej miło było i się słuchało miło kwartetu Michała Rorata z klimatycznym wokalem Igi Kozackiej. Taki dżezik.
Po tym bogatym programie czekały nas jeszcze tańce w klubokawiarni "Nuta", które odbywały się pod patronatem samego Charlesa Bukowskiego jako Bukowski Book Party, więc nie wypadało nic innego jak zachować się jak Charles w swoich najlepszych kawałkach. I tak było. A wszystko ku czci książek i czytania.

Nie znam wszystkich, którzy zorganizowali tę świetną imprezę, gdzie książki były tłem dla dobrej zabawy, dlatego wybaczcie, że nie wymienię każdego z imienia i nazwiska. Czyni to sam Robert na początku filmu, który zamieściłem powyżej.

Kiedy myślę o promocji czytelnictwa to mam świadomość, że takie bezinteresowne, oddolne akcje pasjonatów literatury, ludzi takich jak Robert Ość, są bezcenne. W powodzi sztucznych tworów, promujących czytelnictwo, gdzie chodzi głównie o wyciągnięcie publicznej kasy, to tutaj odkryłem źródełko czystej pasji.  Robert zaraża swoim spontanem. Zaraził ludzi w Kłobucku. Zaraził także mnie. I jestem mu za to wdzięczny. Trzymaj tak dalej Robert!

wtorek, 17 czerwca 2014

Recenzja książki "Beksińscy" Magdaleny Grzebałkowskiej - wyd. Znak

 
  Beksińscy. Portret podwójny - Magdalena Grzebałkowska Magdalena Grzebałkowska grzebie w ranie. W opisie mówi co innego, niż opisuje w książce. Jeśli jest to książka o miłości, to o miłości Beksińskiego do sztuki.
Zdzisław to demiurg. Człowiek zamknięty w swoim świecie, dookoła niego na orbitach poruszają się satelity rodziny i przyjaciół. Ważną postacią jest tutaj przyjaciel artysty, Piotr Dmochowski, tak samo jak Zdzisław, autysta sztuki. Żona Zofia i syn Tomasz lewitują tutaj wokół obrazów Zdzisława. Artysta jest bezkompromisowy. Nosi w sobie poczucie winy wobec żony i syna, jednak każdym swoim dziełem mówi - nie podchodźcie bliżej. Łagodnośĉ Zdzisława jest łagodnością człowieka opętanego przez demona sztuki.
Zdzisławowi autorka poświęciła najwięcej miejsca i są to miejsca pisane na kolanach. W książce panuje aura bezkompromisowego artysty, perfekcjonisty w każdym artystycznym zakamarku. Prawdziwym złym duchem, dławiącym Tomasza, jest demon wielkiej sztuki, który żył w domu Beksińskich. Tomasz nie mógł uwolniċ się od tego upiora przez całe życie, nie mógł dorównaċ geniuszowi opętanego ojca. Sam został wampirem, gdy demon Zdzisława zapuścił kły w jego duszę.
Zofia to tajemnica. Targa na sobie ciężar geniusza i schizy syna. W książce praktycznie milczy. Syn rzyga – rzyga na rzeczywistośċ, rzyga na ojca i matkę, rzyga na kobiety, rzyga na siebie. Do samego końca. Radiowy mikrofon nie daje szans na wyzwolenie. Tomasz zaraża swoich wyznawców, tych, których także dławią demony - demony rodzinnych traum.
Zofia milczy.
Zdzisław płaci. Płaci straszną cenę - za poddanie się złym duchom, bez których nie byłoby jego obrazów.
Kto jest w stanie pojąċ sens tej walki. Czy genialne obrazy, które pozostały, tłumaczą wszystko?

„Beksińscy. Portret podwójny.” to jedna z najlepszych książek literatury faktu, jakie kiedykolwiek czytałem. Książka, która próbuje kłamaċ, ale i tak mówi prawdę. Książka bardziej o relacjach, których, jak w przypadku Zofii, musimy się domyslaċ, niż o wybitnym artyście. To satelity Beksińskiego, jego syn, żona, przyjaciele, mówią nam więcej o jego demonach niż on sam.





   

sobota, 14 czerwca 2014

Virgilio Pinera "Zimne opowiadania" - wyd. "Universitas"

 
lubimy czytać.pl ofiszal

Te opowiadania są zimne. Pinera jest pisarzem epoki lodowcowej. Nie ocenia. Nie miesza porządku etycznego z porządkiem ludzkim. Etyka jest dla niego jednym z ornamentów ludzkości. Jego proza unika ornamentów, więc jej w tych utworach nie znajdziemy. Jest za to śmiech. Ten śmiech jest smutny. Trochę sztuczny. Jakby martwy.
Virgilio Pinera to kubański pisarz niemal nieznany polskiemu czytelnikowi, choć winien być znany – Pinera przez wiele lat przebywał w Argentynie, gdzie poznał dobrze Witolda Gombrowicza. Nutę Gombrowicza można poczuć w większości tekstów zamieszczonych w tomie „Zimne opowiadania”, który został wydany przez Universitas w serii Nieznana Klasyka Literatury Latynoamerykańskiej. Tłumaczenia tego zbioru dokonał Tomasz Pindel, dzięki któremu możemy zapoznać się z wyjątkową prozą kubańskiego pisarza.
U Pinery poczułem nie tylko wpływ Gombrowicza, znalazłem także stylistyczną wspólnotę z Rolandem Toporem, a niektóre opowiadania przywodziły na myśl filozoficzną refleksję z „Bajek z królestwa Lailonii” Leszka Kołakowskiego. Niemniej nie można tu mówić o zapożyczeniach, raczej o pewnej pokoleniowej tendencji do zejścia pod podszewkę międzyludzkich relacji, o potrzebie zrozumienia rzeczy takich, jakimi one są w samej swej istocie, gdy odejmiemy im emocjonalne barwy.
Diagnoza, którą stawia Pinera w swych opowiadaniach jest surowa i brutalnie szczera. Pisarz ten odziera swoje postaci z ich poczucia wielkości i potrzeby rangi, odbiera im potoczną potrzebę zaistnienia, zaznaczenia swej obecności w świecie, demaskuje ludzkie starania jako immanentną dla gatunku ludzkiego potrzebę kłamstwa. Ludzka śmieszność jest u Pinery śmiesznością kukły domagającej się, aby uznano jej racje. Egzystencjalizm jest tu wyjściem poza obszar językowych norm, które nagle otwiera zamknięte do tej pory przejścia. Proza Pinery to przekonanie, że nie musi istnieć strach, który trzyma nas w ryzach i nie pozwala odlecieć. Te bariery zbudowaliśmy sobie sami, zdaje się mówić kubański pisarz.
Groteska i surrealizm, tragizm i śmieszność, oniryzm i baśniowość łączaą się w tych opowiadaniach, by przynieść czytelnikowi odrobinę dystansu do tego, co banalnie zwykliśmy nazywać ludzkim życiem.

wtorek, 10 czerwca 2014

Recenzja książki "Praga z Hrabalem" Tomasza Mazala - "Czuły Barbarzyńca Press"

                                                                  
lubimy czytać.pl ofi

Hrabal jest pisarzem życia. Głównie swojego życia, ale to, co jego własne i prywatne, stało się, myślę, wspólną własnością „hrabalofilów”. Oczywiście całe to „żywotopisanie” jest tylko poniekąd, więc iluzja życiowej prawdy to rodzaj perwersyjnej w gruncie rzeczy gry prowadzonej z czytelnikiem. Nie widzę jednak powodu, żeby tych literackich podchodów nie przedłużać poza książki, żeby nie spróbować podążać za pisarzem po Pradze, po miejscach, w których bywał, gdzie pił piwo, pisał i mieszkał. Książkę Tomasza Mazala „Praga z Hrabalem” pragnę potraktować jako jedyną w swoim rodzaju mapę do gry miejskiej, zatytułowanej „Podchody z Hrabalem”, do której instrukcję znajdziemy w książkach pisarza.
Huczne obchody stulecia urodzin Hrabala, które przypadały 28 marca 2014, dotarły także do Polski, gdzie czeski pisarz ma wielu miłośników swojej prozy. Podczas krakowskich obchodów zaprezentowano między innymi książkę Tomasza Mazala wydaną przez „Czuły Barbarzyńca Press”, najlepszego specjalistę na rodzimym rynku księgarskim od twórczości Bohumila H., za co wydawnictwu temu chwała. Mazal znał pisarza osobiście, więc jest dla nas dobrym przewodnikiem i wprowadza do swej książki osobisty ton, który doskonale pasuje do hrabalowskich peregrynacji.
Polacy, my Polacy, mamy w naturze skłonności pielgrzymkowe, więc „Praga z Hrabalem” w dłoń i maszerujmy po miejscach, które zaszczycił swą obecnością mistrz bawidulskiej opowieści. Hrabal porównywał w swoich tekstach knajpę do Nieba, a jej bywalców do grona zbawionych, mieszając swym zwyczajem sacrum i profanum w nieoczekiwanych proporcjach, zatem takie „pielgrzymowanie” wcale nie musi nadużyciem – sięga raczej do sedna tego, co sam Hrabal określał jako „milieu praskiej ironii”.
W mojej prywatnej „hrabalomaniackiej” skali „Praga z Hrabalem” osiąga maksymalną notę – 10 na 10. Za to,że jest przewodnikiem nie tylko po miejscach, ale przede wszystkim po życiu pisarza. Za to, że jest w niej mnóstwo unikalnych informacji, których nie znajdziemy w wydanych do tej pory biografiach. Za to, że opowieść o życiu i miejscach jest przeplatana z literackim autokomentarzem samego twórcy w doskonałych proporcjach. Za to, że znalazłem tu mnóstwo wyjątkowych zdjęć, których próżno szukać w innych źródłach. Za to, że są szczegółowe mapki. I za miejsce na notatki pod koniec książki, które sprawia, że nie wypada nic innego, tylko sięgnąć po „Pragę z Hrabalem” i przemierzać z nią hrabalowskie szlaki.

                                                           


niedziela, 1 czerwca 2014

Recenzja "Autobiografii" Johnny'ego Casha

                                                                 
lubimy czytać
oficial

Opowieść prawdziwego człowieka

 

I hurt myself today,
To see if I still feel.
I focus on the pain,
The only thing that's real.

Zacząłem słuchać Casha od „Hurt” Trenta Reznora. Kończyłem wtedy 40 lat i słuchałem tego utworu w kółko. Pewnie z 50 razy go wysłuchałem i nic nie wiedziałem, że to z repertuaru Nine Inch Nails, ale potem i tak nie udało się oryginałowi wyprzeć wykonania Casha. W dodatku ten teledysk Marka Romanka, montaż z całego życia Casha, jest tam ból i miłość, rozpacz i szczęście. Każda zmarszczka na jego twarzy to kawał życia. I świadomość, że niczego mi nie żal, że gdybym mógł wybierać, znów poszedłbym tą samą drogą. Zarówno ten krótki film, jak i utwór stały się dla mnie opowieścią o prawdziwym człowieku, o prawdziwym mężczyźnie.
The needle tears a hole,
The old familiar sting.
Try to kill it all away,
But I remember everything.

Pamiętam wszystko. I dobre i złe. Teraz, gdy piszę te słowa, też jednym okiem spoglądam na teledysk Romanka i wsłuchuję się w tekst. Z powodu „Hurt” sięgnąłem po jego autobiografię wydaną przez Czarne. To coś jak „Opowieść o prawdziwym człowieku” tylko bez czerwonego, propagandowego rajcowania. I taka jest książka Casha. Szczera. Autor nic nie ukrywa i mówi:
What have I become?
My sweetest friend.
Everyone I know
Goes away in the end.
And you could have it all,
My empire of dirt.

I will let you down.
I will make you hurt.

Życie, które pokazuje nam Cash w swojej książce to Dziki Zachód i pola bawełny, ciężka praca od dziecka i marzenia o karierze i sławie, śmierci bliskich mu osób, miłość i rodzina, alkohol i narkotyki, Jezus i Biblia. I muzyka. Muzyka country. Muzyka, którą szczerze miałem gdzieś, dopóki nie usłyszałem jego wykonania utworu „Hurt”, chociaż to  przecież żadne country and western. Do dziś nie dałem się przekonać kowbojskiemu folklorowi. Ale to nie przeszkadza mi lubić tego prawdziwego faceta, który na pewnym etapie życia pokochał Jezusa zamiast narkotyków.
I wear this crown of thorns
Upon my liar's chair.

Full of broken thoughts
I cannot repair.
Beneath the stains of time
The feelings disappear.
You are someone else,
I am still right here.

Odkrył go na nowo Rick Rubin, producent Metalliki, Beastie Boys i Lady Gagi. Johnny Cash zaczął od 1994 roku nagrywać u niego utwory w cyklu „American Recordings”. Na czwartej płycie cyklu z 2002 roku znajduje się „Hurt”. Te słowa mógł napisać sam Cash, dlatego w jego wykonaniu, zrealizowanym tuż pod koniec życia, brzmią tak autentycznie. Brzmią jak „Wonderful life” Armstronga. Brzmią jak „My way” Sinatry. Z jego autobiografii dowiedziałem się, dlaczego są one tak prawdziwie – to wszystko jest o Cashu, to wszystko prawda.
What have I become?
My sweetest friend.
Everyone I know
Goes away in the end.
And you could have it all,
my empire of dirt.

I will let you down.
I will make you hurt. 





sobota, 24 maja 2014

Byłem księdzem, w dodatku śląskim

Francik się żyni” - krótkie kazanie Farożika

Już po premierze naszego amatorskiego „Teatru po pracy”, działającego w Miejskim Domu Kultury. Dzięki pracy naszej instruktorki, scenarzystki i reżyserki w jednym, Agnieszki Raj-Kubat, i wszystkich, którzy zaangażowali się w ten spektakl, udało się stworzyć radosne przedstawienie, które połączyło folklor i tradycję z weselną energią. Pozwólcie, że podzielę się kilkoma osobistymi refleksjami na temat tego, czego efekt lubliniecka publiczność mogła zobaczyć w piątkowy wieczór na scenie.

Granice mojego języka są granicami mojego świata” - słowa Ludwika Wittgensteina są od lat mottem w mojej pracy nauczycielskiej. Scenariusz przedstawienia „Francik się żyni” był w 90. procentach napisany śląską gwarą. Dla mnie, czyli „gorola spod Jasnej Góry”, była to jedyna taka lekcja, gdzie musiałem zmagać się z trudnościami, ale i pięknem tej mowy. Dzięki temu poszerzyłem, a raczej przekroczyłem językowe granice, wcześniej dla mnie niedostępne. Inna rzecz, czy wcieliłem się w rolę Farożika wystarczająco dobrze, bo cały czas myliły mi się papierosy z cygaretami. Farożik jest jednak w naszej, tzn. mojej i Agnieszki koncepcji, tworem eklektycznym, stojącym na pograniczu kultury polskiej i śląskiej.

Powrót do korzeni, tradycja – bez tego trudno zrozumieć samego siebie. Jako „gorol spod Jasnej Góry” sam jestem konglomeratem różnych wpływów. Moi dziadkowie po mieczu pochodzą z Podlasia, gdzieś z okolic Wilkowyj, a po kądzieli z Miasteczka Śląskiego. W dzieciństwie spotykałem się zarówno ze śpiewną mową wschodnich kresów jak i śląską gwarą. To nieustanne doświadczanie „inności” w języku uczyło mnie szacunku dla gwary i kultury ludowej – na Śląsku i Podlasiu folklor odgrywa ważną rolę, pozwala rozpoznać „swojego”. Książką mojego dzieciństwa były „Bery śmieszne i ucieszne” Doroty Simonides, wybitnej znawczyni śląskiej kultury.

Kulturę śląską i jej gwarę także charakteryzuje eklektyzm – łączą się tutaj wpływy polskie, niemieckie, ale także czeskie. Podoba mi się rubaszność śląskiego humoru, jego bezpośredniość, owa ludyczność, która tak często bywa przeciwstawiana tzw. „kulturze wysokiej”. Ale przecież ta „niskość” to tradycja Ezopa, Rableis'ego, Villona i wielu innych. Bliska mi jest także słowiańska czeskość, „czeskość”, która także współtworzy „śląskość”, „czeskość”, którą uosabia dla mnie najpełniej twórczość Bohumila Hrabala. To on powiedział na temat twórczości wybitnego amerykańskiego abstrakcjonisty Jacksona Pollocka, że „Jackson Pollock kładł płótno na podłodze i lał na nie farbę. Otóż to samo robiły młode Węgierki i Słowaczki, udeptywały płótno przed domem, a potem lały na nie farbę albo sypały piasek. Koniec końców wszystko pochodzi od ludu”.

Koniec końców wszystko pochodzi od ludu. Dlatego takie ważne wydaje mi się to, co powstało w wyniku wspólnej pracy wielu ludzi, którzy zaangażowali się w twórcze działanie przy przedstawieniu „Francik się żyni”. Ta pamięć języka i pamięć obyczaju jest pamięcią zwykłych ludzi, bo właśnie zwykli ludzie tworzą kulturę ludową. Tworzą ją nie dla sławy i pieniędzy ale właśnie dla pamięci, dla kontynuacji tradycji odziedziczonej po przodkach. Za to wszystko z serca dziękuję wszystkim, z którymi miałem zaszczyt tworzyć ten spektakl.

piątek, 2 maja 2014

Recenzja książki "Opowieści graficzne" Juliana Antoniszczaka - wyd. Ha!art

                                                                         oficjal rec LC

Z postacią Juliana Antonisza zetknąłem się w latach 80. Pamiętam z dzieciństwa niesamowity świat jego filmów, które nie przypominały niczego, co do tej pory widziałem. Film animowany kojarzył mi się wtedy z kreskówkami w stylu Bolka i Lolka czy Walta Disneya. Non-camerowy świat Antonisza był na tym tle zjawiskiem przedziwnym – niepokojącym i niesamowitym. Obrazy namalowane bezpośrednio na taśmie filmowej tworzyły przedziwne fantasmagoryczne wizje i w połączeniu z dadaistyczną narracją były czymś zupełnie niespotykanym. Były to filmy, które wydawały mi się dziwne, ale jednocześnie pociągające swoim unikalnym klimatem.
Wykonanie komiksu jest jest jak robienie filmu. Każda plansza to scena, rysownik patrzy na swój obraz jakby był uzbrojony okiem kamery. Rysunki muszą wyrażać dynamikę i ekspresję charakterystyczną dla sztuki filmowej. Podstawą komiksu jest scenariusz rozrysowany na szczegółowy story-board. Wszystko to sprawia, że sztuka komiksowa stoi bardzo blisko X Muzy, moim skromnym zdaniem możemy ją traktować jako poprzedniczkę sztuki filmowej. Właśnie o komiksach jako pomyśle na scenariusz jest książka, a w zasadzie komiksowy album – Julian Józef Antonisz „Opowieści graficzne”.
Juliana Antonisza (właśc. Juliana Antoniszczaka), zmarłego przedwcześnie w 1987 roku filmowca, charakteryzowało wyjątkowe podejście do tematyki filmowej. Dla tego artysty kamera, która w powszechnym rozumieniu jest bezwzględnym elementem dla powstania filmu, była przeszkodą, oddzielała twórcę od filmowego dzieła. Malowanie obrazów bezpośrednio na taśmie filmowej było więc dla artysty czymś więcej niż techniką tworzenia. Ingerencja w tkankę taśmy filmowej była elementem konstytutywnym dla samego aktu twórczego. Takie właśnie podejście zawarł artysta w swoim manifeście non-camerowym. Samo tworzenie w tym ujęciu stawało się aktem sztuki.
Żmudna praca nad dziełem wydaje się w tym przypadku podobna do misternego układania mandali. Dziesięciominutowy film to około 20 000 mikro obrazów namalowanych, klatka po klatce, na taśmie filmowej. Na ten mnisi trud tworzenia stać było tylko wyjątkowego artystę i takim artystą, człowiekiem poświęconym bez reszty swemu dziełu był Julian Józef Antoniszczak.
Album zawiera cztery komiksy, z których jeden, „Pierony”, jest obrazkowym scenopisem do filmu, który nigdy nie powstał. Dzieła zawarte w albumie są bardzo różnorodne, a przede wszystkim doskonale oddają groteskowo-ironiczny styl autora. Wydawnictwo to może być ciekawym uzupełnieniem dla fanów twórczości Antonisza, ale może być też traktowana jako wstęp do zapoznania się z wyjątkowym dorobkiem artysty.
Wydawnictwo Ha!art zdążyło nas już przyzwyczaić do absolutnej perfekcji edytorskiej. Tak jest i tym razem. „Opowieści graficzne” są po prostu bibliofilskim rarytasem i chociaż cena. 59 zło, może wydawać się spora, to zaręczam, że otrzymujemy za nią produkt doskonały, za co należą się podziękowania Wydawcy przez duże W.